Nareszcie mamy Rzecznika Praw Obywatelskich. Wybranego przez polityków, aby nas przed nimi bronił. Obok sądów, ale także w ich zastępstwie, bo gdyby te działały jak należy, to RPO nie byłby potrzebny.
Właśnie Sejm poparł kandydaturę prof. Marcina Wiącka, przy trzech głosach sprzeciwu. Senat to już formalność, czyli koniec chocholego tańca już widać. Wcześniej wyczerpało się wszystko: pomysły na kolejnych kandydatów, budowane dla ich poparcia, koalicje, a przede wszystkim przewidziany na wybór rzecznika czas. Przyszła pora na kompromis i zgodę ponad podziałami.
Dla nas, mieszkańców Olsztyna i regionu, istotna była, przegłosowana nawet przez Sejm, kandydatura senator Lidii Staroń. Trudno bowiem odnaleźć pamięcią lokalnego polityka, piastującego w III RP tak ważną państwową funkcję. Zapewne w niejednym tutejszym domu toczyły się dyskusje i spory na temat szans i kompetencji pani senator. I zakładam w ciemno, zważywszy na jej ogromną popularność, że głosy poparcia zdecydowanie przeważały. Ja także kibicowałem pani Staroń. Osobiście się nie znamy. Dwie, może trzy, krótkie, dość dawno odbyte rozmowy telefoniczne. To wszystko. Brak wykształcenia prawniczego – najczęściej podnoszony argument przeciwników jej kandydatury – nie wydawał mi się najistotniejszy. Ważniejsze, jest gen niezależności i odwaga, a tych cech trudno pani senator odmówić. No i przede wszystkim to, czym się zajmuje, za co ludzie tak ją cenią, i co tak kojarzy się z urzędem ombudsmana.
Pomysł pani Staroń na funkcjonowanie w życiu publicznym jest prosty, co nie znaczy, że łatwy. Polega – mówiąc językiem biznesowym – na znalezieniu niszy i umiejętnym jej zagospodarowaniu. Nisza pani Staroń to wrażliwość na krzywdę „zwykłych ludzi”, co sama zainteresowana zwykła określać „byciem po stronie ludzi”. Jest oczywiście politykiem, bo trudno powiedzieć inaczej o kimś, kto zasiadał w Sejmie, a obecnie w Senacie. Ale przypadek Lidii Staroń to taki polityk bez polityki. Model politycznego singla, który nie tylko nie buduje swojego zaplecza, ale wręcz stroni od twardej polityki i wyrazistych, ideowych deklaracji. Platforma Obywatelska była jej potrzebna jako polityczny wehikuł do walki z patologiami spółdzielczości mieszkaniowej, teraz oknem na świat jest program Elżbiety Jaworowicz.
Z biegu wypadków można wnosić, że do kandydowania namówili ją działacze Porozumienia. Zapewne nie bez udziału posła Michała Wypija. Publiczne lansowanie jej kandydatury trwało od miesięcy. Wraz z upływem politycznej krwi w partyjnej walce o rzecznika, Staroń stała się na tyle atrakcyjna, że PiS, wbrew umowie z partią Jarosława Gowina, narażając się na wewnętrzny konflikt, zgłosił jej kandydaturę jako swoją. Jedni, po głosowaniu w Sejmie, już witali się z gąską, a inni z Donaldem Tuskiem, który po zwycięstwie w wyborach uzupełniających do Senatu miał wrócić do polityki na białym koniu, od strony Olsztyna. Ostatecznie Tusk wrócił, choć bocznymi, partyjnymi drzwiami, a senator Lidia Staroń została tam, gdzie była, choć tak jak było, już chyba nie będzie.
Nie chodzi o jej przegraną w Senacie. Wynik parlamentarnych głosowań, szczególnie w sprawach personalnych, ma dość luźny związek z walorami kandydata na cokolwiek. Gorzej, że bezpośrednia konfrontacja senator Staroń ze światem prawdziwej polityki, do jakiej doszło podczas senackiego przesłuchania, wypadła więcej niż blado. A mówiąc wprost: to była katastrofa. Jeżeli ktoś uważa, że przesadzam, polecam dostępne w internecie nagranie. Najlepiej chyba sytuację skomentował senator Adam Szejnfeld: Pani senator odpowiada, ale nic nie mówi. W istocie, Lidia Staroń sprawiała wrażenie osoby kompletnie zagubionej, jakby nie świadomej okoliczności w jakich się znalazła. Na zadawane pytania niezmiennie odpowiadała, że są polityczne, a jej jedynym pomysłem na pracę RPO była powtarzana w kółko obrona zwykłych ludzi. To potęgowało wrażenie, że za kadencji Lidii Staroń instytucja RPO miałaby pełnić rolę biura obywatelskich interwencji, na wzór tego, czym w istocie zajmuje się jej biuro senatorskie, tyle, że dużo wydajniejszego.
Krytykując postawę pani Staroń nie twierdzę, że stanęła przed łatwym zadaniem. Po ideologicznie zaangażowanej kadencji Adama Bodnara instytucja RPO wymaga powrotu do źródeł. Oddzielenia ziarna od plew. Obrony obywatelskich wolności przed postępującym miękkim totalitaryzmem państwa z jednej strony, z drugiej zaś przed wykorzystywaniem RPO jako narzędzia sporów światopoglądowych w imię fałszywie rozumianej równości. Przesłuchanie w Senacie było świetną ku temu okazją. Pokazania wizji pracy rzecznika, który nie będzie toczył wojen z władzą w imieniu opozycji, lub odwrotnie, ale prowadził je w interesie obywateli. Czy, jak Adam Bodnar, stanie przeciwko reformie sądownictwa, bo łamie konstytucję i gwałci demokrację, czy też z powodu ograniczenia prawa obywateli do sądu i uczciwego procesu. Po przegranym głosowaniu i wizerunkowym blamażu Lidia Staroń stała się dla obozu rządzącego gorącym kartoflem. Marian Terlecki na pytanie o powody poparcia Lidii Staroń odpowiedział w swoim stylu: „Bo bardzo chciała”. Najpierw oskarżenia Jarosława Gowina o zdradę, a teraz takie kwiatki…. Ponoć to wszystko przez wygrany przez Zenona Procyka proces i oskarżenia Lidii Staroń o doprowadzenie go do utraty zdrowia.
Były prezes SM „Pojezierze” oczekuje od pani senator przeprosin. Nie tylko od niej. Od Donalda Tuska także. Procyk za swoje „nieprzeciętne krzywdy” otrzymał z kieszeni podatników rzadko spotykaną w naszych sądach kwotę 1,8 mln. Ale dlaczego z 20 stawianych mu zarzutów pozostała tylko krzywda, nie wiemy. Zarówno proces jak i akta sprawy zostały utajnione. Dzięki dziennikarskiemu nagraniu wiemy tylko jak sędzia Jarosław Szczechowicz udzielał Procykowi porad dotyczących linii obrony. To pozwala byłemu prezesowi Pojezierza triumfować i dostatnio żyć, ale wiarę w sprawiedliwość wystawia na ciężką, dla mnie zbyt ciężką próbę.
Pewne jest natomiast coś innego. Że Zenon Procyk był tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Janusz”. Pozyskany na zasadach dobrowolności, donosił na swoich kolegów jako student ART, o czym pisali w pierwszym numerze „Debaty” Paweł Kardela i Paweł Warot. Ze współpracy zrezygnowano z automatu, gdy został kandydatem na członka PZPR, bo taka zasada obowiązywała od 1956 r. Od tej pory Procyk w sposób utajniony współpracować nie musiał. Może nie warto byłoby o tym wspominać, gdyby to robił pod presją szantażu, czy w innych, trudnych okolicznościach. Ale Procyk to kategoria tajnego współpracownika szczerze oddanego sprawie. W III RP także odnalazł się świetnie jak radny Rady Miasta dwóch kadencji. Ale do przeprosin nigdy się specjalnie nie rwał. A skoro już mowa o krzywdzie i zadośćuczynieniu, to może należałoby zacząć od siebie.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość