logodebata

Wspomóż jedyny portal na Warmii i Mazurach, który nie boi się publikować prawdy o politykach i jest za to ciągany po sądach. Nigdy, przez prawie 18 lat istnienia, nie dostaliśmy 1 grosza dotacji publicznej. Redaktorzy i autorzy są wolontariuszami. Nr konta bankowego Fundacji „Debata”: 26249000050000450013547512. KRS: 0000 337 806. Adres: 11-030 Purda, Patryki 46B

sobota, lipiec 19, 2025
  • Debata
  • Wiadomości
    • Olsztyn
    • Region
    • Polska
    • Świat
    • Urbi et Orbi
    • Kultura
  • Blogi
    • Łukasz Adamski
    • Bogdan Bachmura
    • Mariusz Korejwo
    • Adam Kowalczyk
    • Ks. Jan Rosłan
    • Adam Jerzy Socha
    • Izabela Stackiewicz
    • Bożena Ulewicz
    • Mariusz Korejwo
    • Zbigniew Lis
    • Marian Zdankowski
    • Marek Lewandowski
  • miesięcznik Debata
  • Baza Autorów
  • Kontakt
  • Jesteś tutaj:  
  • Start
  • Blogi
  • Bogdan Bachmura

Bogdan Bachmura

bachnuraPrzedsiębiorca. Z wykształcenia politolog. W l. 80-tych XX wieku wydawał w podziemiu pisma. Na progu III RP uznał, że jego misja, jako wydawcy, skończyła się. Jednak po kilku latach życia w demokracji coraz dotkliwiej odczuwał deficyt wolności słowa w Olsztynie. Tak narodził się miesięcznik „Debata”, a później portal. Uprawia sport. Można go spotkać biegającego w Lesie Miejskim, albo na korcie tenisowym. Nie przepada za demokracją, czemu daje wyraz w swoich publikacjach.

Mój Kościół

Szczegóły
Opublikowano: sobota, 19 grudzień 2020 23:18
Bogdan Bachmura

Tak, to jest mój Kościół. Poprzez chrzest, wychowanie, wiarę, zanurzenie w Tradycji i kulturze. Kościół, który ma mnie prowadzić do zbawienia, a któremu jestem winny zainteresowanie, troskę i uczestnictwo.

Sytuacja w jakiej znalazł się dzisiaj Kościół katolicki w Polsce, ale także w obrębie całej cywilizacji zachodniej, powoduje, że wielu katolików, duchownych i świeckich, czuje że to moment wobec którego nie można przejść obojętnie. Że mądrość naszych duszpasterzy, zwłaszcza hierarchów Kościoła, z jakiś powodów nie odpowiada skali wyzwań i kłopotów, zarówno tych wewnętrznych jak i zewnętrznych.

To naturalne, że w strukturze hierarchicznej jaką jest Kościół katolicki, wierni najwięcej wymagają od tych, którym najwięcej dano. Ale historia Kościoła również uczy, że największym błędem byłoby zdanie się na kościelną „górę”, wtedy, kiedy problemy wewnętrzne i zewnętrzne wymagają reakcji całego organizmu.

Oczywiście dobrych rad, płynących z głębokiej troski o Kościół, nie brakuje. Dotyczą one głęboko zakorzenionego problemu klerykalizmu, który posłuszeństwo świeckich wobec kapłanów zamienił w pogląd, że ksiądz ma zawsze rację. Im wyższy w hierarchii, tym mądrzejszą i świętszą. Inny problem, brzemienny w skutki przy aferach pedofilskich, to podyktowana fałszywie rozumianą troską o Kościół kultura milczenia, często wprost nazywana omertą. Kolejna kwestia dotycząca przyszłości Kościoła, to sprawa wspólnoty świeckich. „Śpiącego olbrzyma”, bez którego przebudzenia los Kościoła powszechnego jest przesądzony.

To tylko niektóre z wielu, podnoszonych głównie przez katolickich publicystów problemów o charakterze hierarchicznym i duszpasterskim.

Nie trudno zauważyć, że za tą mnogością dobrych rad i słusznych recept unosi się duch rezygnacji, braku wiary w moc wewnętrznej mądrości, odwagi działania i siły zaangażowania, pozwalających wierzyć w zwycięstwo nad „strukturami grzechu”. Według mnie to największy problem i jego źródłami warto się zająć.

Katolicki publicysta Tomasz P. Terlikowski twierdzi, że Kościół znalazł się na dziejowym zakręcie porównywalnym do wieku X czy reformacji Marcina Lutra. Takich zakrętów, z których Kościół wychodził skutecznie na prostą można wymienić jeszcze kilka. Pomimo wewnętrznych chorób, przy których te dzisiejsze wydają się lekko objawowym wirusem, receptą okazywały się siły wewnętrzne kościelnego organizmu. A mimo to, przywołując czasy i okoliczności w jakich przyszło działać wielkim reformatorom Kościoła: papieżom Grzegorzowi VII, Innocentemu III, św. Piusowi V czy św. Franciszkowi z Asyżu, pozwolę sobie nie zgodzić się z Tomaszem Terlikowskim. Uważam, że sytuacja w jakiej znalazł się dzisiaj Kościół katolicki jest diametralnie inna od wszystkiego, co go spotkało od chrystusowego aktu założycielskiego, a przez to o wiele trudniejsza. Dla zilustrowania problemu posłużę się przykładem św. Piusa V. Porządki jakie zaprowadził w Rzymie ten papież trudno nazwać inaczej jak zaoraniem zła do samego spodu. Włącznie z wygnaniem z Wiecznego Miasta biskupów, mnichów i prostytutek oraz zakazem odwiedzania gospód. W Watykanie zaprowadzono reguły klasztorne, a otoczenie papieskie zostało zredukowane do kilku osób. Jednak Pius V wiedział, że moralne oczyszczenie nie wystarczy do przetrwania Kościoła. Powołał do życia Święte Przymierze oraz Towarzystwo Jezusowe, które swoimi działaniami, jawnymi i tajnymi, powstrzymały upadek, a nawet odrobiły część strat, choć nie mogły powstrzymać procesu, którego finalną odsłonę oglądamy dzisiaj.

Święte Przymierze czy Towarzystwo Jezusowe to wytwory na miarę tamtych czasów i możliwości. Równie trudno dzisiaj sobie wyobrazić metody, jakimi Pius V wyczyścił watykańską Stajnię Augiasza. Ale postulaty wyplenienia zła, głębokiej odnowy moralnej czy poszukiwania skuteczniejszych metod duszpasterskich pozostają te same.

Za „moich czasów” w siatkarskim żargonie używało się słowa „kałuża”. To taka sytuacja w której piłka spada na środek boiska, a zawodnicy stoją wokoło jak zamurowani, krzycząc do kolegów „bierz!”. Problem w znacznym stopniu wyeliminowano, gdy do zespołów wprowadzono „libero”, którego zadaniem jest m.in. odbieranie takich wątpliwych piłek. Podobnie wygląda dzisiaj kwestia naprawy Kościoła. Wielu krzyczy „róbmy!”, ale liberodnowiciel się nie pojawia. Dlaczego?

Niezdefiniowana choroba

Bo powiedzieć: uleczmy ducha i naprawmy materię struktur - już nie wystarczy. Kluczem do zrozumienia wyjątkowości sytuacji jest kwestia prawdy. Jej sposobu pojmowania, a co za tym idzie sposobu życia, jaki po raz pierwszy na arenę dziejów wprowadziły monoteistyczne religie judaizmu i chrześcijaństwa. Wiara w Zbawienie, w prawdę Absolutu, zmieniła dwadzieścia pięć wieków temu pojęcie czasu i rozumienie własnego „ja”. Obok dotychczasowego „jak dobrze żyć?”, pojawiło się przed człowiekiem, jako kwestia zasadnicza, pytanie „dlaczego żyjemy?”. Nie trzeba dodawać, że odpowiedzi szukano w dzierżącym depozyt wiary Kościele. Co się dzisiaj zmieniło? Niestety, wszystko.

Objawienie się Jahwe swojemu ludowi na pustyni, i późniejsze zmartwychwstanie Chrystusa, było odsłonięciem prawdy, która do współczesnego człowieka przestała przemawiać. Nie z powodu języka duszpasterskiego przekazu, choć i tutaj jest wiele do poprawienia. Po prostu stała się dla niego męcząca, często irytująca. Przestała odpowiadać oczekiwaniom człowieka, który po 25 wiekach poszukiwania zewnętrznego sensu ziemskiego bytowania, powrócił do „dobrego życia” tu i teraz. Dla którego prawdziwe stało to, co aktualnie pożyteczne i korzystne. Który nie porzucił pytań o sens życia, ale nowe odpowiedzi składa w formę mitów i mądrości, z kawałków tego, co pozostało z dawnej budowli.

Chantal Delsol, profesor filozofii politycznej i pisarka, ten nabierający niesłychanego tempa proces rozpadu dotychczasowej harmonii kosmosu kulturowego nazywa „niezdefiniowaną chorobą”. Chorobą, „która zmienia nasz stosunek do świata, z gruntownością, z której zasięgu ani konsekwencji wciąż nie zdajemy sobie sprawy”.

Wcześniejsze wyzwania z którymi musiał się zmierzyć Kościół, z reformacją Marcina Lutra włącznie, miały jeden wspólny mianownik: były sporami o sens istnienia człowieka, toczonymi wokół tej samej idei prawdy i wiary w Absolut.

Współczesny człowiek te reguły odrzucił. Uznał je za nie swoje i jest w trakcie poszukiwania innych, luźniejszych i mniej wymagających drogowskazów niż gorset dogmatycznych norm.
Problem to tym większy, że ta „niezdefiniowana choroba” zainfekowała nie tylko świeckich, ale także wielu ich duchowych przewodników.

Doskonale to widać na przykładzie walki z pedofilią. Pozbycie się tej patologicznej narośli poprzez publiczną ekspiację, historyczno-finansowy rozrachunek i wewnętrzne oczyszczenie ma uczynić Kościół lepszym, dla katolików bardziej wiarygodnym, a dla jego wrogów strawniejszym.

Zastanawiające, jak wielu katolików taką narzuconą przez wrogów Kościoła narrację kupiło. Odnoszę wrażenie, że nawet część biskupów żyje nadzieją, że jak pedofilskie brudy wypierzemy, to się od nas odczepią. Nie namawiam, broń Boże, do jakichkolwiek zaniechań w tej mierze. Mleko się rozlało i należy je, choćby pod dyktando wrogów Kościoła, do czysta posprzątać. Martwi mnie coś innego. Ludzie, którzy z przyczyn fundamentalnych są niechętni Kościołowi, i którzy z problemu pedofilii ukręcili sobie antykościelny bat, uważają, że religia powinna opierać się na moralności, która zastępuje metafizykę. Oczywiście jest to moralność sytuacyjna, czyli taka, jaką oni sami wymyślą i zaakceptują.

Stąd dzisiejsze, skrajne potępienie pedofilii, przy jednoczesnej afirmacji homoseksualistów jako posiadaczy szczególnej tożsamości i „wyższej świadomości etycznej”. I Kościół taką narrację „kupił”. Dzielnie walcząc z pedofilią wewnątrz własnych struktur „zapomniał”, że to religia jest źródłem moralności. W ten oto sposób daleko większy problem Kościoła jakim jest homoseksualna „lawendowa mafia” (zresztą z pedofilią integralnie związana), został zamieciony pod dywan. To przeciwnicy Kościoła decydują, co w nim jest złem, a co nie jest. Innymi słowy, hierarchia kościelna, na czele z papieżem, z niemocy i wygody, zawarła cichy pakt z własnymi wrogami: skoro wam homoseksualni księża nie przeszkadzają, to my nadal możemy udawać, że problemu „lawendowej mafii” nie ma.

Problem w tym, że z pedofilią, dzisiaj przez tzw. środowiska progresywne traktowaną jak grzech śmiertelny, było podobnie. Od lat ’60 po ’90 największe lewicowe autorytety filozofii i humanistyki, wspierane przez znanych specjalistów z dziedziny psychologii i seksuologii, toczyły batalię o legalizację pedofilii w imię wolności oraz ludzkiej godności. Prof Helmut Kentler, za zgodą niemieckiego senatu oraz Urzędu ds. Młodzieży, prowadził aż do 2003 r. Makabryczny eksperyment polegający na oddawaniu bezdomnych dzieci pod „opiekę” bogatych pedofilów. To jeden z jego wielu pedofilskich projektów, uhonorowanych licznymi nagrodami, mających wykazać pozytywny wpływ aktów pedofilskich na dzieci.

Jak dzisiaj najlepiej zamknąć tego trupa w szafie? Wrzeszcząc: łapaj księdza-pedofila!

Mit wewnątrz Kościoła

Inny przykład zagubienia własnej drogi we współczesnym świecie, to stosunek do świata polityki. W Kościele posoborowym nastąpiła implementacja pogańskiego, demokratycznego mitu do wnętrza Kościoła. Do tego stopnia, że absencja wyborcza stała się nową kategorią grzechu.

Polscy biskupi, w ślad za świeckimi wyznawcami demokratycznego cielca, dokonali wewnętrznej sakralizacji obecnego systemu, umownie tylko nazywanego demokracją. Apelując do wiernych o jedność, sami dali się podzielić według reguł partyjnej dintojry. Dawny sojusz berła i korony chcą zastąpić lokalnymi sojuszami biskupów z bliskimi ich sercom partiami. Zapomnieli o przestrogach św. Tomasza z Akwinu, papieży: bł. Piusa IX i św. Piusa X, o wielu mędrcach Kościoła nie wspominając.

„Kupili” demokrację z jej mitami postępu, praw człowieka i równości, zapominając, że to system z natury wrogi Kościołowi, a idea rozdziału Kościoła od państwa to cichy zabójca wiary.
Posoborowy Kościół poleciał ku demokracji jak ćma do ognia, nie kojarząc laicyzacji w państwach demokratycznych z wrogą Kościołowi istotą tego systemu.

Powszechnemu wśród Polaków obrzydzeniu światem polityki towarzyszy potępienie „mieszania się Kościoła do polityki”. Nic dziwnego. Kościół jest łączony z patologiami systemu, ponieważ nie zachował należytej wobec niego autonomii. Zawierając lokalne sojusze z partiami, pozbawił się autorytetu i wiarygodnego języka komunikacji z wiernymi, oczekującymi jasnych, moralnych i ponadpartyjnych kryteriów oceny życia publicznego.

Jak dalece polski Kościół politycznie „odleciał”, pokazuje unieważnienie małżeństwa Jacka Kurskiego, a następnie jego ślub w Łagiewnickim sanktuarium.

Pora zrozumieć, że wielowiekowego sojuszu berła i korony nie zastąpią koneksje biskupów z jakąś partią. Czas na refleksję, dlaczego w czasach monarchii, albo za komuny, Kościół był potrzebny jako miejsce ucieczki i schronienia przed opresją władzy, a w demokratycznej dyktaturze wszechobecnego państwa Kościół okazał się zbędny.

Z kimś trzeba rozmawiać

Być może spełni się popularna wśród katolickich intelektualistów przepowiednia Josepha Ratzingera o skurczeniu się Kościoła do rozmiaru pierwotnych wspólnot. Ale zanim się to stanie, „między ustami z brzegiem pucharu wiele może się zdarzyć”. Przyszły papież Benedykt XVI nie namawiał do biernego wyczekiwania, aż ilość ochrzczonych przejdzie w jakościową alternatywę dla współczesnego świata. Po prostu rozumiał skalę i głębię zmiany jaka zaszła we współczesnym człowieku.

Kościół jest Ludem Bożym, skupionym wokół przywódców, na których spoczywa odpowiedzialność i którzy przewodzą wspólnocie w jej losach. Ale widoczny aż nadto dobrze kryzys przywództwa dotknął nie tylko Kościół.

Sytuacja jest nadzwyczajna, bo upadek wszystkich dotychczasowych narracji rozhuśtał nie tylko łódkę Kościoła, ale jeszcze bardziej destabilizuje władzę świecką. Czasom „szaleństwa tłumów” i masowej propagandy towarzyszy podważenie autorytetów moralnych i politycznych. Sytuacja Kościoła jest lepsza, bo to struktura hierarchiczna. Łatwiej sterowalna, bardziej odporna na chimery masowego „suwerena”. Ale wyzwaniom przed jakimi stanął dzisiaj Kościół musimy sprostać razem: cały wierny mu Lud Boży, z jego hierarchią, kapłanami i wiernymi. Od czego zacząć? Najlepiej od szczerej, otwartej rozmowy. Problem w tym, że rozmawiać nie ma z kim.

Można zrozumieć, dlaczego w tych trudnych czasach biskupom wygodniej jest schować się za kolektywem Episkopatu Polski i przemawiać do wiernych miałkim głosem wewnętrznego kompromisu. Ale to droga donikąd. Trzeba wrócić do źródeł. Do „Reguły pasterskiej” papieża św. Grzegorza I, nie bez powodu nazywanego Wielkim. W jego koncepcji chrześcijańskiej wspólnoty kluczowym pojęciem była różnorodność w jedności. Każdą pojedynczą wspólnotę pojmował jako podlegający swemu biskupowi samodzielny Kościół, pozostający w jedności z papieżem.

W takim Kościele rezygnacja biskupa pod ciężarem zbytniej odpowiedzialności jest ludzkim, w pełni zrozumiałym odruchem. Grzechem wobec wspólnoty jest słabe przywództwo.
Ze swoim biskupem mogę się zgadzać, lub nie, ale muszę go słyszeć. To jest mój Kościół.

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Mój Kościół

Komentarz (34)

Nadzieja w szubienicy

Szczegóły
Opublikowano: sobota, 21 listopad 2020 12:26
Bogdan Bachmura

Jeszcze miesiąc temu pisałem o społecznym kompromisie. Proponowałem, aby na wzór zawartego w 1993 r. kompromisu aborcyjnego, spróbować podobnego rozwiązania dotyczącego związków partnerskich. Dopóki większość Polaków jest przeciwko małżeństwom homoseksualnym i adopcji dzieci przez pary jednołpciowe. Dopóki mamy punkt oparcia, wzorzec porozumienia, który nikogo ze skrajnych stron sporu nie zadowala, ale chroni przed konfliktem, którego konsekwencje trudno przewidzieć.

Jak bardzo wszystko w tym czasie się zmieniło, przypominać nie muszę. Prawdę mówiąc śmierci by się człowiek bardziej spodziewał, o co z powodu wirusa i ogólnego stanu opieki zdrowotnej łatwiej niż zwykle, niż tego, że w tym momencie ktoś odpali lont, na którego końcu jest największa porcja społecznego dynamitu.

Zaskoczeni wydają się wszyscy, ale odpowiedzialność za konwulsję społecznych niepokojów oraz ich konsekwencje spoczywa na jednym człowieku. Trzeba powiedzieć szczerze, że Jarosławowi Kaczyńskiemu, ze względów politycznych, z pomysłami zmian w ustawie z 1993 r. specjalnie po drodze nie było. Naciskany od lat przez środowiska pro life na spełnienie wcześniejszych, przedwyborczych obietnic, uznał, że koranawirus to najpewniejszy sojusznik do spacyfikowania społecznych protestów. Drugi filar kalkulacji prezesa PiS to Trybunał Konstytucyjny. Zamiast wyciągać kasztany z ognia rękami parlamentarnej większości, prezes Kaczyński postanowił schować się za posłuszną jego woli prezes Julię Przyłębską.

Skutki tej strategii znamy wszyscy. Skala młodzieżowych protestów sparaliżowała nie tylko obóz rządzący. Ilością politycznego paliwa zaskoczyła także skrajną lewicę. Wezwania prezesa PiS do ogólnonarodowego oporu wobec zagrożenia państwa, obrony kościołów, brzmiały jak zaklęcia upadłego szamana. Podobnie wyglądają nadzieje, że wypalenie się ulicznych protestów zakończy sprawę.

Należę do ludzi dla których kompromis zawarty w 1993 r., po wyniszczających społecznie sporach o aborcję, to jeden z największych sukcesów parlamentaryzmu III RP. Dla katolików trudny, ale w perspektywie gwałtownego przyspieszenia rewolucji światopoglądowej, zwłaszcza wśród młodych Polaków, to realna wartość, bo oparta na trwającej 27 lat akceptacji większości Polaków. Jako konserwatyście jest mi obca reprezentowana przez PiS wersja konserwatyzmu rewolucyjnego: demokratycznego ludowładztwa, państwowego centralizmu, korupcyjno-wyborczego rozdawnictwa, upartyjnienia państwa i zarządzania emocjami poprzez kryzys. Tym, co dla mnie nadawało sens rządom Prawa i Sprawiedliwości to twarda postawa wobec postępującej rewolucji światopoglądowej. I właśnie w tej najważniejszej kwestii prezes Kaczyński i jego partia teraz zawiedli. Przestali być użyteczni jako bariera dla procesu radykalnej zmiany cywilizacyjnej, która niby tsunami przeorała umysły młodych ludzi.

Choć wielu by zapewne chciało, to młodzieży, która wyszła na ulice do kategorii „resortowych wnuków” zaliczyć się nie da. Przekrój społeczny uczestników marszy zaskakuje i zastanawia, bo pod wspólnym sztandarem wystąpiła solidarnie młodzież wychowana w domach o skrajnie różnych tradycjach, w większości ochrzczona. Dominujące podczas marszy słowne chamstwo to tylko część pokoleniowej zmiany. Wcale nie najważniejszej, zwłaszcza jeśli pamiętamy o regule, że „człowiek w masie traci na klasie”, bez względu na polityczne barwy tejże masy. Prawdziwe zerwanie międzypokoleniowej więzi nie dotyczy dosadności języka, ale pojęcia wolności w obronie której młodzi ludzie wyszli na ulice. Skrajnie innej od tej, w obronie której stawali ich rodzice i dziadkowie. Jest to wolność rozumiana utylitarnie, daleka od chrześcijańskiej antropologii, a przez to niechętna wszelkim ograniczeniom.

Ale to nie wszystko. Uliczne wyp.… ać dotyczy nie tylko rządzących Polską polityków. Z taką samą odprawą spotkała się skrajna lewica, próbująca po swojemu zradykalizować protesty i zagospodarować je politycznie. Za wcześnie na zbyt daleko idące wnioski z takiej postawy, ale badania od dawna potwierdzają coraz większą rezerwę młodzieży wobec systemowego upadku ideałów i cynicznej teatralizacji świata polityki.

