Debata marzec2023 okl

logo flaga polukr

 

 

 

Prosimy Czytelników i Przyjaciół o wpłaty na wydawanie miesięcznika „Debata” i portalu debata.olsztyn.pl. Od Państwa ofiarności zależy dalsze istnienie wolnego słowa na Warmii. Nr konta bankowego Fundacji „Debata”: 26249000050000450013547512. KRS: 0000 337 806. Adres: 10-686 Olsztyn, ul. Boenigka 10/26.

wtorek, marzec 21, 2023
  • Debata
  • Wiadomości
    • Olsztyn
    • Region
    • Polska
    • Świat
    • Urbi et Orbi
    • Kultura
  • Blogi
    • Łukasz Adamski
    • Bogdan Bachmura
    • Mariusz Korejwo
    • Adam Kowalczyk
    • Ks. Jan Rosłan
    • Adam Jerzy Socha
    • Izabela Stackiewicz
    • Bożena Ulewicz
    • Mariusz Korejwo
    • Zbigniew Lis
    • Marian Zdankowski
    • Marek Lewandowski
  • miesięcznik Debata
  • Baza Autorów
  • Kontakt
  • Jesteś tutaj:  
  • Start
  • Blogi
  • Bogdan Bachmura

Bogdan Bachmura

bachnuraPrzedsiębiorca. Z wykształcenia politolog. W l. 80-tych XX wieku wydawał w podziemiu pisma. Na progu III RP uznał, że jego misja, jako wydawcy, skończyła się. Jednak po kilku latach życia w demokracji coraz dotkliwiej odczuwał deficyt wolności słowa w Olsztynie. Tak narodził się miesięcznik „Debata”, a później portal. Uprawia sport. Można go spotkać biegającego w Lesie Miejskim, albo na korcie tenisowym. Nie przepada za demokracją, czemu daje wyraz w swoich publikacjach.

Zdaniem symetrysty

Szczegóły
Opublikowano: niedziela, 26 wrzesień 2021 12:53
Bogdan Bachmura

Nie wiadomo, co bardziej zdecydowało o lokalizacji Campusu Polska Przyszłości w Olsztynie. Na pewno atrakcyjność położenia i sprzyjająca infrastruktura miasteczka akademickiego, nowoczesne wyposażenie i zwarta struktura, umożliwiająca bliskość zakwaterowania i spotkań.

Nie bez znaczenia był zapewne sprzyjający politycznie teren. Samorząd wojewódzki w rękach koalicji PO-PSL i podobna sytuacja w Radzie Miasta. O prezydencie Olsztyna, coraz wyraźniej deklarującym swoje sympatie po stronie opozycji nie wspominając.

Campus Polska okazał się organizacyjnym sukcesem, co podkreślali niemal zgodnie akredytowani dziennikarze, także „nasz” Adam Socha. I – to co najważniejsze dla Platformy – imprezę skrojoną pierwotnie pod przywództwo Rafała Trzaskowskiego, przekuto na polityczny sukces całej partii. Nowe okoliczności, związane z powrotem Donalda Tuska i tchnięciem w marniejący organizm Platformy nowego ducha, wymusiły korektę scenariusza Campusu. Rafał Trzaskowski, zamiast kopać się z partyjnym koniem, powściągnął swoje aż nadto widoczne, przywódcze ambicje, i zagrał z Donaldem Tuskiem na dwóch politycznych fortepianach. Debata między partyjnymi rywalami oraz jej okoliczności, to coś zupełnie nowego w polskiej polityce. Niewyobrażalnego za „poprzedniego” Tuska, i ciągle niemożliwego w obozie politycznego konkurenta.

Przedstawienie wymyślono i odegrano z dbałością o szczegóły i podział na role. Postarano się, aby podziały wewnątrz partii tworzyły wrażenie kompatybilnej, uzupełniającej się całości. Rafał Trzaskowski to człowiek uosabiający przyszłość partii, odwołujący się do młodszego pokolenia i przesuwający programowy rdzeń partii pod jego coraz bardziej progresywne poglądy.
Donald Tusk ma na początek „pogonić PiS”. Wyciągnął wnioski ze swojej porażki zbyt szybkiego przechyłu partyjnej szalupy na lewą stronę. Akceptuje (w ślad za poparciem większości Polaków) związki partnerskie, ale namawia młodzież, aby w sprawie małżeństw osób tej samej płci spróbowała najpierw przekonać swoje babcie. - Zwróćcie swoim babciom paszport i uszanujcie ich moherowe berety – zdaje się dzisiaj mówić Tusk. Wracamy do korzeni. Na Platformę – jak w 2002 roku – zapraszamy każdego. Wtedy przeciwko partyjniactwu wszystkich partii, teraz do walki z panowaniem jednej.

Jednak pokrywki nad buzującymi wewnątrz partii ideologicznymi namiętnościami nie udało się do końca utrzymać. Sławomir Nitras, człowiek z drużyny Trzaskowskiego, dał sygnał do wymierzenia Kościołowi uczciwej kary opiłowania z pewnych przywilejów. Jak ten przygłuchy dziadek grający w ludowej orkiestrze na oboju, z pamiętnej komedii „Nie lubię poniedziałku”, który wyrywał się do grania, choć mówiono mu: nie teraz!

Z kolei prof. Leszek Balcerowicz zderzył się boleśnie ze światem odrzucenia autorytetów. Niegdyś słuchany z nabożną estymą rynkowo-ekonomiczny guru sympatyków Platformy, uparcie, nie zważając na nowe okoliczności, jedzie starą, wolnorynkową płytą. Tymczasem jako były marksista powinien pamiętać, jak wielkie nadzieje wiązał „wielki filozof” z demokracją, przepowiadając zwycięstwo socjalizmu wszędzie tam, gdzie uda się demokrację wprowadzić. Na dodatek pan profesor nie potrafił złożyć samokrytyki przed nowym, zielonym proletariatem z powodu swoich błędnych poglądów na źródła globalnego ocieplenia. Na oskarżenie o wspieranie morderców ludzkiego gatunku odpalił: Więcej pokory, a mniej klaskania! Na szczęście Balcerowicz to polityczny emeryt, więc obietnica Donalda Tuska oddania władzy młodym zaraz po rozprawieniu się z PiS-em niezbyt ucierpiała.

