Mój Kościół
- Szczegóły
- Opublikowano: sobota, 19 grudzień 2020 23:18
- Bogdan Bachmura
Tak, to jest mój Kościół. Poprzez chrzest, wychowanie, wiarę, zanurzenie w Tradycji i kulturze. Kościół, który ma mnie prowadzić do zbawienia, a któremu jestem winny zainteresowanie, troskę i uczestnictwo.
Sytuacja w jakiej znalazł się dzisiaj Kościół katolicki w Polsce, ale także w obrębie całej cywilizacji zachodniej, powoduje, że wielu katolików, duchownych i świeckich, czuje że to moment wobec którego nie można przejść obojętnie. Że mądrość naszych duszpasterzy, zwłaszcza hierarchów Kościoła, z jakiś powodów nie odpowiada skali wyzwań i kłopotów, zarówno tych wewnętrznych jak i zewnętrznych.
To naturalne, że w strukturze hierarchicznej jaką jest Kościół katolicki, wierni najwięcej wymagają od tych, którym najwięcej dano. Ale historia Kościoła również uczy, że największym błędem byłoby zdanie się na kościelną „górę”, wtedy, kiedy problemy wewnętrzne i zewnętrzne wymagają reakcji całego organizmu.
Oczywiście dobrych rad, płynących z głębokiej troski o Kościół, nie brakuje. Dotyczą one głęboko zakorzenionego problemu klerykalizmu, który posłuszeństwo świeckich wobec kapłanów zamienił w pogląd, że ksiądz ma zawsze rację. Im wyższy w hierarchii, tym mądrzejszą i świętszą. Inny problem, brzemienny w skutki przy aferach pedofilskich, to podyktowana fałszywie rozumianą troską o Kościół kultura milczenia, często wprost nazywana omertą. Kolejna kwestia dotycząca przyszłości Kościoła, to sprawa wspólnoty świeckich. „Śpiącego olbrzyma”, bez którego przebudzenia los Kościoła powszechnego jest przesądzony.
To tylko niektóre z wielu, podnoszonych głównie przez katolickich publicystów problemów o charakterze hierarchicznym i duszpasterskim.
Nie trudno zauważyć, że za tą mnogością dobrych rad i słusznych recept unosi się duch rezygnacji, braku wiary w moc wewnętrznej mądrości, odwagi działania i siły zaangażowania, pozwalających wierzyć w zwycięstwo nad „strukturami grzechu”. Według mnie to największy problem i jego źródłami warto się zająć.
Katolicki publicysta Tomasz P. Terlikowski twierdzi, że Kościół znalazł się na dziejowym zakręcie porównywalnym do wieku X czy reformacji Marcina Lutra. Takich zakrętów, z których Kościół wychodził skutecznie na prostą można wymienić jeszcze kilka. Pomimo wewnętrznych chorób, przy których te dzisiejsze wydają się lekko objawowym wirusem, receptą okazywały się siły wewnętrzne kościelnego organizmu. A mimo to, przywołując czasy i okoliczności w jakich przyszło działać wielkim reformatorom Kościoła: papieżom Grzegorzowi VII, Innocentemu III, św. Piusowi V czy św. Franciszkowi z Asyżu, pozwolę sobie nie zgodzić się z Tomaszem Terlikowskim. Uważam, że sytuacja w jakiej znalazł się dzisiaj Kościół katolicki jest diametralnie inna od wszystkiego, co go spotkało od chrystusowego aktu założycielskiego, a przez to o wiele trudniejsza. Dla zilustrowania problemu posłużę się przykładem św. Piusa V. Porządki jakie zaprowadził w Rzymie ten papież trudno nazwać inaczej jak zaoraniem zła do samego spodu. Włącznie z wygnaniem z Wiecznego Miasta biskupów, mnichów i prostytutek oraz zakazem odwiedzania gospód. W Watykanie zaprowadzono reguły klasztorne, a otoczenie papieskie zostało zredukowane do kilku osób. Jednak Pius V wiedział, że moralne oczyszczenie nie wystarczy do przetrwania Kościoła. Powołał do życia Święte Przymierze oraz Towarzystwo Jezusowe, które swoimi działaniami, jawnymi i tajnymi, powstrzymały upadek, a nawet odrobiły część strat, choć nie mogły powstrzymać procesu, którego finalną odsłonę oglądamy dzisiaj.
Święte Przymierze czy Towarzystwo Jezusowe to wytwory na miarę tamtych czasów i możliwości. Równie trudno dzisiaj sobie wyobrazić metody, jakimi Pius V wyczyścił watykańską Stajnię Augiasza. Ale postulaty wyplenienia zła, głębokiej odnowy moralnej czy poszukiwania skuteczniejszych metod duszpasterskich pozostają te same.
Za „moich czasów” w siatkarskim żargonie używało się słowa „kałuża”. To taka sytuacja w której piłka spada na środek boiska, a zawodnicy stoją wokoło jak zamurowani, krzycząc do kolegów „bierz!”. Problem w znacznym stopniu wyeliminowano, gdy do zespołów wprowadzono „libero”, którego zadaniem jest m.in. odbieranie takich wątpliwych piłek. Podobnie wygląda dzisiaj kwestia naprawy Kościoła. Wielu krzyczy „róbmy!”, ale liberodnowiciel się nie pojawia. Dlaczego?
Niezdefiniowana choroba
Bo powiedzieć: uleczmy ducha i naprawmy materię struktur - już nie wystarczy. Kluczem do zrozumienia wyjątkowości sytuacji jest kwestia prawdy. Jej sposobu pojmowania, a co za tym idzie sposobu życia, jaki po raz pierwszy na arenę dziejów wprowadziły monoteistyczne religie judaizmu i chrześcijaństwa. Wiara w Zbawienie, w prawdę Absolutu, zmieniła dwadzieścia pięć wieków temu pojęcie czasu i rozumienie własnego „ja”. Obok dotychczasowego „jak dobrze żyć?”, pojawiło się przed człowiekiem, jako kwestia zasadnicza, pytanie „dlaczego żyjemy?”. Nie trzeba dodawać, że odpowiedzi szukano w dzierżącym depozyt wiary Kościele. Co się dzisiaj zmieniło? Niestety, wszystko.
Objawienie się Jahwe swojemu ludowi na pustyni, i późniejsze zmartwychwstanie Chrystusa, było odsłonięciem prawdy, która do współczesnego człowieka przestała przemawiać. Nie z powodu języka duszpasterskiego przekazu, choć i tutaj jest wiele do poprawienia. Po prostu stała się dla niego męcząca, często irytująca. Przestała odpowiadać oczekiwaniom człowieka, który po 25 wiekach poszukiwania zewnętrznego sensu ziemskiego bytowania, powrócił do „dobrego życia” tu i teraz. Dla którego prawdziwe stało to, co aktualnie pożyteczne i korzystne. Który nie porzucił pytań o sens życia, ale nowe odpowiedzi składa w formę mitów i mądrości, z kawałków tego, co pozostało z dawnej budowli.
Chantal Delsol, profesor filozofii politycznej i pisarka, ten nabierający niesłychanego tempa proces rozpadu dotychczasowej harmonii kosmosu kulturowego nazywa „niezdefiniowaną chorobą”. Chorobą, „która zmienia nasz stosunek do świata, z gruntownością, z której zasięgu ani konsekwencji wciąż nie zdajemy sobie sprawy”.
Wcześniejsze wyzwania z którymi musiał się zmierzyć Kościół, z reformacją Marcina Lutra włącznie, miały jeden wspólny mianownik: były sporami o sens istnienia człowieka, toczonymi wokół tej samej idei prawdy i wiary w Absolut.
Współczesny człowiek te reguły odrzucił. Uznał je za nie swoje i jest w trakcie poszukiwania innych, luźniejszych i mniej wymagających drogowskazów niż gorset dogmatycznych norm.
Problem to tym większy, że ta „niezdefiniowana choroba” zainfekowała nie tylko świeckich, ale także wielu ich duchowych przewodników.
Doskonale to widać na przykładzie walki z pedofilią. Pozbycie się tej patologicznej narośli poprzez publiczną ekspiację, historyczno-finansowy rozrachunek i wewnętrzne oczyszczenie ma uczynić Kościół lepszym, dla katolików bardziej wiarygodnym, a dla jego wrogów strawniejszym.
Zastanawiające, jak wielu katolików taką narzuconą przez wrogów Kościoła narrację kupiło. Odnoszę wrażenie, że nawet część biskupów żyje nadzieją, że jak pedofilskie brudy wypierzemy, to się od nas odczepią. Nie namawiam, broń Boże, do jakichkolwiek zaniechań w tej mierze. Mleko się rozlało i należy je, choćby pod dyktando wrogów Kościoła, do czysta posprzątać. Martwi mnie coś innego. Ludzie, którzy z przyczyn fundamentalnych są niechętni Kościołowi, i którzy z problemu pedofilii ukręcili sobie antykościelny bat, uważają, że religia powinna opierać się na moralności, która zastępuje metafizykę. Oczywiście jest to moralność sytuacyjna, czyli taka, jaką oni sami wymyślą i zaakceptują.
Stąd dzisiejsze, skrajne potępienie pedofilii, przy jednoczesnej afirmacji homoseksualistów jako posiadaczy szczególnej tożsamości i „wyższej świadomości etycznej”. I Kościół taką narrację „kupił”. Dzielnie walcząc z pedofilią wewnątrz własnych struktur „zapomniał”, że to religia jest źródłem moralności. W ten oto sposób daleko większy problem Kościoła jakim jest homoseksualna „lawendowa mafia” (zresztą z pedofilią integralnie związana), został zamieciony pod dywan. To przeciwnicy Kościoła decydują, co w nim jest złem, a co nie jest. Innymi słowy, hierarchia kościelna, na czele z papieżem, z niemocy i wygody, zawarła cichy pakt z własnymi wrogami: skoro wam homoseksualni księża nie przeszkadzają, to my nadal możemy udawać, że problemu „lawendowej mafii” nie ma.
Problem w tym, że z pedofilią, dzisiaj przez tzw. środowiska progresywne traktowaną jak grzech śmiertelny, było podobnie. Od lat ’60 po ’90 największe lewicowe autorytety filozofii i humanistyki, wspierane przez znanych specjalistów z dziedziny psychologii i seksuologii, toczyły batalię o legalizację pedofilii w imię wolności oraz ludzkiej godności. Prof Helmut Kentler, za zgodą niemieckiego senatu oraz Urzędu ds. Młodzieży, prowadził aż do 2003 r. Makabryczny eksperyment polegający na oddawaniu bezdomnych dzieci pod „opiekę” bogatych pedofilów. To jeden z jego wielu pedofilskich projektów, uhonorowanych licznymi nagrodami, mających wykazać pozytywny wpływ aktów pedofilskich na dzieci.
Jak dzisiaj najlepiej zamknąć tego trupa w szafie? Wrzeszcząc: łapaj księdza-pedofila!
Mit wewnątrz Kościoła
Inny przykład zagubienia własnej drogi we współczesnym świecie, to stosunek do świata polityki. W Kościele posoborowym nastąpiła implementacja pogańskiego, demokratycznego mitu do wnętrza Kościoła. Do tego stopnia, że absencja wyborcza stała się nową kategorią grzechu.
Polscy biskupi, w ślad za świeckimi wyznawcami demokratycznego cielca, dokonali wewnętrznej sakralizacji obecnego systemu, umownie tylko nazywanego demokracją. Apelując do wiernych o jedność, sami dali się podzielić według reguł partyjnej dintojry. Dawny sojusz berła i korony chcą zastąpić lokalnymi sojuszami biskupów z bliskimi ich sercom partiami. Zapomnieli o przestrogach św. Tomasza z Akwinu, papieży: bł. Piusa IX i św. Piusa X, o wielu mędrcach Kościoła nie wspominając.
„Kupili” demokrację z jej mitami postępu, praw człowieka i równości, zapominając, że to system z natury wrogi Kościołowi, a idea rozdziału Kościoła od państwa to cichy zabójca wiary.
Posoborowy Kościół poleciał ku demokracji jak ćma do ognia, nie kojarząc laicyzacji w państwach demokratycznych z wrogą Kościołowi istotą tego systemu.
Powszechnemu wśród Polaków obrzydzeniu światem polityki towarzyszy potępienie „mieszania się Kościoła do polityki”. Nic dziwnego. Kościół jest łączony z patologiami systemu, ponieważ nie zachował należytej wobec niego autonomii. Zawierając lokalne sojusze z partiami, pozbawił się autorytetu i wiarygodnego języka komunikacji z wiernymi, oczekującymi jasnych, moralnych i ponadpartyjnych kryteriów oceny życia publicznego.
Jak dalece polski Kościół politycznie „odleciał”, pokazuje unieważnienie małżeństwa Jacka Kurskiego, a następnie jego ślub w Łagiewnickim sanktuarium.
Pora zrozumieć, że wielowiekowego sojuszu berła i korony nie zastąpią koneksje biskupów z jakąś partią. Czas na refleksję, dlaczego w czasach monarchii, albo za komuny, Kościół był potrzebny jako miejsce ucieczki i schronienia przed opresją władzy, a w demokratycznej dyktaturze wszechobecnego państwa Kościół okazał się zbędny.
Z kimś trzeba rozmawiać
Być może spełni się popularna wśród katolickich intelektualistów przepowiednia Josepha Ratzingera o skurczeniu się Kościoła do rozmiaru pierwotnych wspólnot. Ale zanim się to stanie, „między ustami z brzegiem pucharu wiele może się zdarzyć”. Przyszły papież Benedykt XVI nie namawiał do biernego wyczekiwania, aż ilość ochrzczonych przejdzie w jakościową alternatywę dla współczesnego świata. Po prostu rozumiał skalę i głębię zmiany jaka zaszła we współczesnym człowieku.
Kościół jest Ludem Bożym, skupionym wokół przywódców, na których spoczywa odpowiedzialność i którzy przewodzą wspólnocie w jej losach. Ale widoczny aż nadto dobrze kryzys przywództwa dotknął nie tylko Kościół.
Sytuacja jest nadzwyczajna, bo upadek wszystkich dotychczasowych narracji rozhuśtał nie tylko łódkę Kościoła, ale jeszcze bardziej destabilizuje władzę świecką. Czasom „szaleństwa tłumów” i masowej propagandy towarzyszy podważenie autorytetów moralnych i politycznych. Sytuacja Kościoła jest lepsza, bo to struktura hierarchiczna. Łatwiej sterowalna, bardziej odporna na chimery masowego „suwerena”. Ale wyzwaniom przed jakimi stanął dzisiaj Kościół musimy sprostać razem: cały wierny mu Lud Boży, z jego hierarchią, kapłanami i wiernymi. Od czego zacząć? Najlepiej od szczerej, otwartej rozmowy. Problem w tym, że rozmawiać nie ma z kim.
Można zrozumieć, dlaczego w tych trudnych czasach biskupom wygodniej jest schować się za kolektywem Episkopatu Polski i przemawiać do wiernych miałkim głosem wewnętrznego kompromisu. Ale to droga donikąd. Trzeba wrócić do źródeł. Do „Reguły pasterskiej” papieża św. Grzegorza I, nie bez powodu nazywanego Wielkim. W jego koncepcji chrześcijańskiej wspólnoty kluczowym pojęciem była różnorodność w jedności. Każdą pojedynczą wspólnotę pojmował jako podlegający swemu biskupowi samodzielny Kościół, pozostający w jedności z papieżem.
W takim Kościele rezygnacja biskupa pod ciężarem zbytniej odpowiedzialności jest ludzkim, w pełni zrozumiałym odruchem. Grzechem wobec wspólnoty jest słabe przywództwo.
Ze swoim biskupem mogę się zgadzać, lub nie, ale muszę go słyszeć. To jest mój Kościół.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
"Wzorem narodu wybranego (wszak należy z dobrych wzorów korzystać )odpowiem pytaniem:
Czy środki przekazane przez samorządy...