Najlepszym dowodem amatorstwo i brak wyobraźni z jaką zabrano się za zmianę aborcyjnego kompromisu. Nie tylko przez czas pandemii, najgorszy z możliwych do załatwiania trudnych, społecznych problemów. Poważnym sygnałem świadczącym o słabnącym instynkcie Jarosława Kaczyńskiego jako stratega była już „piątka dla zwierząt”. Jedynowładztwo „naczelnika” Kaczyńskiego i dokonana przez niego ewolucja ustroju w kierunku demokratycznej dyktatury wydawała się jego zwolennikom wielkim atutem. Pozwalała bowiem na zarządzanie partią i państwem oraz realizację wizji programowych w sposób efektywny, z pominięciem charakterystycznych dla demokracji raf i proceduralnych pułapek. Ale ciężar władzy jaki wziął na siebie Jarosław Kaczyński ma swoje konsekwencje. Oznacza wyłączenie bezpieczników: wewnętrznych – poprzez przyjęcie modelu bezwzględnego, wewnątrzpartyjnego zamordyzmu w całych strukturach partii, i zewnętrznych – na skutek upartyjnienia instytucji pełniących rolę systemowej równowagi władz. Mówiąc inaczej, gdyby prezes PiS mógł od kogoś w porę usłyszeć: stary, opamiętaj się, albo prezes Julia Przyłębska kierowała się elementarną odpowiedzialnością za państwo, to pożaru z powodu wyłączenia bezpieczników byśmy uniknęli.

Pozostaje pytanie, co w sytuacji, gdy instynkt naczelnego wodza-stratega nie wróci? Samuel Jackson zauważył: Nic tak nie rozjaśnia umysłu jak perspektywa szubienicy. Może wizja politycznej szubienicy pomoże naczelnikowi naszego państwa?

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Nadzieja w szubienicy

Komentarz (21)

Demony oświeconego umysłu

Szczegóły
Opublikowano: wtorek, 20 październik 2020 21:30
Bogdan Bachmura

50 ambasadorów państw z całego świata napisało list w sprawie łamania praw człowieka w Polsce. Gdy się o tym dowiedziałem, zostawiłem wszystko i rzuciłem się do lektury, przerażony, co ten PIS znów zmalował. Zwłaszcza, że szczególnie aktywną rolę w komentowaniu i rozpowszechnianiu listu wzięła na siebie ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher. Jeśli pod listem podpisali się m. in. ambasadorzy takich miłujących prawa człowieka państw jak Albania, Wenezuela, Indie, Argentyna, RPA czy Ukraina, to sprawa musi być poważna. I jest. Okazuje się bowiem, że my, naród, zbiorowo prześladujemy mniejszości seksualne (w skrócie LGBT).

Niech nikogo nie zmyli mój nieco sarkastyczny ton, bo sprawa jest naprawdę poważna. Każdy, kto w naszym kraju żyje trochę dłużej wie, że Polacy to naród tolerancyjny i nadal przywiązany do tradycyjnych wartości. Obie te cechy są głęboko zakorzenione w naszej historii. Czy 50 przygotowanych do pracy w Polsce ambasadorów o tym nie wie? Wie doskonale. I w tym właśnie problem. Pretekstem do mocnych słów i obraźliwych ocen są jakieś nalepki z napisem „Strefa wolna od LGBT” oraz kampanijne wypowiedzi prezydenta Andrzeja Dudy na temat ideologii LGBT. Takie motywacje zorganizowanej akcji ambasadorów można włożyć między dyplomatyczne bajki.

Tradycyjnej, dominującej nadal w Polsce wizji człowieka nie da się pogodzić z genderową teorią płci społeczno – kulturowej. To spór nie do pogodzenia, bo dotyczy prawdy o ludzkiej naturze. Każda wypowiedź dotycząca ideologicznych, a tym bardziej marksistowskich inspiracji ruchów LGBT budzi gwałtowną reakcję. Dużo strawniejsza w odbiorze społecznym jest walka o równość. Shulamith Firestone, czołowa przedstawicielka tzw. drugiej fali feminizmu w książce z 1971 r. Dialektyka płci pisze: Tak jak wyeliminowanie klas ekonomicznych wymaga rewolucji proletariatu i przejęcia środków produkcji na drodze przejściowej dyktatury, tak wyeliminowanie klas płciowych wymaga rewolucji klasy uciśnionej (kobiet) i objęcia przez nią władzy nad środkami reprodukcji; nie tylko pełnego przywrócenia kobietom możliwości dysponowania własnym ciałem, lecz także sprawowania przez nie kontroli (przejściowej) nad całą sferą ludzkiej płodności – nową biologią demograficzną oraz wszystkimi instytucjami społecznymi związanymi z rodzeniem i wychowaniem dzieci.

800px Museo del Prado Goya Caprichos No. 43 El sueño de la razon produce monstruos

Coś bardziej współczesnego? Oto fragment wynurzeń amerykańskiej filozof feministycznej Alison Jaggar: Zniesienie rodziny biologicznej wyeliminuje także potrzebę opresji seksualnej. Męski i żeński homoseksualizm oraz pozamałżeńskie stosunki płciowe nie będą już postrzegane w optyce liberalnej jako opcje alternatywne. (...) Ludzkość będzie mogła wreszcie powrócić do swej naturalnej, polimorficznej (wielopostaciowej) i perwersyjnej seksualności. Można to nazywać ideologią lub nie, jednak jest to projekt zmierzający do przebudowy fundamentów społeczeństwa poprzez zmianę myślenia o tożsamości płciowej, rodzinie, małżeństwie i macierzyństwie.

Polska jest w tej ideologicznej ekspansji niczym dar z niebios. Na wybryk z nalepkami ambasadorzy rzucili się niczym zgłodniały pies na kość, bo broniąc polskich działaczy LGBT przed prześladowaniami występują w roli bohaterów nadających im status ofiary, który jest kluczowym warunkiem rewolucyjnej skuteczności. To zabieg konieczny, ponieważ dzisiaj bycie ofiarą równa się posiadaniu racji moralnej. Każda wzmianka o ideologii LGBT wywołuje gwałtowne reakcje, ponieważ grozi zamianą statusu ofiary na pozycję ideologicznego agresora. A to najgorsze co mogłoby spotkać działaczy LGBT na trudnym, polskim terenie. Z tego samego powodu tak irytujące dla obyczajowych rewolucjonistów są apele papieża Franciszka i hierarchów Kościoła o miłość i troskę wobec osób nieheteroseksualnych.

Jeszcze w 2008 r. Barack Obama twierdził, że małżeństwo to związek mężczyzny i kobiety w którym obecny jest Bóg. Na zmianę zdania potrzebował kilku lat. Teraz republikanin Donald Trump, dla wielu ikona konserwatyzmu, oraz ambasador USA w Polsce (coraz częściej nazywana namiestnikiem), dołączyli do grona „pożytecznych idiotów.

Miliony Polaków, patrząc na postępy cywilizacyjnej rewolucji, pomni losów katolickiej Hiszpanii, a następnie Irlandii, zadaje sobie pytanie o ciąg dalszy. Spór między tym co w człowieku naturalne, a tym co wymuszone ideologicznym szaleństwem, zawsze kończy się tak samo. Prof. Jan Hudzik zauważył, że demony budzą się nie tylko wówczas, gdy rozum zasypia, lecz także wtedy, kiedy doznaje nadmiernego oświecenia. Przekonanie, że człowiek może dowolnie wybrać sobie płeć, to kolejne po totalitarnych demonach rasy i klasy, szaleństwo oświeconego umysłu. Koniec tego antropologicznego kłamstwa będzie taki sam, bo rzeczywistym przeciwnikiem jego wyznawców nie są homofobi, lecz twarde prawa natury, do których w innych sprawach tak chętnie się odwołują. Prawdziwe zmartwienie to szkody jakie na drodze do tego upadku poniesiemy.