Sukcesem Campusu Polska było nowatorskie połączenie konferencji, letniej szkoły i swobodnej wymiany poglądów. Atrakcyjna forma, zamknięty charakter imprezy i wybrana na podstawie listy zgłoszeń młodzież dały efekt spontaniczności w granicach możliwej kontroli.

Rzucając ideę Campusu Rafał Trzaskowski zapowiadał poszukiwanie razem z młodymi ludźmi odpowiedzi na najważniejsze pytania. Dlatego zastanawia lista spraw fundamentalnych, które usunięto w strefę milczenia. Być może takie kwestie jak służba zdrowia, zapaść demograficzna, uspołecznienie TVP czy naprawa ustroju państwa, z powodów taktycznych i historycznych skojarzeń z rządami PO uznano za rafy, które najlepiej ominąć. Odpowiedzi nie doczekała się krytyka obecnej Konstytucji oraz postulat koniecznych zmian, skierowane z sali do prof. Andrzeja Rzeplińskiego, jednego z jej ojców założycieli.

Najważniejsze dla polityków Platformy słowa pochodziły od Donalda Tuska i Rafała Trzaskowskiego. Najistotniejszy przekaz jaki usłyszała młodzież z całej Polski padł z ust prof. Marcina Matczaka.

Tusk przyjechał na Campus z obietnicą „pogonienia PiS”. Prekursor politycznej plemienności przybył zewrzeć partyjne szeregi. Na początek oznajmił, że nie znosi symetryzmu. – Trzeba się opowiedzieć! – grzmiał jeszcze przed przyjazdem do Olsztyna. Nowy, tym razem wspólny dla PO i PiS wróg został zdefiniowany. To siejący zwątpienie w partyjnych szeregach defetyści. Nie rozumiejący mądrości etapu wichrzyciele, popisujący się, na szkodę ogółu, samodzielnością myślenia i wnioskowania.

Prof. Matczak mówił jak człowiek z innej planety. Wierzący i praktykujący katolik, przestrzegał przed podziałami na nienawistne plemiona, które są większe niż za komuny. – Nie ufajcie politykom, którzy dzielą ludzi, to krok w kierunku totalitaryzmu – zwracał się do młodzieży Matczak. Nie wiem, co ci dwaj ludzie robili na jednej, partyjnej imprezie. Rzecznik kapitulacji rozumu przed masowymi emocjami i ktoś, kto przed takimi „złymi rewolucjonistami” przestrzega. Ale dobrze, że ktoś o tym pomyślał.

Donald Tusk uniknął pytań o symetryzm, o to, kto ten termin wymyślił i jaką treść zawiera. Z obawy przed autorytetem wodza czy z powodu milczącej akceptacji jego poglądów? Mam nadzieję, że to pierwsze. Bo jak nie, to demokratyczny soft zamordyzm będzie kiełkował coraz szybciej. Nie łamiąc despotycznie woli, ale ją stopniowo naginając ośmieszając swobodę poszukiwania prawdy i resztki zdrowego rozsądku. Przykryty, jak w metaforze Platona, kolorową, demokratycznie uwodzicielską szatą. To Platformie Tuska wychodzi znacznie lepiej niż partii Kaczyńskiego. Ale demokracji i wolności słowa można szkodzić na różne sposoby. Warto o tym pamiętać, gdy średnio raz w tygodniu słyszymy o ich upadku pod ciosami Kaczyńskiego. Warto obserwować, kto najgłośniej krzyczy „łapcie złodzieja!”

Bogdan Bachmura

Czytaj więcej: Zdaniem symetrysty

Komentarz (16)

Dwie etyki (w sprawie przyjmowania imigrantów)

Szczegóły
Opublikowano: środa, 01 wrzesień 2021 08:25
Bogdan Bachmura

Dlaczego Jarosław Kaczyński i rząd polski postanowili odgrodzić się w sposób radykalny od garstki proszących o pomoc imigrantów na granicy polsko-białoruskiej? Dlaczego pozostają głusi na apele Kościoła, wielu organizacji, znaczących osób prywatnych, o głosach opozycji nie wspominając? Odpowiedź jest tak naprawdę prosta…

W 378 r. n. e. liczące ok. miliona ludzi plemię Gotów poprosiło cesarza Walensa o pozwolenie na przekroczenie brzegów Dunaju i pomoc przed nawałą Hunów. Bitnych plemion o nieznanym dotychczas barbarzyństwie i okrucieństwie. Goci takie pozwolenie otrzymali, pod warunkiem oddania broni i odebrania im dzieci, które miały być rozlokowane w różnych prowincjach Cesarstwa. Ostatecznie jednak pierwszy warunek nie został spełniony. Goci, wdzięczni za okazaną opiekę, zobowiązali się do lojalności i posłuszeństwa wobec cesarza. Jednak ich zawiedzione nadzieje oraz nadużycia cesarskich urzędników doprowadziły do czteroletniej wojny podczas której w bitwie pod Adrianopolem zginął cesarz Walens oraz dwie trzecie rzymskiej armii. Ostatecznie skazani na porażkę Goci osiedlili się na terenie cesarstwa, a ich bitni wojownicy zasilili rzymską armię, choć nigdy nie zrezygnowali ze swojej odrębności. Ich przywódca Atanaryk, zaproszony przez cesarza Teodozjusza do Konstantynopola powiedział: Teraz widzę to, w co nigdy nie mogłem uwierzyć, wspaniałość tej olśniewającej stolicy! Doprawdy, cesarz Rzymian jest bogiem na ziemi, a zarozumialec, który ośmiela się podnieść na niego rękę, ponosi winę za przelanie własnej krwi.

Być może powyższa historia wyda się mało adekwatna do napierających dzisiaj na Europę fal uchodźców. Zapewne poczucie dysonansu budzi dysproporcja siły i stopnia organizacji jaką dysponują proszący o pomoc uciekinierzy. Wspólny za to jest odruch pomocy wobec ludzi zagrożonych falą barbarzyńskiej przemocy, biedy i utraty wolności.

Ale nasuwające się w pierwszym odruchu różnice nie powinny przysłaniać cech wspólnych odległych w czasie sytuacji. Przyjęcie pod swoje skrzydła tak licznego i bitnego ludu jak Goci, z tak wieloma cechami odrębności, stanowiło niemożliwe do pokonania wyzwanie. A jednak Cesarstwo to ryzyko podjęło, licząc na zasilenie armii cesarstwa gockimi wojownikami.

Dlaczego zatem Jarosław Kaczyński i rząd polski postanowili odgrodzić się w sposób radykalny od garstki proszących o pomoc uchodźców z Afganistanu? Dlaczego pozostają głusi na apele Kościoła, wielu organizacji, znaczących osób prywatnych, o głosach opozycji nie wspominając?

Odpowiedź jest tak naprawdę prosta, choć krytycy rządu, niesieni falą moralnego oburzenia lub politycznymi kalkulacjami, nie chcą zauważyć, że do sytuacji z uchodźcami mają zastosowanie dwa, prawie odrębne porządki, które Max Weber nazwał etyką przekonań i etyką odpowiedzialności.

Pierwszą z nich w sposób klasyczny kieruje się Kościół katolicki. Przestrzegając zasady rozdziału Kościoła od państwa przedstawia władzy swoje oczekiwania wynikające z ewangelicznego nakazu miłosierdzia bliźniego. Resztę problemów wynikających z przyjęcia uchodźców pozostawia państwu. Z perspektywy dzisiejszej sytuacji Kościoła jest to postawa zrozumiała.

Za to stanowiska moralnych pięknoduchów, widzących problem z jednej, etycznej strony (w tym, co najbardziej przykre – dziennikarzy), zupełnie nie rozumiem. Moralne uniesienie, niewątpliwie szlachetne i potrzebne, nie zwalnia nikogo od myślenia całościowego.

Domeną ludzi rządzących państwem jest kierowanie się etyką odpowiedzialności, czyli brania pod uwagę wszystkich aspektów podejmowanych decyzji: politycznych, społecznych, gospodarczych i także etycznych. Tym bardziej, że wiedza, iż uchodźcy przybyli na granicę z Białorusią, jak w Alternatywach 4, „z tragarzami”, jest powszechna i oczywista. A to oznacza, że na miejsce obecnych 30, dostarczą nam kolejnych 30 tys. Na początek. Byleby wędrówka ludów nie straciła właściwego impetu.

Na widok kordonu mundurowych odmawiających udzielenia jakiejkolwiek pomocy koczującym ludziom cisną się na usta mocne słowa. I wielu ich używa. Ale wybór takiej drogi nie wynika przecież z braku elementarnej empatii polityków, lecz z obawy przed skutkami sprokurowanej przez reżim Łukaszenki prowokacji. Dlatego wprowadzenie przy granicy z Białorusią stanu wyjątkowego nie jest skierowane przeciwko koczującym ludziom, lecz jest reakcją na ewidentnie wrogie postępowanie sąsiedniego państwa.

Ostatecznie istotą sporu nie są przecież koce, śpiwory czy żywność dla Afgańczyków, ale ewentualne przyjęcie do Polski ludzi, którzy zostali w sposób wrogi użyci niczym „żywe tarcze”. A takiemu szantażowi, nawet jeśli nie jest to dosłowny dramat „żywych tarcz”, ulegać nie wolno, bo to eskaluje następne ofiary i kłopoty.

Najbardziej w sporze o uchodźców, nie tylko tych podrzucanych przez Łukaszenkę, denerwuje mnie zmowa milczenia wokół kwestii najważniejszej, a dotyczącej ich religijnego wyznania. Przypomina mi to znaną rozmowę o niebie i chlebie. Oto armia moralistów wytacza najcięższe, wyciskające łzy z oczu działa, zaś rządzący milczą, ze świadomością, że mówienie prostym tekstem wywoła kolejną, jeszcze większą burzę. Rezultat jest taki, że Jarosław Kaczyński wychodzi na anty imigranckiego zakapiora, choć fakty są takie, że Polska, przyjmując emigrantów, głównie z Ukrainy i Kazachstanu, jest w czołówce, zaraz za Niemcami, państw przychylnych imigrantom.

Tomasz Terlikowski na łamach Plusa-Minusa zadaje pytanie, jak prowadzić sensowną politykę imigracyjną i jak uczciwie zachować się wobec uchodźców?
Aby mówić o uczciwości, trzeba równie uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Europa praw człowieka, toczona rakiem zapaści demograficznej, tak przeraziła się falą uchodźców syryjskich, irackich czy afgańskich, że płaci Recepowi Erdoganowi furę pieniędzy, dając mu tym samym do ręki potężny oręż polityczny, byleby tylko trzymał 4 mln uchodźców w obozach na terenie Turcji? Dlaczego ta sama Europa nie okazuje zaniepokojenia, że Polska, państwo graniczne UE, przyjmuje tylu uchodźców z Ukrainy czy Kazachstanu? Odpowiedzi na to pytanie jest kilka, ale wspólny mianownik stanowi religia przybyszy z Afganistanu i Bliskiego Wschodu.

I tu kłania się wspomniana etyka odpowiedzialności. Nie jest winą Jarosława Kaczyńskiego, że Polacy, najszybciej w Europie ateizujący się naród, nie jest gotowy, podobnie jak inne nacje naszego kontynentu, na przyjęcie zwartych grup ludności wyznających religię Mahometa.
Nie jest winą Kaczyńskiego, że sami, jak Europa długa i szeroka, pozbawiliśmy się zdolności asymilacji ludzi wyznających twarde, transcendentne wartości. Zwłaszcza wyznawców Islamu. Europa stała się pogańska, z rachitycznymi bożkami demokracji, równości, wolności, praw człowieka, których wyznawcy toczą zażarte, wewnętrzne spory o istotę wyznawanych „wartości”.

To prawda, nie wszyscy napierający na granice UE to potencjalni terroryści i nieroby. Ale przytłaczająca większość z nich wiary przodków nie porzuca, co przy dużej dzietności społeczności muzułmańskiej tworzy zupełnie nową, społeczną i polityczną jakość.

Wśród dobrych rad udzielanych polskiemu rządowi są także takie, żeby wybierać spośród emigrantów tych najbardziej Polsce przydatnych. Głównie według kryterium wykształcenia i zawodu. Kłopot w tym, że owi „wujkowie dobra rada” nie podpowiadają, jak i gdzie ustawić wszystkich w kolejce, z dokumentami, których najczęściej nie mają, oraz jakim sposobem odesłać tych, z którymi nam nie po drodze.

Szanowany przeze mnie Robert Mazurek pisze o sobie uczciwie, że jest rozdarty pomiędzy realizmem a chrześcijańskim wzorcem i dobrego rozwiązania nie widzi. Co więcej, niezbyt ufa tym, którzy na podorędziu takowe mają. Mazurek może sobie na to pozwolić. Ale nie ci, którym los w takim momencie wyznaczył odpowiedzialność za naród i państwo. Donald Tusk, świadomy zdania większości Polaków na temat islamskich imigrantów, zachowuje ostrożność i umiar. Ale reszta opozycyjnego planktonu zupełnie odjechała. Być może inny punkt siedzenia coś by tu zmienił, ale bezpieczniej jest tak, jak jest.

Mam także nadzieję, że za kulisami publicznych komunikatów postawa hierarchów Kościoła także jest nieco stonowana. Kościół zbyt często w swoich dziejach musiał godzić racje etyki przekonań i etyki odpowiedzialności, aby nie rozumieć powagi sytuacji. A tak było całkiem niedawno. Okrągły Stół odbył się przecież z błogosławieństwem i pod aktywnym patronatem Kościoła, choć racje moralne stojące za paktowaniem z komunistami wydawały się więcej niż kruche.

Kościół końca IV i XXI wieku to ten sam, założony przez Chrystusa Kościół. Ale ani On, ani jego wierni, dalece nie są tacy sami. Najazd Gotów oraz innych barbarzyńskich ludów niszczył Rzym, ale nie przywracał pogaństwa. W bólach, pozbierana i zlepiona z gruzów imperium, rodziła się nowa jakość, której fundamentem było chrześcijaństwo. Dzisiaj powrót pogaństwa do Europy jest faktem, a przybywający tu muzułmanie „bogów na ziemi” w demokratycznych przywódcach widzieć ani myślą. Czas pokaże, jak długo da się z tym żyć. Jedno jest pewne: masowy napływ islamskich imigrantów znacznie ten okres skróci.
Bogdan Bachmura

Czytaj więcej: Dwie etyki (w sprawie przyjmowania imigrantów)

Komentarz (42)

Trzy twarze demokracji

Szczegóły
Opublikowano: niedziela, 22 sierpień 2021 20:20
Bogdan Bachmura

Według Franka Zappy Polityka to jedna z gałęzi przemysłu rozrywkowego. Winston Churchill ostrzegał, że Polityka to nie zabawa, to całkiem dochodowy interes. Paul Johnson uważał, że Parlament to elekcyjna dyktatura. Każdy z tych panów widział to z innej, zawodowej perspektywy, ale widzowie, którzy 11 sierpnia poświęcili swój czas na oglądanie obrad polskiego Sejmu, mieli rzadką okazję zobaczyć wszystko w pakiecie.

Jak na ironię rozrywki dostarczył, i to chyba na długo, kolega z branży Franka Zappy, niezawodny Paweł Kukiz. Nie wiadomo dlaczego poseł Kukiz, wraz z dwoma kolegami, nagle się zawiesił i zapomniał, że jest ugadany z prezesem Jarosławem Kaczyńskim. Może był wczorajszy? Albo nagle nawiedziły go właściwe dla twórcy egzystencjalne bóle? Dość, że pan prezes potrzebował chwili, aby przypomnieć sejmowemu „artyście” o jego twardych założeniach programowych, które PiS chce koniecznie zrealizować. I pani marszałek Elżbieta Witek, niezawodnie konieczny czas prezesowi zapewniła. Później już poszło gładko. Kukiz wrócił do sejmowego realu, przypomniał sobie, gdzie jest właściwy przycisk do głosowania, i po sprawie.

Ostatecznie zwyciężyła demokracja, choć opozycja krzyczy, że było odwrotnie. Że jej reguły zostały podeptane. I nie wiadomo, kto ma rację. Czy nie Jarosław Kaczyński i jemu politycznie bliscy? Bo czy ważne dla losu państwa sprawy mają zależeć od tego czy ktoś zaspał, przejechał tramwajem właściwy przystanek, albo znów zamknął się w kiblu? Mogło się zdarzyć wszystko. Ale wyrażonej raz na cztery lata przez „lud” wyborczej większości to nie zmienia. Choćby jej część chwilowo przebywała poza Sejmem. Zwłaszcza, jeśli szkodę można naprawić od razu, na tym samym posiedzeniu.

Drugi raz tego wieczora ubawiłem się z powodu lamentów opozycji nad upadkiem parlamentaryzmu i jej świętym oburzeniem z powodu politycznej korupcji posłów.

Oczywiście można na użytek publiczny zakłamywać rzeczywistość i twierdzić, że skoro mamy parlament, to mieliśmy (na przykład za rządów Platformy Obywatelskiej), parlamentaryzm.

Ale tak nie jest i Winston Churchill, syn ziemi będącej kolebką współczesnego parlamentaryzmu, wie co mówi. Otóż parlamentaryzm skończył się wraz nastaniem demokracji i masowego prawa wyborczego. Wcześniej, choćby w Anglii, kandydatów na parlamentarzystów wysuwały wielkie rodziny szlacheckie oraz kręgi ludzi „wykształconych i majętnych”: duchownych, adwokatów, lekarzy, profesorów, nauczycieli, fabrykantów, posiadaczy rolnych. Gentelmenów, których Max Weber nazywa „notablami”. To oni decydowali o wystawieniu kandydatów do parlamentu, ale nie tworzyli nad nimi partyjnej czapy. Tak wybrani parlamentarzyści, będący ludźmi niezależnymi finansowo i wypełniającymi swój mandat za darmo, budowali swoją siłę w parlamencie i poza nim. Tworzyli parlament, a w nim parlamentaryzm.

Umasowienie prawa wyborczego zmieniło wszystko. Zastąpiło parlamentaryzm demokracją. Powstały scentralizowane, partyjne machiny, będące fabrykami konformistów, spośród których deleguje się głodnych karier i apanaży parlamentarzystów, oraz nowy rodzaj przywódcy, zdolnego panować nad ich finansowymi i politycznymi ambicjami. Dopóty, dopóki jego siła samca alfa nie osłabnie i nie pojawią się korzystniejsze oferty. Czy to korupcja, czy może „całkiem dochodowy interes”? Dla parlamentarzystów i reszty krewnych królika, o czym boleśnie przekonał się tym razem Jarosław Gowin.

Jarosław Kaczyński doskonale wyczuwa ducha i mechanizmy demokracji. Wie, że rzeczywiste miejsce władzy, przeznaczone formalnie dla „ludu”, jest puste. Że ten symbolicznie wykreowany poprzez powszechne prawo wyborcze, „suweren”, to systemowa fikcja. Mit, który wypełnił pustkę po dawnej, transcendentnej legitymizacji monarszej władzy. Nie miejsce tu na przypominanie fascynującego skądinąd, trwającego przynajmniej od XVI wieku, równoległego procesu sekularyzacji, indywidualizacji jednostki oraz narodzin „człowieka masowego”. Ten ostatni, będąc w zdecydowanej przewadze, udziela zwycięskiej partii i jej przywódcy „mandatu” do rządzenia. Ale to kolejny pozór. W rzeczywistości rządzący przedstawiciele nie otrzymują od masowego suwerena żadnej instrukcji do rządzenia (tak, jak to miało miejsce w poprzedzającym demokrację parlamentaryzmie), bo jest on do tego zwyczajnie niezdolny. Jest dokładnie odwrotnie, to wybrani przedstawiciele wypełniają uzyskany mandat własną treścią, uwalniając „suwerena” nie tylko od decyzji, ale od jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Taka zależność ma swoje, brzemienne w skutki konsekwencje, zależne od tego jak dalece idące prerogatywy przyznają sobie wybrani przedstawiciele.

11 sierpnia marszałek Elżbieta Witek na polecenie partyjnego bossa unieważniła prawidłowo przeprowadzone głosowanie dotyczące odroczenia obrad Sejmu, dając próbkę parlamentarnej, elekcyjnej dyktatury. Nie dla siebie, i nie w interesie swojej partii, ale z „woli ludu” przekazanej im w akcie wyborczym.

Takie metody ma usprawiedliwiać lista trzech ważnych spraw, które ostatnio poróżniły Kaczyńskiego i Jarosława Gowina. Na pozór różnych, ale mających jeden, wspólny mianownik. Uderzenie w przedsiębiorców, samorządy czy TVN, to cios w ludzi samodzielnych, których charakter określają wymagania i obowiązki, a nie przywileje. Pozostających poza opiekuńczymi skrzydłami państwa. A tacy ludzie są dla Kaczyńskiego co najmniej podejrzani. Wobec przedsiębiorców obóz rządzący niejednokrotnie okazywał z trudem tłumioną niechęć, żeby nie powiedzieć, pogardę, czego świeżym przykładem jest obecny projekt podwyżek podatków. W przypadku TVN dodatkowym elementem jest walka o rząd dusz, która w demokratycznym modelu plemiennej konfrontacji stanowi śmiertelne pole konfliktu.

Jarosław Kaczyński nie tylko świetnie zrozumiał istotę demokracji, ale wyciągnął z tej lekcji praktyczne wnioski. Celem i obiektem jego troski jest „człowiek masowy”, którego głównym atutem jest arytmetyczna większość. Michael Oakeshot, wielki filozof polityki, pisał o nim tak: Jest niebezpieczny; nie z powodu poglądów i pragnień, nie ma bowiem żadnych; jest niebezpieczny z powodu poddańczości. Skłonny jest przyznawać władzy politycznej zakres i siłę, jakich nigdy przedtem nie miała (…). Krótko mówiąc, skłonność do bycia „antyjednostką” jest dyspozycją tkwiącą w każdym Europejczyku; „człowiek masowy” jest po prostu kimś, w kim ta skłonność zwyciężyła.

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Trzy twarze demokracji

Komentarz (39)

Bo bardzo chciała

Szczegóły
Opublikowano: niedziela, 18 lipiec 2021 20:24
Bogdan Bachmura

Nareszcie mamy Rzecznika Praw Obywatelskich. Wybranego przez polityków, aby nas przed nimi bronił. Obok sądów, ale także w ich zastępstwie, bo gdyby te działały jak należy, to RPO nie byłby potrzebny.

Właśnie Sejm poparł kandydaturę prof. Marcina Wiącka, przy trzech głosach sprzeciwu. Senat to już formalność, czyli koniec chocholego tańca już widać. Wcześniej wyczerpało się wszystko: pomysły na kolejnych kandydatów, budowane dla ich poparcia, koalicje, a przede wszystkim przewidziany na wybór rzecznika czas. Przyszła pora na kompromis i zgodę ponad podziałami.

Dla nas, mieszkańców Olsztyna i regionu, istotna była, przegłosowana nawet przez Sejm, kandydatura senator Lidii Staroń. Trudno bowiem odnaleźć pamięcią lokalnego polityka, piastującego w III RP tak ważną państwową funkcję. Zapewne w niejednym tutejszym domu toczyły się dyskusje i spory na temat szans i kompetencji pani senator. I zakładam w ciemno, zważywszy na jej ogromną popularność, że głosy poparcia zdecydowanie przeważały. Ja także kibicowałem pani Staroń. Osobiście się nie znamy. Dwie, może trzy, krótkie, dość dawno odbyte rozmowy telefoniczne. To wszystko. Brak wykształcenia prawniczego – najczęściej podnoszony argument przeciwników jej kandydatury – nie wydawał mi się najistotniejszy. Ważniejsze, jest gen niezależności i odwaga, a tych cech trudno pani senator odmówić. No i przede wszystkim to, czym się zajmuje, za co ludzie tak ją cenią, i co tak kojarzy się z urzędem ombudsmana.

Pomysł pani Staroń na funkcjonowanie w życiu publicznym jest prosty, co nie znaczy, że łatwy. Polega – mówiąc językiem biznesowym – na znalezieniu niszy i umiejętnym jej zagospodarowaniu. Nisza pani Staroń to wrażliwość na krzywdę „zwykłych ludzi”, co sama zainteresowana zwykła określać „byciem po stronie ludzi”. Jest oczywiście politykiem, bo trudno powiedzieć inaczej o kimś, kto zasiadał w Sejmie, a obecnie w Senacie. Ale przypadek Lidii Staroń to taki polityk bez polityki. Model politycznego singla, który nie tylko nie buduje swojego zaplecza, ale wręcz stroni od twardej polityki i wyrazistych, ideowych deklaracji. Platforma Obywatelska była jej potrzebna jako polityczny wehikuł do walki z patologiami spółdzielczości mieszkaniowej, teraz oknem na świat jest program Elżbiety Jaworowicz.

Z biegu wypadków można wnosić, że do kandydowania namówili ją działacze Porozumienia. Zapewne nie bez udziału posła Michała Wypija. Publiczne lansowanie jej kandydatury trwało od miesięcy. Wraz z upływem politycznej krwi w partyjnej walce o rzecznika, Staroń stała się na tyle atrakcyjna, że PiS, wbrew umowie z partią Jarosława Gowina, narażając się na wewnętrzny konflikt, zgłosił jej kandydaturę jako swoją. Jedni, po głosowaniu w Sejmie, już witali się z gąską, a inni z Donaldem Tuskiem, który po zwycięstwie w wyborach uzupełniających do Senatu miał wrócić do polityki na białym koniu, od strony Olsztyna. Ostatecznie Tusk wrócił, choć bocznymi, partyjnymi drzwiami, a senator Lidia Staroń została tam, gdzie była, choć tak jak było, już chyba nie będzie.

Nie chodzi o jej przegraną w Senacie. Wynik parlamentarnych głosowań, szczególnie w sprawach personalnych, ma dość luźny związek z walorami kandydata na cokolwiek. Gorzej, że bezpośrednia konfrontacja senator Staroń ze światem prawdziwej polityki, do jakiej doszło podczas senackiego przesłuchania, wypadła więcej niż blado. A mówiąc wprost: to była katastrofa. Jeżeli ktoś uważa, że przesadzam, polecam dostępne w internecie nagranie. Najlepiej chyba sytuację skomentował senator Adam Szejnfeld: Pani senator odpowiada, ale nic nie mówi. W istocie, Lidia Staroń sprawiała wrażenie osoby kompletnie zagubionej, jakby nie świadomej okoliczności w jakich się znalazła. Na zadawane pytania niezmiennie odpowiadała, że są polityczne, a jej jedynym pomysłem na pracę RPO była powtarzana w kółko obrona zwykłych ludzi. To potęgowało wrażenie, że za kadencji Lidii Staroń instytucja RPO miałaby pełnić rolę biura obywatelskich interwencji, na wzór tego, czym w istocie zajmuje się jej biuro senatorskie, tyle, że dużo wydajniejszego.

Krytykując postawę pani Staroń nie twierdzę, że stanęła przed łatwym zadaniem. Po ideologicznie zaangażowanej kadencji Adama Bodnara instytucja RPO wymaga powrotu do źródeł. Oddzielenia ziarna od plew. Obrony obywatelskich wolności przed postępującym miękkim totalitaryzmem państwa z jednej strony, z drugiej zaś przed wykorzystywaniem RPO jako narzędzia sporów światopoglądowych w imię fałszywie rozumianej równości. Przesłuchanie w Senacie było świetną ku temu okazją. Pokazania wizji pracy rzecznika, który nie będzie toczył wojen z władzą w imieniu opozycji, lub odwrotnie, ale prowadził je w interesie obywateli. Czy, jak Adam Bodnar, stanie przeciwko reformie sądownictwa, bo łamie konstytucję i gwałci demokrację, czy też z powodu ograniczenia prawa obywateli do sądu i uczciwego procesu. Po przegranym głosowaniu i wizerunkowym blamażu Lidia Staroń stała się dla obozu rządzącego gorącym kartoflem. Marian Terlecki na pytanie o powody poparcia Lidii Staroń odpowiedział w swoim stylu: „Bo bardzo chciała”. Najpierw oskarżenia Jarosława Gowina o zdradę, a teraz takie kwiatki…. Ponoć to wszystko przez wygrany przez Zenona Procyka proces i oskarżenia Lidii Staroń o doprowadzenie go do utraty zdrowia.

Były prezes SM „Pojezierze” oczekuje od pani senator przeprosin. Nie tylko od niej. Od Donalda Tuska także. Procyk za swoje „nieprzeciętne krzywdy” otrzymał z kieszeni podatników rzadko spotykaną w naszych sądach kwotę 1,8 mln. Ale dlaczego z 20 stawianych mu zarzutów pozostała tylko krzywda, nie wiemy. Zarówno proces jak i akta sprawy zostały utajnione. Dzięki dziennikarskiemu nagraniu wiemy tylko jak sędzia Jarosław Szczechowicz udzielał Procykowi porad dotyczących linii obrony. To pozwala byłemu prezesowi Pojezierza triumfować i dostatnio żyć, ale wiarę w sprawiedliwość wystawia na ciężką, dla mnie zbyt ciężką próbę.

Pewne jest natomiast coś innego. Że Zenon Procyk był tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Janusz”. Pozyskany na zasadach dobrowolności, donosił na swoich kolegów jako student ART, o czym pisali w pierwszym numerze „Debaty” Paweł Kardela i Paweł Warot. Ze współpracy zrezygnowano z automatu, gdy został kandydatem na członka PZPR, bo taka zasada obowiązywała od 1956 r. Od tej pory Procyk w sposób utajniony współpracować nie musiał. Może nie warto byłoby o tym wspominać, gdyby to robił pod presją szantażu, czy w innych, trudnych okolicznościach. Ale Procyk to kategoria tajnego współpracownika szczerze oddanego sprawie. W III RP także odnalazł się świetnie jak radny Rady Miasta dwóch kadencji. Ale do przeprosin nigdy się specjalnie nie rwał. A skoro już mowa o krzywdzie i zadośćuczynieniu, to może należałoby zacząć od siebie.

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Bo bardzo chciała

Komentarz (4)

Radość z Mariana Banasia

Szczegóły
Opublikowano: niedziela, 20 czerwiec 2021 19:58
Bogdan Bachmura

Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Jeżeli ktoś do tego znanego wszystkim powiedzenia pasuje, to jest nim na pewno prezes NIK Marian Banaś. Podejrzewam, że niewielu Polaków jest zachwyconych jego stylem sprawowania tej szacownej funkcji. Byłoby także lepiej, gdyby Banaś kierował się w swoich poczynaniach innymi niż osobiste motywami, o błędach w jego zeznaniu majątkowym nie wspominając. To wszystko prawda, ale także prawdą jest, że żelazna logika rozwoju Polskiej demokracji lepszego scenariusza nie przewiduje. Tylko nieprzewidziany splot okoliczności może spowodować, że partyjne sito zawiedzie, i przepuści kogoś z niezatartym genem niezależności. Ale na tym nie koniec. Żeby wbrew woli partii uchować się na cudem zajętym stanowisku, trzeba jeszcze wykazać się determinacją i siłą woli „pancernego Mariana”, właściciela czarnego pasa karate. Tak czy owak, Marian Banaś to prawdziwy prezent od losu. Tylko w taki sposób, dzięki potknięciu partii Jarosława Kaczyńskiego w marszu przez instytucje państwa, mogliśmy doświadczyć, co w praktyce oznacza system ich równowagi i wzajemnej kontroli. Osobiste pobudki, którymi kieruje się Marian Banaś, mają tu drugorzędne znaczenie.

Jeśli po 30 latach „dojrzewania” polskiej demokracji osobiste urazy wewnątrz obozu władzy oraz chęć zemsty determinują właściwą pracę instytucji państwa, to nie ma co wybrzydzać. Zwłaszcza, że w przypadku prezesa NIK bilans wychodzi zdecydowanie na plus. Jedyny bowiem twardy zarzut wobec niego, to nieprawidłowo sporządzone zeznanie majątkowe. Za to złożone przez NIK doniesienie do prokuratury w sprawie organizacji wyborów kopertowych to materiał na prawdziwe studium władzy.

Ale to nie starannie udokumentowane fakty najbardziej porażają. Te są oczywiste i od dawna znane. Wszystkie decyzje podejmowane przez premiera, szefa MSWiA, ministra aktywów państwowych oraz szefa Kancelarii Premiera, związane z organizacją wyborów kopertowych, nie posiadały żadnych umocowań prawnych. Poczta Polska i PWPW wydawały dziesiątki milionów publicznych pieniędzy bez podpisanych umów.

Naprawdę w fotel wbijają dopiero wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. W wywiadzie dla „Sieci” prezes PiS odkrywa, że jest wielkim błędem naszego systemu prawnego, że człowiek, wobec którego toczą się poważne śledztwa, może być prezesem Najwyższej Izby Kontroli. Kłopot w tym, że Mariana Banasia Sejm powołał 243 głosami, w tym prawie wszystkich członków klubu Zjednoczonej Prawicy, jeszcze przed zakończeniem postępowania sprawdzającego. Komu więc Kaczyński usiłuje robić wodę z mózgu?

To jednak dopiero początek złotych myśli obecnego wicepremiera. W wywiadzie dla „Wprost”, na pytanie o zarzuty NIK wobec premiera Morawieckiego, odpowiada tak: Może nie wygląda to dobrze, ale pro publico bono różne rzeczy trzeba robić. Uważam, że premier zachował się jak mężczyzna (...) i podpisał odpowiednie rozporządzenia. Minister Dworczyk też zachował się jak mężczyzna i podpisał to, czego wymagała sytuacja.

I na koniec wisienka na torcie. Oto sam Kaczyński, po złożeniu przez NIK doniesienia w prokuraturze, dołącza do grona prawdziwych mężczyzn oświadczeniem, że to była jego osobista decyzja.

Tak więc, w największym skrócie mówiąc, z perspektywy naczelnika Kaczyńskiego wygląda to tak: na fotelu prezesa NIK posadziły Banasia krasnoludki (szkoda, że nie miały legitymacji Platformy w kieszeni), różne rzeczy trzeba robić - byle w szczytnym celu, a gdyby komuś wydawało się inaczej, to piszcie na Berdyczów, bo polecenia wydawał szeregowy poseł Kaczyński, a temu – jak u Stanisława Barei - można skoczyć na warstat.

Jednak wyciąganie z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego wniosków o przyznaniu się do łamania prawa w imię wyższej konieczności byłoby błędem. Wprost przeciwnie. Problemem był brak większości w Sejmie dla tej sprawy – przyznaje pan prezes. Nie mając mandatu do działania ze strony Sejmu, rząd samodzielnie, na jego polecenie, heroicznie wystąpił w obronie prawa i Konstytucyjnego terminu przeprowadzenia wyborów.

Warto mieć Mariana Banasia w Najwyższej Izbie Kontroli aby to wszystko usłyszeć. Nie po to, żeby po raz kolejny rozdrapywać sprawę wyborów kopertowych, lecz by zorientować się w stanie umysłów ludzi kierujących naszą państwową nawą.

A jest o czym mówić, bo problemem nie jest opowiadanie ckliwych bajek o zatroskaniu porządkiem konstytucyjnym, podczas gdy wszyscy wiedzą, że wyścig dotyczący terminu wyborów spowodowany był obawą o słabnące z powodu pandemii poparcie dla kandydatury Andrzeja Dudy. Takie opowieści to w polityce rutyna. Prawdziwy niepokój budzi ewolucja myślenia polityków o państwie. Cechą państwa ontologicznie neutralnego, a takim jest Polska, jest możliwość posługiwania się nim dla realizacji celów rządzącej w danym momencie ekipy. Jedynym systemowym ograniczeniem jest równowaga władz, ale to zabezpieczenie zostało w dużym stopniu rozmontowane. Do tej pory swoje najbardziej kontrowersyjne decyzje Jarosław Kaczyński uprawomocniał reprezentowaną przez większość sejmową wolą abstrakcyjnego, ludowego suwerena. Dopóki większościowa maszynka do głosowania funkcjonuje sprawnie, opór wobec takiego państwa staje się iluzoryczny. Gdy maszynka się zacięła, tak, jak to miało miejsce przy wyborach kopertowych, cel polityczny rządzącej partii próbowano osiągnąć na skróty, z pominięciem Sejmu, za pomocą rządu, Poczty Polskiej i PWPW. To groźny precedens, przesuwający omnipotencję państwa poza dotychczasowe granice.

Jarosław Kaczyński może być tymczasem spokojny. Prokuratura stanęła na wysokości zadania i postępowania w sprawie wyborów kopertowych nie będzie. Ale Marian Banaś na razie w NIK pozostanie. Oby jak najdłużej, bo obawiam się, że nic lepszego nas tymczasem nie spotka.

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Radość z Mariana Banasia

Komentarz (22)

Więcej artykułów…

  1. Zaproszenie dla prof. W. Maksymowicza
  2. Bilans konserwatysty
  3. Wyobraźnia strusia
  4. W obronie kardynała

Strona 5 z 55

  • start
  • Poprzedni artykuł
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • Następny artykuł
  • koniec

Komentarze

A ty, co popierasz... ? https://twitter.com/Jack471776/status/1637620374853632000?cxt=HHwWgIC-gb7D_7ktAAAA

https://kresy.pl/wydarzenia/banderowskie...
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
2 godzin(y) temu
a ty co popierasz moskwę?
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
3 godzin(y) temu
Ale bełkot - chyba poszczepienny.
Przemija postać świata*
4 godzin(y) temu
Źle skopiowany link: https://isws.ms.gov.pl/pl/baza-statystyczna/publikacje/download,3502,14.html
Modlitwa kardynała de Richelie...
4 godzin(y) temu
Nie we wszystkim, co napisał mój kolega Bogdan się zgadzam, ale wnioski mamy podobne...

Najpierw nieco statystyki: Jest też taki dokument opublikow...
Modlitwa kardynała de Richelie...
4 godzin(y) temu
Solidarna Polska Pana Zbigniewa Ziobry jest najlepszym wyborem dla Polski i Polaków. Szkoda tylko, że prawdopodobnie pójdą w koalicji z PiS. Ale może ...
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
5 godzin(y) temu

Ostatnie blogi

  • Modlitwa kardynała de Richelieu Bogdan Bachmura Tyle znanych osób i organizacji zatroskanych o dobre imię Jana Pawła II wzywa i apeluje o natychmiastowe działanie, że z… Zobacz
  • Nienasycenie Adam Kowalczyk Na początku istnienia Rosji, a właściwie Moskwy, niewiele wskazywało na to, że stanie się ziemią ludzi nienasyconych. Ludzi, których mózgi… Zobacz
  • Suwerenność na miarę naszych możliwości Bogdan Bachmura Parafrazując Winstona Churchilla można powiedzieć, że jeszcze nigdy tak niewielu, nie zawdzięczało tak wiele, tak niewielkim pieniądzom. Wysokość kwoty o… Zobacz
  • Bezpieczeństwo na Wschodzie Adam Kowalczyk Pół roku temu pisałem o podniesionym przez Marka Budzisza temacie sojuszu, a nawet federacji z Ukrainą. To o czym pisał… Zobacz
  • 1

Najczęściej czytane

  • Uchwała Sejmu w sprawie obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II
  • Prowokacja rosyjskiego ambasadora i "polskich patriotów" w Pieniężnie
  • Łajba "Olsztyn" tonie, a "kapitan" szykuje się do ucieczki
  • Wójt Gietrzwałdu zaatakował lidera komitetu referendalnego. Oświadczenie Jacka Wiącka
  • "Wójt mija się z prawdą i manipuluje mieszkańcami Gietrzwałdu". Sprostowanie wywiadu z J.Kasprowiczem
  • Olsztyńskie Wodociągi nie uzyskały zgody na nowe taryfy. Grożą upadłością
  • Kim jest Marek Żejmo (autor książki "Liderzy podziemia Solidarności")? (cz.2)
  • Polecamy lutowy numer miesięcznika "Debata"
  • Holenderska gazeta zastanawia się, czy olsztyńskie "szubienice" wytrzymają atak polskich ikonoklastów?
  • Debatka czyli polityczne prztyczki i potyczki (3)
  • Ks. K. Paczos: "Czy Kościół umiera?" Zapis audio wykładu w Olsztynie
  • "Prezydencie Olsztyna, pracownicy nie najedzą się pana tramwajami i betonem"

Wiadomości Olsztyn

  • Olsztyn

Wiadomości region

  • Region

Wiadomości Polska

  • Polska

O debacie

  • O Nas
  • Autorzy
  • Święta Warmia

Archiwum

  • Archiwum miesięcznika
  • Archiwum IPN

Polecamy

  • Klub Jagielloński
  • Teologia Polityczna

Informacje o plikach cookie

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.