Co robi polityk, aby z dziennikarzem nie rozmawiać? Pierwsze i najważniejsze, to musi dostrzec w nim wroga. A to tylko pozornie trudne, ponieważ o takim nastawieniu może świadczyć choćby temat, którym dziennikarz postanowił raptem się zająć, a którym – według polityka – zajmować się nie powinien.
Drugi etap to tzw. oburzing, czyli przejście do fazy oburzenia na dziennikarza. Tu skala możliwości jest spora. Można się oburzyć na cokolwiek: drobną nieścisłość w tekście, zbyt ostry zdaniem zainteresowanego komentarz, czy choćby jego, uznane za podejrzane, intencje. Zwłaszcza, gdy dotyczy to dziennikarza i mediów wcześniej uznanych za przyjazne lub chociaż oswojone, bo „zdrada” boli najbardziej. Tak więc najważniejsze jest ustalenie ponad wszelką wątpliwość, że dziennikarz jest NIERZETELNY. A z takim się po prostu nie gada.
Łatwo się domyśleć, że prawie czternastoletnia „Debata” dorobiła się wśród polityków licznego grona oburzonych. Wśród nich wisienką na torcie jest jeden z lokalnych politycznych liderów, który bojkot „Debaty” nakazał również swoim partyjnym kolegom.
Mniej więcej od roku do grona „naszych” oburzonych dołączył prof. Wojciech Maksymowicz, wcześniej, w sprzyjających dla siebie okolicznościach, chętnie korzystający z naszych łamów.
Dokładniej od momentu, kiedy Adam Socha zainteresował się jego wypowiedzią w lokalnym Radiu Olsztyn o zamiarze leczenia koronawirusa komórkami macierzystymi. Zainteresowania tym bardziej oczywistego, że poprzedzonego informacją o publikacji naukowej prof. Joanny Wojtkiewicz, uczestniczącej w projekcie badawczym prof. Maksymowicza jako kierowniczki Banku Komórek Macierzystych, na temat braku pozytywnego oddziaływania komórek macierzystych na stwardnienie zanikowe boczne (SLA). W tym samym czasie 60 organizacji zrzeszających lekarzy z całego świata wydało oświadczenie przestrzegające przed próbami leczenia koronawirusa komórkami macierzystymi.
Wtedy, czyli ponad rok temu, poza ustnie wyrażonym oburzeniem, prof. Maksymowicz nie skorzystał z mojej propozycji polemiki na łamach „Debaty”, w jakiejkolwiek wybranej przez siebie formie. Powodem miał być brak czasu. Od tamtej pory jedyną formą komunikacji są próby zastraszania groźbą procesów sądowych.
Nie muszę dodawać, że kolejnymi publikacjami Adama nie zainteresował się także przysłowiowy pies z kulawą nogą. Mądrość etapu była po prostu taka, że dotykać tematu nikomu się nie opłacało. Ani Jarosławowi Kaczyńskiemu, liczącemu na załagodzenie sporów wewnątrz Zjednoczonej Prawicy, ani opozycji, kuszącej Jarosława Gowina sojuszem wyborczym (być może z prof. Maksymowiczem jako przyszłym ministrem zdrowia). Analogii nie trzeba daleko szukać.
Podobnie było z publikowanymi przez dwa lata artykułami Adama Sochy na temat Stowarzyszenia Helper i działalności „agenta Tomka”. Wtedy napisałem o uwikłaniu w działalność Helpera lokalnych polityków wszystkich liczących się partii i wynikającym stąd milczeniu ponad politycznymi podziałami. Zgodnie z regułą oburzingu otrzymałem przedsądowe pogróżki poseł Iwony Arent, na których się zresztą zakończyło. A szkoda, bo mogło być bardzo ciekawie.
Milczenie wokół Helpera, a teraz prof. Maksymowicza trwało dopóty, dopóki o obu panach nie przypomniała sobie wielka polityka. W przypadku tego drugiego lawinę poruszyła inspirowana z Nowogrodzkiej dintojra wewnątrz Porozumienia J. Gowina. Poręczną pałką do prowadzenia „konstruktywnego” dialogu z liderem Porozumienia okazało się złożone w prokuraturze przez Mariusza Dzierżawskiego już w marcu 2020 r. zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa polegające na dokonywaniu eksperymentów na żywych płodach ludzkich.
Pałką, którą przed pojednawczym spotkaniem na szczycie Zjednoczonej Prawicy równie szybko schowano jak wyciągnięto, odwołując w ostatniej chwili materiał w Wiadomościach TVP 1 i zaganiając do zagrody pozostałą część propagandowej sfory. Z kolei front mediów związanych z opozycją z miejsca wziął w obronę prof. Maksymowicza, użytecznego w rozwalaniu rządu PiS-u.
Wcześniej, będące na ukończeniu postępowanie dotyczące zawiadomienia Mariusza Dzierżawskiego przeniesiono z łódzkiej Prokuratury Okręgowej do, również łódzkiej, Prokuratury Regionalnej (ten wyższy szczebel w strukturze prokuratury powołał minister Zbigniew Ziobro). Co rodzi kolejną analogię do sprawy Helpera, kiedy to, za sprawą poseł Iwony Arent, odebrano olsztyńskiej Prokuraturze Okręgowej będące na finiszu postępowanie, by ją podobnie zakopać, tym razem w Regionalnej Prokuraturze białostockiej.
Tak więc dla polityków sprawa oskarżeń pod adresem Wojciecha Maksymowicza przestała istnieć. Przynajmniej na razie. Myślenie kategoriami interesów oligarchicznego partyjniactwa, nie zdekomunizowanego dziedzictwa bolszewickiej mentalności, nie pozwala na inne załatwianie niewygodnych dla polityków spraw. Gdyby było inaczej, poseł Wojciech Maksymowicz szybko zostałby „nakłoniony”, zwłaszcza przez własną partię, do wyczerpujących informacji na temat rzeczonych eksperymentów, a zwłaszcza ujawnienia wytworzonych w związku z tym dokumentów.
Zdaniem Maksymowicza i Gowina świadomość uruchomienia politycznie inspirowanej nagonki na ich partię to wystarczający powód, aby ograniczyć się do festiwalu oburzenia i deklaracji partyjnej lojalności. Tymczasem mocno zajęci sobą obaj panowie zapomnieli, że bez względu na powody ujawnionego śledztwa, przebieg i wyniki badań, na które uzyskał zezwolenie od Komisji Bioetycznej prof. Maksymowicz, mają dla ogółu Polaków ogromne znaczenie. Podobnie jak dalece wykraczający poza owe badania problem wykorzystywania komórek macierzystych do leczenia niemal wszystkiego, i za ogromne pieniądze.
Machina, której kołem zamachowym jest brak ustawowego zapisu zakazującego opłacania medycznych eksperymentów przez pacjentów, kręci się w najlepsze. Jej patologiczne oblicze przedstawiliśmy w poprzedniej „Debacie” na przykładzie ks. Andrzeja Preussa ze Szczytna, chorego na stwardnienie zanikowe boczne. Jego terapia, polegająca na przeszczepie komórek mezenchymalnych oraz podawaniu ściągniętego z Indii leku, miała kosztować w pierwszym etapie 600 tys. zł. Dowiadując się o czymś takim, ze świadomością, że to wierzchołek góry lodowej, mam głębokie przekonanie o celowości pracy Adama Sochy. Wyzwalanie w sobie oburzenia na dziennikarza pozwala na chwilowe schowanie głowy w piasek, ale z dobrem obecnych i przyszłych pacjentów nie ma nic wspólnego.
W filmie „Dzień w Middleton” dziekan miejscowej uczelni mówi: Thomas nie potrafi się oderwać od polityki, a to nie służy nauce. Może właśnie w tym problem? W utopii poszukiwania prawdy na deskach politycznego teatru? W próbie pozostania w dwóch skrajnie różnych światach, gdzie na dodatek jeden ma być żywicielem drugiego. Albo prawda nauki, albo oburzing polityki. Ludzie, zwłaszcza w sprawach swojego zdrowia, mają prawo do prawdy. I my, na miarę swoich możliwości i umiejętności, staramy się do niej dążyć. Do tego samego próbowałem Pana, profesorze, już rok temu namówić. I zaproszenie ponawiam.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Od redakcji.
Tekst ukazał się w majowej "Debacie" i został oddany do druku przed wystąpieniem prof. Maksymowicza z Porozumienia i wstąpieniem do partii Szymona Hołowni.
Skomentuj
Komentuj jako gość