W 1993 r., po długich sporach, Polacy zawarli kompromis aborcyjny. Na tyle trwały, że po upływie czasu i powszechnej proaborcyjnej rewolucji, przywiązanie doń większości Polaków okazało się zaskakująco stabilne. Narastający spór i podziały wokół kwestii praw mniejszości seksualnych podpowiadają konieczność kompromisu. Dziś większość Polaków popiera legalizację związków partnerskich, ale jest przeciwko małżeństwom homoseksualnym, a tym bardziej adopcji dzieci przez takie pary. Zewnętrzne procesy jakim poddawani są Polacy, szczególnie młodzi, nie pozostawiają złudzeń co do kierunku zmian ich świadomości. Dlatego to ostatni moment na budowanie kompromisu. Dopóki większość Polaków uważa, że dziecko powinno mieć ojca i matkę. Rozumiem opór środowisk konserwatywnych przeciwko legalizacji związków partnerskich. Obawę przed realizacją przez państwo antyrodzinnej inżynierii społecznej. Ale jeśli Polacy nie znajdą oparcia w poważnej propozycji społecznego pokoju, odpowiadającej tradycyjnym poglądom obecnej większości, to sprawy wymkną się spod kontroli. Pytanie, czy ktoś dysponuje dzisiaj wystarczającym autorytetem, aby taki kompromis zaproponować, jest czysto retoryczne. Ale list 50 „ambasadorów” polskiego kompromisu mógłby zmienić wiele.

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Demony oświeconego umysłu

Komentarz (63)

NOWEGO KAROLA MARKSA NIE BĘDZIE

Szczegóły
Opublikowano: czwartek, 01 październik 2020 00:10
Bogdan Bachmura

O sytuacji w jakiej znalazła się współczesna liberalna demokracja mówi się najczęściej, że to kryzys. Niektórzy dodają, że głęboki. Słowa upadek używa się znacznie oszczędniej. Pewnie w nadziei, że z obecnego stanu system zdoła wyciągnąć się za własne włosy.

Krytyka liberalnej demokracji, zwłaszcza w jej obecnym stanie, to zadanie stosunkowo łatwe, ponieważ ilość genetycznych obciążeń tego systemu, wielokrotnie zdefiniowanych i opisanych, w miarę upływu czasu daje o sobie znać coraz dotkliwiej.

Pytaniem: no dobrze, ale co w zamian, kończą się w zasadzie wszystkie spory pomiędzy zwolennikami, a krytykami liberalnej demokracji (z nieodłączną podpórką demokratów w postaci cytatu Winstona Churchilla o usprawiedliwieniu złej demokracji tym, że nic lepszego do tej pory nie wynaleziono.
Jan Tokarski to jeden z moich ulubionych autorów Plusa Minusa. Jego wnikliwe, inspirujące systemowe analizy czytam z dużym zainteresowaniem. Kiedy zatem i on w artykule ”Rozwód z liberalizmem na trzy sposoby” (Plus Minus z 4-5 lipca 2020), zadaje pytanie o systemową alternatywę, to ja, jako człowiek słabego demokratycznego wyznania, czuję się wywołany do tablicy.

Jan Tokarski pisze tak: Wszystkim tym, którzy uważają ją (liberalną demokrację-przyp. mój) za ustrój popsuty lub archaiczny, nieprzystosowany do wyzwań współczesności, chciałbym postawić następujące pytanie: co proponujecie w zamian? Jaki model wydaje się wam lepszy nie tylko w teorii (papier przyjmie wszystko), ale również w praktyce? Na jakie historyczne przykłady chcielibyście się powołać? Z jakich wzorców czerpać?
Jestem przekonany, że publiczne rzucenie takiego wyzwania to ze strony Jana Tokarskiego to raczej intelektualna prowokacja, niż oczekiwanie klarownej alternatywy w świecie idei.

Wiara ludu

Odrębną sprawą jest kwestia sensowności czy wręcz szkodliwości budowania teoretycznych modeli ustrojowych. Przywołany przez Jana Tokarskiego Karol Marks jako przykład ustrojowej alternatywy raczej nie zachęca do naśladowania. Upadki cywilizacji czy destrukcja systemów politycznych to procesy skomplikowane, długotrwałe i trudno przewidywalne, o czym najlepiej świadczy sztandarowy przykład upadku starożytnego Rzymu. Dlatego ich utopijne, papierowe alternatywy zwykle i na szczęście pozostają w dziejowych archiwach, albo (zastosowane w praktyce) są źródłem zbiorowych tragedii.
Nie oznacza to, że pokusa ustrojowego modelowania rzeczywistości zanikła. Jeśli brakuje – jak to ujął Jan Tokarski – ideowych fundamentów długo wyczekiwanej ustrojowej alternatywy, to z zupełnie innego powodu.

Otóż każdy model realny, czyli odpowiadający kryterium praktyczności, musiałby zmieścić się w paradygmacie masowości obecnego systemu, w pojęciu ludu jako suwerena i powszechności głosowania, a to oznacza jedynie korektę systemu, a nie nową, wielką ustrojową alternatywę. Inne teoretyczne systemy, wychodzące poza powyższą logikę (lub brak logiki) łatwo ośmieszyć, jako odbiegające od dzisiejszej, realnej rzeczywistości. Mikołaj Bierdiajew ujął to w ten sposób: Ustrój społeczny określa wiara ludu. Formy władzy państwowej padają, kiedy pada wiara ludu, kiedy nie ma już sankcji władzy w świadomości ludu.
Mówiąc inaczej, dopóki lud wierzy w demokrację (cokolwiek to znaczy), wszelkie realne alternatywy obracają się w zaklętym kole braku poważnych alternatyw.

Warto w tym miejscu odwołać się do osadzonego w dzisiejszych realiach systemowych prof. Ryszarda Legutki. W doskonałej książce Triumf człowieka pospolitego Legutko pisze tak: Liberalni demokraci mają więc sporo racji, kiedy ciągle sugerują, że świat doszedł do końca i że dalej, o ile ma być dobrze, może być tylko tak samo (…). Wszystko to jednak będą kolejne odsłony tego samego finalnego rozdziału długiej opowieści, która historycznie zaczęła się we wczesnej nowożytności, , lecz która przecież miała swoją bogatą „Volgeschichte”. W rozdziale tym wypełnia się to, co planowano w socjalizmie, lecz co się ku niezmiernemu żalowi socjalistów nie udało, a mianowicie upodobnienie człowieka do ustroju i ustroju do człowieka. (…). O zmianie realnej będzie można mówić dopiero wtedy, kiedy dotychczasowy pogląd na człowieka wyczerpie swoją nośność i zostanie uznany za nieadekwatny.
Owo upodobnienie człowieka do ustroju i ustroju do człowieka to klucz do zrozumienia, dlaczego zaniechano prób budowania alternatywnych teorii systemowych. To nie tylko poczucie braku sensu takich działań, ale także – wracając do Legutki – zabobonny lęk przed opuszczeniem bezpiecznych terytoriów liberalno – demokratycznej ortodoksji.

Równość po nowemu

Czy powyższy wywód nie jest unikiem wobec wyzwania rzuconego przez Jana Tokarskiego? Bynajmniej. To przecież tylko realizm, którego Tokarski tak oczekuje.

Czy brak teoretycznych alternatyw dla liberalnej demokracji czyni ją lepszą, trwalszą, bardziej odporną na wstrząsy? Niestety, wręcz przeciwnie. Wewnętrzne sprzeczności wynikające z ustrojowej hybrydy liberalnej wolności z demokratyczną równością dają o sobie znać coraz dotkliwiej. Jeśli Stalin mówił o nasilaniu się walki klasowej w miarę rozwoju socjalizmu, to dzisiaj mamy do czynienia z nasilaniem się walki o równość w miarę rozwoju demokracji. Ideologizacja równości, dawniej pojmowanej jedynie jako równość wobec prawa, zmienia społeczne fundamenty państwa i odbiera podstawowe wolności, zastępując je eufemizmem poprawności politycznej.

Jan Tokarski pisze, że liberalna demokracja wymaga wysokiej kultury politycznej, wiarygodnych elit, obywatelskiego zaangażowania. To wszystko prawda. Wymaga, ale z drugiej strony je niszczy, bo taka jest jej natura aksjologicznego pasożyta, który żeruje na zastanych, tzw. twardych wartościach, a z drugiej strony jest sprawną maszynką laicyzacji społeczeństw, przy pomocy chwytliwej idei oddzielenia Kościoła od państwa.
Jak długo da się z tym wszystkim żyć? Nie wiadomo. Ale brak wielkich ustrojowych wizjonerów niczego tu nie zmienia. Czy się komu podoba czy nie, system w którym żyjemy, pod wpływem tak czynników wewnętrznych jak i zewnętrznych, ewoluuje w tempie i kierunku, które każą powątpiewać czy jeszcze leci z nami pilot.

Jeden z takich kierunków ewolucji (albo raczej rewolucji) przedstawił w swoim artykule sam Jan Tokarski. Trafnie nazywając to, co się dzieje na Węgrzech, a po części i w Polsce, demokratyczną dyktaturą, sam zdefiniował nową ustrojową rzeczywistość. Jej podstawowym filarem jest odwrócenie dotychczasowego porządku opartego na pierwszeństwie władzy prawa nad wolą ludu, na biegunowo odwrotny system ludowładczy, którego wolę interpretuje i wyraża rządząca partia.

Czy nie jest to nowa, rodząca się na naszych oczach, propozycja ustrojowa? Jest, choć nie spełnia jednego, postawionego przez Jana Tokarskiego warunku: nie jest to rozwiązanie lepsze.

Zaproponowany przez Victora Orbana oraz Jarosława Kaczyńskiego ustrojowy fikołek to rozwiązanie, polegające na minimalizacji czynnika liberalnego, którego istotą jest kontrola poczynań władzy i maksymalizacja demokracji rozumianej jako rządy większości.

Straszenie dyktaturą Kaczyńskiego to oczywiście przejaw histerii. Marzenia o dyktaturze – nawet gdyby takowe się pojawiły – przerastają możliwości otoczenia prezesa PiS pod każdym względem. Jednak nowy, ustrojowy szlak został wyznaczony. A skoro Lud pragnie dobra, którego często nie potrafi dostrzec, to pokusa, aby to zrobić za niego będzie rosła. Problem w tym, że demokracja (w przeciwieństwie do liberalizmu) samodzielnie istnieć nie jest zdolna. Nieuchronnie ewoluuje w kierunku demokratycznej dyktatury, a to tylko ustrojowy przystanek na drodze do demokracji totalitarnej.
Inny scenariusz, mogący rozgonić wszystkie harcujące w ramach systemu myszy, to ostateczne zniszczenie wo lności gospodarczej. Wtedy dzisiejsze państwa liberalnej demokracji staną się – parafrazując Saula Bellowa – jak wymarłe miasto do którego każdy może się wprowadzić i obwołać szeryfem. Jeżeli trudno to sobie komuś wyobrazić, to niech sam spróbuje swoich sił w biznesie. Wtedy z pierwszego rzędu zobaczy skutki rosnących apetytów biurokracji na władzę i polityków na korupcję wyborczego rozdawnictwa. Jeśli to podcinanie gałęzi na której tak naprawdę wisi cała sympatia ludu do demokracji będzie trwało, to koniec historii liberalnej demokracji może wyznaczyć upadek wiary w sens podejmowania gospodarczego ryzyka.

Konstytucja na ratunek

Jak wspomniałem na początku, nie należę do szczególnych entuzjastów liberalnej demokracji. Co nie znaczy, że nie dostrzegam zalet tego systemu i wciąż drzemiących w nim możliwości. Ale skala zepsucia jaka się dokonała za sprawą demokratycznych polityków rodzi zwątpienie w możliwości naprawy.
Odkładając na bok marzenie o wielkich ustrojowych projektach powinniśmy się skupić na tym co możliwe, aby postawić obecny system z głowy na nogi. Tylko tyle i aż tyle.

Amerykanie ze swojej, ustrojowo liberalnej Konstytucji, w której, na marginesie mówiąc, nie ma ani słowa o demokracji, uczynili niedościgły symbol jednoczący naród. Treścią naszej, raz w roku dumnie świętowanej Konstytucji 3 Maja jest przypomnienie, że była druga po amerykańskiej i spór o właściwy kolor czerwieni narodowej flagi. Zawartością nikt się nie zajmuje. Podobnie jak kwestią dziś najważniejszą dla Polski: koniecznymi zmianami w obecnie obowiązującej Konstytucji.

Dlaczego łączę te dwie kwestie? Z dwóch powodów: po pierwsze, to jedyny sposób, aby zmienionej Konstytucji nadać jednoczącą historycznie symbolikę. Po drugie, bo treść Konstytucji 3 Maja jest gotową, ustrojową inspiracją dla odnowy obecnej Rzeczpospolitej. Ta inspiracja dotyczy powrotu do korzeni liberalnej demokracji, której istotą był rząd mieszany: monarchiczno – arystokratyczno – demokratyczny. Dzisiejsze instytucje państwa: Prezydent, Senat i Sejm, to echo dawnego rządu mieszanego, odzwierciedlającego naturalną społeczną hierarchię. Wystarczy nadać tym instytucjom dawny, republikański sens, który pozwoliłby na zatrzymanie głównej choroby i przekleństwa polskiej demokracji jaką jest pozakonstytucyjna, rosnąca władza partii politycznych.
Polska ustawa zasadnicza to ustrojowe sito, którego dysfunkcyjność jako strażnika liberalnej demokracji w sposób praktyczny obnażyła partia Jarosława Kaczyńskiego.

Duch partyjniactwa to nieodłączny towarzysz demokracji. Im potężniejszy, tym bardziej konkurencyjny dla rządów prawa i równowagi władz. Partie, o których Konstytucja mówi tylko tyle, że wpływają metodami demokratycznymi na kształtowanie polityki państwa, w praktyce są pasem transmisyjnym łączącym Sejm, Senat i urząd prezydenta. Aby te najważniejsze instytucje państwa odzyskały właściwy sens i systemowe znaczenie, należy go przerwać w trzech miejscach: we władzy wykonawczej – przekazując ją pod zwierzchnictwo prezydenta, w Senacie – poprzez kurialno – kooptacyjny system wyborów i w urzędzie prezydenta, zabezpieczając suwerenność od partii politycznych możliwie długą kadencją.

To tylko jeden z kilku ważnych do załatwienia problemów ustrojowych naszego państwa. Środowisko, które reprezentuję wydało trzy lata temu własny projekt zmian ustawy zasadniczej (który mam nadzieję przekazać panu Tokarskiemu). Propozycje te zostały przedstawione w Olsztynie w ramach cyklu debat „Wspólnie o Konstytucji”, które były organizowane z inicjatywy Kancelarii Prezydenta RP, w Olsztynie przy współudziale naszej fundacji, oraz wydane w formie broszury „ Konstytucja na czasie, czas na Konstytucję”. Uczyniliśmy to w przeświadczeniu, że praca nad zmienioną Konstytucją to najpilniejsza, narodowa potrzeba. I zarazem bez większej nadziei, że ktokolwiek tym się zainteresuje. Bynajmniej nie z powodu merytorycznej zawartości. Każda próba rozmowy o zmianach w Konstytucji napotyka na argument o braku momentu konstytucyjnego. O jego zaistnieniu zdecydują oczywiście główne partie polityczne, z których jedna, pod hasłem przestrzegania Konstytucji, używa jej jako pałki na politycznego przeciwnika, zaś dla drugiej jakiekolwiek niezależne inicjatywy, zwłaszcza dotyczące instytucji państwa, to polityczny sabotaż. O czym boleśnie przekonał się prezydent Andrzej Duda, gdy siła jego dobrych, nie konsultowanych z partią chęci, zderzyła się z walcem partyjnych interesów.

Bardziej przygnębia fakt, że ten sam prezydent w swoim ostatnim wystąpieniu przed Zgromadzeniem Narodowym wśród najważniejszych dla niego spraw, które dotyczą nas wszystkich, całego narodu, zmian w Konstytucji nie odważył się poruszyć. Jeszcze bardziej martwi to, że żadna z partii komentujących wystąpienie prezydenta nie zechciała tego braku dostrzec.

Co po rozwodzie

Jeśli propozycje ustrojowych korekt wydają się Janowi Tokarskiemu zbyt minimalistyczne, to chciałbym przypomnieć, że narodzin liberalnej demokracji także nie poprzedziło napisanie teoretycznego gotowca. Jest ona rezultatem egzotycznego ideowo sojuszu jaki zawarli w połowie XIX wieku dotychczasowi konkurenci: liberałowie i demokraci, w obliczu narastającego zagrożenia ze strony rosnących w siłę socjalistów.
Dzięki temu małżeństwu z rozsądku, po tysiącach lat potępienia, demokracja powróciła na arenę dziejów. Jest to konstrukcja nad wyraz konwulsywna i krucha, o czym świadczą nie tylko przykłady Węgier czy Polski. Rozwód liberalizmu z demokracją odbywa się na różne sposoby w prawie wszystkich demokracjach europejskich. Tam ucieczka od liberalizmu w kierunku demokratycznego populizmu rozpoczęła się jeszcze w czasie, gdy my tkwiliśmy w objęciach poprzedniego systemu.

Jan Tokarski nazwał to przejściem ze stanu liberalnej demokracji w stan demokratycznej dyktatury, choć może precyzyjniejszy będzie termin demokracja antyliberalna. Do demokracji liberalnej ma się ona tak, jak krzesło, do krzesła elektrycznego. Można to nazywać kryzysem. Ale jeśli erozja czynnika liberalnego będzie się pogłębiała, to powrót na bezpieczne krzesło własnymi siłami będzie niemożliwy. Wtedy z pewnością znajdą się „barbarzyńcy”, nasi lub obcy, którzy po swojemu wszystko posprzątają. Bez nowego Karola Marksa.

Bogdan Bachmura

Prezes Fundacji Debata,
wydawcy miesięcznika „Debata”

Tekst ukazał się tygodniku |"Rzeczpospolitej" - "Plus Minus" 5 września 2020r.

Czytaj więcej: NOWEGO KAROLA MARKSA NIE BĘDZIE

Komentarz (16)

Czyści i solidarni

Szczegóły
Opublikowano: sobota, 19 wrzesień 2020 19:00
Bogdan Bachmura

Wartki nurt pękniętego rurociągu „Czajka”, pełnego ścieków, zabrał Rafałowi Trzaskowskiemu jego Nową Solidarność. Przynajmniej na razie, do czasu, aż prezydent Warszawy ogarnie cały ten cuchnący problem. Nazwa jaką wymyślił Trzaskowski i jego ludzie nie jest przypadkowa, a zatem trudno się dziwić, że wiele osób, zwłaszcza z pokolenia Solidarności, nie ukrywa satysfakcji z symbolicznego falstartu Nowej Solidarności.

Gdy w styczniu 2001 roku Donald Tusk i pozostałych dwóch „tenorów” zakładało Platformę Obywatelską jako stowarzyszenie, aura była dużo lepsza. Wtedy to był strzał w dziesiątkę. Doskonale pamiętam nabitą do granic możliwości aulę dawnego KW PZPR, gdy „tenorzy” przyjechali na swój „koncert” do Olsztyna. Już wtedy, ledwie po dwunastu latach wymarzonej demokracji, ludzie mieli po dziurki w nosie nowych partii i nowej odsłony partyjniactwa. Donald Tusk nie tylko to zrozumiał, ale jako pierwszy potrafił politycznie zdyskontować. Do Platformy się nie zapisywało. Na Platformę się wstępowało, aby zmienić dotychczasową, patologicznie upartyjnioną Polskę. Aby pokazać nowe, obywatelskie oblicze polityki.

Tamtego autentyzmu oddolnej aktywności nigdy i nikomu nie udało się powtórzyć. Skali zawodu i rozczarowania ludzi, którzy dali się uwieść Donaldowi Tuskowi także. I choć patentu z zakładaniem stowarzyszenia zamiast partii próbowało później wielu, to premię za pierwszeństwo zgarnęli tylko ojcowie założyciele Platformy.

Dlatego teraz, gdy Rafał Trzaskowski, wiceprzewodniczący i kandydat na prezydenta Platformy Obywatelskiej, ogłasza powstanie „ruchu ludzi, którzy do partii nie należą”, mających zajmować się pracą ideową, programową i organiczną, to wypada zapytać, co stało się z tamtą Platformą Obywatelską? Co stało się z polską demokracją, że ruchy obywatelskie zakładają prominentni działacze partii politycznych? Czy zamiast Nowej Solidarności historycznie bardziej adekwatny nie byłby Nowy Front Jedności Narodu?

Trzaskowski twierdzi, że na takie działania partiom zawsze brakuje czasu. Załóżmy, że to jedyny problem i przeszkoda w swobodnej pracy programowej oraz ideowej. Załóżmy, że naiwność jeszcze raz zwycięży i do ruchu przystąpią ludzie mogący wnieść nową wartość dodaną. Że Trzaskowski i jego partyjne otoczenie nawiąże do podstawowego dziedzictwa Solidarności i zrobi coś, co wydaje się niemożliwe: da tym ludziom swobodę wyrażania opinii. Włączenie takich rączych koni do partyjnego zaprzęgu mogłoby unieść ten upadający wehikuł, gdyby nie stan pozostałego zaprzęgu, żyjącego wspomnieniem raju utraconego i trzymanego w kupie nienawiścią wygnanych. Czy te stare, ale ciągle żądne władzy chabety, niezdolne do wysiłku, aby po nią sięgnąć, pozwolą, żeby ktoś nowy je w tym partyjnym zaprzęgu zajeździł?

Największy problem jaki ma ze sobą Platforma Obywatelska, to niezdolność do wyjścia poza paradygmat nienawiści do Prawa i Sprawiedliwości. To negatywne paliwo jednoczy, ale odbiera żywotne soki twórczego myślenia. Jak bardzo, widzieliśmy na przykładzie Komitetu Obrony Demokracji. Ruchu społecznego ideowo z Platformą związanego, ale bez partyjnych afiliacji. Pomysł na obronę Konstytucji jako polityczną pałkę przeciwko partii Jarosława Kaczyńskiego zamienił dobre intencje w jałową intelektualnie groteskę. Związał potencjał środowiska prawniczego z politycznymi emocjami ulicznych protestów, nie proponując nic, poza jałową obroną twierdzy, której mury od dawna wymagają gruntownej naprawy.

Próby budowania ruchów społecznych przez partyjnych działaczy mają swój koniec już u zarania działalności. Taki nieuchronny los spotkał Ruch im. Lecha Kaczyńskiego. Tragicznie zmarły prezydent RP, człowiek o niewątpliwie wybitnej osobowości, jednak pozostający w cieniu swojego brata – bliźniaka, nie pozostawił po sobie ideowej spuścizny zdolnej zainspirować autentyczny ruch społeczny. Przywoływanie tego, co dzisiaj w Lechu Kaczyńskiem wydaje się najwartościowsze, zwłaszcza wyróżniająca go od własnego otoczenia szczególna otwartość na inne środowiska, mogłaby okazać się dla partyjnych działaczy postawionych na czele Ruchu mocno kłopotliwa. Podobnie jak zderzenie jego przywiązania do wielowiekowej polskiej tradycji nadrzędności prawa, z filozofią obecnej władzy podporządkowania prawa reprezentacji woli ludu.

Szukanie legitymizacji partii poprzez sztucznie hodowane ruchy społeczne nie jest przypadkowe. Ludzie, nad którymi unosi się swąd sterowanych wyborczym kalendarzem politycznych bitew, choć posiedli umiejętność zarządzania zbiorowymi emocjami i zaganiania do wyborczych okopów milionów ludzi, mają świadomość społecznej alienacji. We wszystkich europejskich demokracjach tradycyjne funkcje przedstawicielskie partii dotknęła erozja. Partie przestały funkcjonować w roli pośredników między obywatelami a państwem, przejmując rolę organizacji faktycznie państwem zarządzających. Wyjście partii ze społeczeństwa i wejście w rolę rządowych agend ma swoje konsekwencje, z których PO nie potrafi się podnieść, a jej działacze o tym zapomnieć. Z kolei Zjednoczona Prawica jest w trakcie tego samego, niszczącego procesu konsumowania przywilejów władzy, utrzymując wyborcze poparcie dzięki socjalnym transferom i kompletnemu zagubieniu politycznej konkurencji.

Pomysł na Nową Solidarność to próba polityków PO wyciągnięcia się z tej sytuacji za własne włosy. Ucieczki do przodu z podmianą dawnej Platformy na solidarnościową symbolikę.

Główny bohater filmu „Skazani na Shawshank” uciekając z więzienia przepłynął kanał pełen ekskrementów, „wychodząc zeń czysty jak łza”. Czy awaria „Czajki” będzie miała równie oczyszczający efekt? Zobaczymy.

Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta

Czytaj więcej: Czyści i solidarni

Komentarz (10)

Więcej artykułów…

  1. Solidarność? Proszę się dowiadywać
  2. Zwiać przed demokracją
  3. Demokracja na wojennej ścieżce
  4. Rzeczpospolita i jej choroby towarzyszące

Strona 7 z 55

  • start
  • Poprzedni artykuł
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • Następny artykuł
  • koniec

Komentarze

Ale aktywnością na sesjach rady miasta nie grzeszy. Prawie się nie odzywa.
Możdżonek zostanie jednym z do...
7 godzin(y) temu
Ukry przejmują nasz Kraj
https://www.magnapolonia.org/dotacje-dla-ukraincow-zakladajacych-firmy-w-polsce/?fbclid=IwZXh0bgNhZW0CMTEAAR7TxZoOz0RhDRSfDJ...
Co radny Bobek dostał od Kosin...
9 godzin(y) temu
Wypij 2.0
Taki sam typ człowieka co wypij. Zresztą co się dziwić jak zadaje się z Radosławem W. Z inwarmii i Kacperkiem który robi fotki Królowi
Możdżonek zostanie jednym z do...
10 godzin(y) temu
Jest parcie na szkło. Były fotki z Mateckim i pikniki za kasę służb PiSu, potem wybory samorządowe i słaby wynik jego listy, radny typu "selfie" bez o...
Możdżonek zostanie jednym z do...
19 godzin(y) temu
Ten to akurat już tylko w długi obrasta. Sam wolnego stołka szuka. Sprawozdanie majątkowe wykazało niecały tysiąc na koncie i sporo zobowiązań. A spół...
Co radny Bobek dostał od Kosin...
20 godzin(y) temu
Bożenna Ulewicz – redaktor naczelna tzw. „Echa Pojezierza”. http://naszepojezierze.olsztyn.pl/
Co radny Bobek dostał od Kosin...
23 godzin(y) temu

Ostatnie blogi

  • Barbarzyński atak "silnych ludzi" Tuska na praworządność Zbigniew Lis Motto Tuska: Będziemy stosować prawo, tak jak my je rozumiemy, czyli uchwałami Sejmu i rozporządzeniami zmieniać ustawy, wg zasady –… Zobacz
  • Co trzeba zrobić, żeby PiS wygrało kolejne wybory? Zbigniew Lis Wielu Polaków głosujących nie za opozycją, tylko przeciw PiS, nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji ich decyzji oraz z powagi… Zobacz
  • Michał Wypij, Paweł Warot – komentarz osobisty Bogdana Bachmury Bogdan Bachmura Dużo łatwiej o krytykę osób, których nie darzymy sympatią, z którymi jesteśmy w sporze lub konflikcie. Ale tym razem jest… Zobacz
  • Polska racja stanu - refleksje po obejrzeniu "Resetu" Zbigniew Lis Do napisania tego artykułu skłoniły mnie bulwersujące fakty i ujawnione dokumenty, przedstawione podczas emisji serialu dokumentalnego "Reset" w TVP1, który… Zobacz
  • 1

Najczęściej czytane

  • Skandal w Sejmie. Poseł Cichoń nie ogłosił wyniku głosowania i uciekł
  • Wyborcza sporządziła listę osób do zwolnienia z pracy, związanych z PiS
  • Kicermanowie i Koch wpłacili na Trzaskowskiego, Orzechowska i Szmit na Nawrockiego
  • Czy przejdzie wniosek radnych PiS o odwołanie przewodniczących Sejmiku?
  • Co radny Bobek dostał od Kosiniaka-Kamysza za uratowanie koalicji PO/PSL w Sejmiku?
  • Dyrektor WOMP w Olsztynie zatrzymany pod zarzutem korupcji (ustawiania przetargów)
  • Gołdap ma zwrócić 18 mln zł za niezrealiowaną budowę zakładu przyrodoleczniczego
  • Po 8 latach dojrzeli. Chcą zbudować w Olsztynie szpital kliniczny za 1 miliard zł
  • W gronie zatrzymanych syn znanego biznesmena z Olsztyna
  • Dyrektorzy WORD w Elblągu (PSL) i Olsztynie (PO) zarabiają po 30 tys. zł
  • Prezydent Szewczyk: „Nie ma miejsca na gloryfikację zbrodni Armii Czerwonej w centrum Olsztyna”
  • Campus Polska Przyszłości w tym roku się nie odbędzie. Czy Niemcy uznali, że nie warto dalej inwestować?

Wiadomości Olsztyn

  • Olsztyn

Wiadomości region

  • Region

Wiadomości Polska

  • Polska

O debacie

  • O Nas
  • Autorzy
  • Święta Warmia

Archiwum

  • Archiwum miesięcznika
  • Archiwum IPN

Polecamy

  • Klub Jagielloński
  • Teologia Polityczna

Informacje o plikach cookie

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.