Irena Telesz to jedna z najbardziej rozpoznawalnych mieszkanek Olsztyna. Honorowa obywatelka naszego miasta, powszechnie lubiana, przez wiele środowisk uważana za lokalny autorytet. Znana nie tylko ze sceny olsztyńskiego teatru, ale także kojarzona z wieloma społecznymi inicjatywami. Byłą radną Platformy Obywatelskiej, aktywną uczestniczkę protestów KOD-u, politycznie i światopoglądowo trudno wrzucić do szuflady z katolami, konserwą, a tym bardziej skojarzyć z pisiorami. I w tym właśnie kłopot. Bo Irena Telesz to także współzałożycielka Solidarności w naszym regionie. Gdy taka osoba protestuje przeciwko stylizowaniu solidarycą hasła „wy...ć” na plakacie Strajku Kobiet, nazywając to „szarganiem świętości”, wtedy entuzjastom i obrońcom takich pomysłów trudno ten głos zignorować.
Przewidzieć, że to właśnie Mariusz Sieniewicz, dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury, etatowy dekonstruktor i prześmiewca wartości zastanych, odwróci tego kota ogonem i spróbuje „lekko zaoponować”, trudno nie było. Zwłaszcza, że artystce olsztyńskiego teatru samo „wyp...ć” nie przeszkadza. Drwiny Sieniewicza z uszu estetów, mistrzów mowy polskiej i akuszerów jedności społecznej ocenia jako „sensownie trafiony wywód”. Jej protest budzi jedynie pisanie „tego wyrazu” solidarycą.
Nie wiadomo czy pozostałe argumenty Sieniewicza przedstawione na łamach „Gazety Olsztyńskiej” choć w części przekonały Irenę Telesz. Ale warto się nad nimi pochylić. Powody oburzenia Ireny, podzielanego jak sądzę przez przytłaczającą większość dawnych działaczy Solidarności, łatwo zrozumieć. Wystarczy rzut oka i chwila refleksji nad krzyżem upamiętniającym strajk w Olsztyńskich Zakładach Graficznych. Krzyżem pod którym w całej Polsce zgodnie jednoczyli się zarówno wierzący jak i niewierzący, bo nie tylko wiara w Chrystusa i otucha stąd płynąca nimi kierowała, ale także inspiracja dążenia do prawdy oraz idea wolności wyrażającej się społecznym działaniem moralnym.
To oczywiste, że zarówno forma działania Strajku Kobiet, jego cele jak i treść samej idei wolności, dzielą od tamtej Solidarności lata świetlne. I choć łatwo zrozumieć oburzenie z powodu „szargania świętości”, to przypisywanie takich intencji autorom plakatu byłoby nieuzasadnionym uproszczeniem. A więc po co to wszystko? Mariusz Sieniewicz odpowiada Irenie Telesz tak: - Czyżbyś uznawała, że solidarnościowa świętość jest już zdeponowana w nienaruszalnej tradycji? Może właśnie w takiej chwili „solidaryca” staje się bardzo aktualna, bardzo ważna, żywa, wolnościowa i nie składajmy jej do magazynu pomników. (…) W słowie „wyp...ć” dostrzegam i bunt i bezsilność, i gniew i wielkie wołanie o prawa kobiet. Nie do aborcji, do wolności właśnie. (...) No, ale przecież tamtejsza Solidarność to był ruch zwykłych, normalnych ludzi, którzy stawili czoła władzy i dlatego są dzisiaj (ty również!) dla nas tytanami. Dzisiaj zwykłe, normalne kobiety stawiają również czoła władzy. Ten sam genotyp solidarnościowy.
Mariusz Sieniewicz ma rację. „Zwykłe, normalne kobiety”, takie jak Marta Lempart, nie chcą „tytanów” ranić ani wkurzać. Chcą milczącej zgody na franczyzę symbolu pozwalającego skojarzyć Strajk Kobiet z Solidarnością, a PiS z komunistami. To jest ich nowy „solidarnościowy genotyp”. Prawda o Solidarności ich nie obchodzi. Zgodnie z duchem czasu ważne i prawdziwe jest to, co użyteczne, co przynosi korzyść. A Solidarność takie „rynkowe” kryteria dobrze kojarzącego się symbolu ciągle spełnia. Czy te makiaweliczne kombinacje zasługują na szczególne emocje? Raczej na politowanie i współczucie. Cały ten Strajk Kobiet, z panią Lempart na czele, ma wyobraźnię strusia. Myślą, że jak głowy wcisną za solidarnościową grafikę, to ich czerwonych tyłków nikt nie zobaczy. Lewicowe feministki pasożytują na obcym sobie aksjologicznie organizmie Solidarności, wykorzystując pozytywnie kojarzoną symbolikę, bo nic własnego, co przemawiałoby pozytywnie do wyobraźni, po prostu nie mają. Pozostaje błyskawica.
Odwołanie się do takich teoretyków myśli lewicowej jak Karol Marks czy Fryderyk Engels byłoby programowo i aksjologicznie spójne, ale mądrość etapu podpowiada małą przydatność takiej nadbudowy. Teoretyczki myśli feministycznej lat ’60 i ’70, wprost odwołujące się do marksistowskiej teorii walki klas, z kobietami w roli nowego, uciskanego proletariatu, chwilowo utraciły przyciągający, rewolucyjny powab.
Przywódczynie nowego, kobiecego proletariatu, podobnie jak poprzednia, robotnicza awangarda, w Polsce łatwo nie mają. Ale mają swój ideał, wzorzec i poletko doświadczalne. Ich nowy „Związek Radziecki” jest w Ameryce. Tam dekonstrukcja wszystkiego co stałe i pewne, łącznie z pewnikami biologicznymi, przyjmuje się najlepiej. Jej ideologiczną forpocztą stały się uniwersytety, gdzie naukowcy, ślepi na doświadczenia reżimów totalitarnych, znów udzielają „naukowego” wsparcia kolejnej odsłonie powszechnego szaleństwa. Ideał równości, „naukowo” zbezczeszczony komunistyczną teorią walki klas i nazistowską teorią rasy, wraca w nowej, miłej dla ucha odsłonie sprawiedliwości społecznej. Z nową moralnością, zamianą pojęć i publicznym wykluczeniem „wroga klasowego”. Hasło „To jest wojna” z plakatu Strajku Kobiet i stylizowana na Che Guevarę kobieta z bronią, to nie wojna z głupotą PiS-u, ale próba jej wykorzystania do importu kolejnej fali rewolucji.
Na temat nowego ładu i celu do którego to wszystko zmierza, nic konkretnego nie wiemy. Mamy walczyć. Być równi i wolni poprzez batalię o prawa coraz to nowych mniejszości, skrzywdzonych przez męskich białych tyranów. Ze szczególnym uwzględnieniem kobiet, gejów, lesbijek, osób transseksualnych, biseksualnych i wszystkich, którym przyjdzie ochota zmienić płeć i tożsamość w każdą dowolną stronę. Historia zatoczyła koło. Marksistowską obietnicę wyzwolenia robotników i rozdzielenia bogactw zastąpiono wizją odebrania władzy białym mężczyznom i jej sprawiedliwego podziału między właściwe mniejszości. Taktyczne wykorzystywanie narodowej i tradycyjnej symboliki do tumanienia młodych, ideowo zorientowanych ludzi, to także komunistyczne dziedzictwo. Nie bez powodu tak wielu działaczy Solidarności miało przeszłość partyjną. Dopiero Solidarność stała się dla nich odtrutką i lekarstwem. Warto tę lekcję dzisiaj młodym przypominać, zanim wejdą do nowego nurtu tej samej rzeki.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość