Pokój wam
- Szczegóły
- Opublikowano: sobota, 22 wrzesień 2018 21:10
- Magdalena Piórek
– Salam alejkum! (arab. pokój z wami) – powiedzieli piętnaście lat temu żołnierze US Army, bombardując nocami Bagdad. Operacja „Iracka wolność” rozjechała czołgami iracką pustynię i skasowała rządy Saddama Husajna. Amerykanie posiłkowali się argumentami o zdławieniu okrutnego reżimu i zbudowaniu demokratycznego systemu.
Szybko podzielono kraj na cztery strefy okupacyjne i wyciągnięto niczym królika z kapelusza potencjalnych sojuszników wśród szyickich duchownych, którzy mieli wzywać swoich pobratymców do pokojowego współżycia z obcymi wojskami. „Alejkum salam!” (arab. Wam też pokój) – odpowiedzieli na życzenia Irakijczycy; bomba, zdetonowana przed meczetem imana Alego w Nadżafie, zabiła prawie 100 osób, w tym jednego z najważniejszych szyickich duchownych – Mohammeda Bakira al Hakima. 3 września 2003 r. – pięć dni po krwawym zamachu – Polska oficjalnie przejęła dowództwo nad środkowo – południową strefą w Iraku. Początek misji stabilizacyjnej z miejsca pozbawił nas złudzeń, że będziemy tam pełnić tylko misję pokojową. Stanęliśmy przed problemem, jak odbudować gospodarkę, zniszczoną przez wojnę, dziesięciolecia centralnego planowania, kilkanaście lat nałożonych wcześniej ekonomicznych sankcji? Jak nie dopuścić do wybuchu konfliktów narodowościowych i religijnych, tłumionych do tej pory skutecznie ręką Husajna? I jak zbudować demokrację w kraju, który nigdy demokracji nie zaznał?
Interwencja w Iraku stanowiła początek końca dyktatorów na Bliskim Wschodzie i w północnej części Afryki. Wpasowała się idealnie w koncepcję wojny z terroryzmem, która zagościła w amerykańskim politycznym myśleniu po słynnym 11 września. W takim wykonaniu wojna taka nie musiała być przeciwko określonemu państwu lub ich grupie. W tego typu wojnie nie czeka się na atak lub uderzenie, po którym dopiero następuje odpowiedź całą siłą militarną. Stąd narodziła się filozofia działań wyprzedzających – filozofia wojny prewencyjnej. USA wykorzystały tragedię World Trade Center do zdyscyplinowania swoich sojuszników w ramach struktur NATO, odbierając im komfort biernej obserwacji politycznych wydarzeń. Oskarżenia dotyczące proliferacji broni masowego rażenia posłużyły do prób przemodelowania arabskiego świata na swoją modłę. Likwidowanie niewygodnych rządów miało wepchnąć Bliski Wschód w strefę amerykańskich wpływów i tym samym ograniczyć rolę Rosji w tamtym rejonie. Sojusznicy NATO powitali działania hegemona bez entuzjazmu, ale akurat Polska postanowiła udowodnić, że zasłużyła sobie na miejsce w strukturach NATO i poważnie traktuje zobowiązania sojusznicze. Polski rząd nie ukrywał, że liczył na wymierne korzyści w postaci intratnych kontraktów dla polskich firm.
Piętnaście lat po interwencji wyraźnie widać, co się ostało z zamierzeń i w jakim kierunku potoczyły się wydarzenia. Wbrew zapowiedziom sytuacja bezpieczeństwa w Zatoce Perskiej wcale się nie poprawiła. Wielu ekspertów i mieszkańców krajów arabskich obwinia USA, że inwazja mocno przyczyniła się do rozchwiania całego Bliskiego Wschodu, region pogrążył się w chaosie, co otworzyło drogę do utworzenia tzw. państwa islamskiego. Rozpowszechniło się przekonanie, że operacja była jedynie głupią, nikomu niepotrzebną awanturą Busha. Przysłużyła się za to amerykańskim koncernom zbrojeniowym, które dzięki temu zarobiły kilkadziesiąt miliardów dolarów, a rosnące apetyty firm zrobiły z amerykańskiego rządu zakładnika, zmuszonego kolejnymi interwencjami zaspokajać ich żądania. Odbudowa zniszczonych struktur państwowych od początku napotkała problemy, bowiem na drodze stanęły znaczne różnice kulturowe i brak rozeznania w lokalnych uwarunkowaniach. Urządzając nowy Irak, Amerykanie całkowicie odsunęli od władzy ludzi związanych z poprzednim reżimem. Stare struktury państwa można było przejąć i dostosować do swoich potrzeb, ale zanim zorientowano się w sytuacji i spróbowano naprawić błąd, ludzi najbardziej adekwatnych do tego zadania już nie było. Rozpuszczona do domów stara armia Saddama nie została rozbrojona i nic dziwnego, że późniejsza islamizacja regionu i sukcesy tzw. państwa islamskiego nie napotkały przeszkód. Administracja amerykańska próbowała zasypywać piętrzące się problemy pieniędzmi, ale Irak okazał się studnią bez dna, w której utopiono grube miliardy dolarów. Chaotyczne działania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, a sami Irakijczycy długo nie mogli doczekać się powrotu do normalności. Przyznawali, że za Saddama nie było wolności, ale przynajmniej nie brakowało im prądu i wody. Nie da się ukryć, że operacja odbudowy kraju stała się daleka od satysfakcjonującej, a co więcej – na długie lata związała siły i ręce amerykańskiej administracji w tym rejonie, ograniczając jej możliwości manewru. Niepowodzenia USA w stabilizacji Iraku obnażyły słabości hegemona w tym zakresie i przypomniały boleśnie, że ostatnim razem Amerykanie odnieśli podobny sukces za pomocą Planu Marshalla w zniszczonej II wojną światową Europie. Czyli ponad pół wieku temu.
W Polsce liczono na konkretne korzyści ekonomiczne w zamian za poparcie, ale koniec końców sojusznik ograniczył się tylko do podziękowania. Rozczarowanie było tym większe, że wcześniej polskie firmy mocno zaznaczyły swoją obecność w Iraku. Przed wojną wielkość wymiany handlowej sięgała dwustu pięćdziesięciu milionów dolarów, a w jej ramach Polacy budowali autostrady, osiedla mieszkaniowe, elektryfikowali Bagdad, czy pracowali w rafineriach rozciągających się od Mosulu i Kirkuku po samą Basrę. Warte sto miliardów dolarów kontrakty na odbudowę Iraku stanowiły łakomy kąsek dla polskich firm, ale właśnie wtedy Amerykanie powiedzieli stop. Waszyngton nie ukrywał, że główne korzyści będą czerpać amerykańskie firmy, a przedsiębiorstwa z krajów koalicji antyirackiej nie będą faworyzowane. Konkretne korzyści zamieniły się w mgliste obietnice. Polskie przedsiębiorstwa, żeby się przebić, musiały pójść w tworzenie wielkich konsorcjów. Bez wyraźnego wsparcia ze strony naszego rządu przegrywały biznesową bitwę nad Eufratem. Wojna w Iraku zapoczątkowała exodus naszych firm na rzecz obecności Amerykanów, Niemców i Francuzów.
„Awantura Busha” odbiła się na polskim wojsku i polityce zagranicznej. Utrzymanie strefy stabilizacyjnej i zaangażowanie żołnierzy w coś, co misją pokojową właściwie nigdy nie było, pochłonęło ogromne nakłady finansowe. Polski rząd inwestował w „nie naszą wojnę” zamiast modernizować polską armię, której do nowoczesności stale jeszcze brakuje. Zainwestowaliśmy również w relacje z USA, które miały przekształcić nasze stosunki w pomost między Stanami i Europą Zachodnią, a skończyło się niemal całkowitym uzależnieniem od dobrego humoru Wuja Sama. Szybko rozwiały się nadzieje, że w zamian za pomoc sojuszniczą zostaną nam zniesione wizy. Do tej pory jesteśmy jedynym europejskim krajem, który musi w tej sprawie chodzić po prośbie. Liczyliśmy, że sojusznik będzie nas traktował jako równorzędnego partnera, ale w tej sprawie równie szybko sprowadzono nas na ziemię. Polityka amerykańska się nie zmieniła, a wręcz zaostrzyła listę nakazów i wymagań, czyniąc nasze MSZ niejako oddziałem Departamentu Stanu. Popierając inwazję na Irak, Polska bezrefleksyjnie wyskoczyła przed szereg, nie zwracając uwagi, że Ameryka w żaden sposób nie potrafiła przedstawić żadnych wiarygodnych argumentów, które by tę inwazję usprawiedliwiały. Zapomnieliśmy o dobrych stosunkach z Unią Europejską, spychając je na dalszy plan. Wraz z upływem czasu brak umiejętności zręcznego lawirowania dyplomatycznego między obiema stronami zabetonował się w jednostronnym popieraniu USA i boksowaniu się z Niemcami i Francją. Ugruntowało się przekonanie, iż wbrew geografii dystans polityczny między Warszawą a Waszyngtonem okazał się znacznie mniejszy, niż na linii Warszawa – Berlin – Paryż. Polska polityka poszła w głębokie uzależnienie od Waszyngtonu, Unia Europejska zaś nigdy nie ukrywała, że nie potrzebuje Polski w roli pomostu transatlantyckiego. Miejsce Polski jest w coraz bardziej antyamerykańskiej Europie i to głównie tu Polska musi szukać sobie bliskich partnerów do współpracy. Świat pełen jest byłych sojuszników Waszyngtonu, a prawda jest taka, że trwające od piętnastu lat jednostronne ukierunkowanie naszej polityki zagranicznej prędzej czy później mocno się na nas zemści.
Same Stany Zjednoczone również przestały mieć dobrą prasę. Wielu uważa, że USA swoimi działaniami w Iraku zszargały swój autorytet, a dalsze wydarzenia na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce tylko to potwierdziły. USA nie wahały się, żeby zacząć podważać porządek pojałtański i kwestionować rolę ONZ. Można przypomnieć, że rezolucja 1441, która nawoływała władze irackie do pełnej współpracy z inspektorami do spraw broni masowego rażenia i środków przenoszenia tej broni, wcale nie upoważniała bezpośrednio członków Narodów Zjednoczonych do interwencji w Iraku. Zrezygnowano z ubiegania się o uzyskanie wyraźnego mandatu w drodze uchwalenia kolejnej rezolucji, ponieważ wiadome było, że co najmniej jeden stały członek Rady Bezpieczeństwa – w tym przypadku była to Francja – zawetuje projekt, a ponadto prawdopodobnie pomysł i tak by nie uzyskał wymaganej większości głosów w Radzie. USA zgrabnie ominęły ograniczenia ONZ, redukując organizację, która miała stać na drodze porządku światowego do maszynki do głosowania wtedy, kiedy im to najbardziej pasuje. Wkrótce się to na nich zemściło, zwłaszcza gdy wyszło na jaw, że oskarżenia Pentagonu o produkcję przez Irak broni masowego rażenia okazały się być wyssane z palca. Dziś tego typu argumenty w odniesieniu do Syrii czy Iranu przestały już robić wrażenie, bo po pierwsze nikt im nie dowierza, a po drugie Europa wyraźnie się boi. Brak silnych podwalin pod bezpieczeństwo w tamtym regionie ułatwił mocne osadzenie się państwa islamskiego, wzrost zagrożenia islamskim terroryzmem i napływ masy uchodźców. Stany Zjednoczone z racji swego położenia mogą bagatelizować problem, ale bramy do Europy stanęły otworem i państwa doskonale wiedzą, że nie są w stanie dobrze sprawować nad tym kontroli. Każda decyzja USA na arabskim półwyspie niesie ze sobą reperkusje dotykające Europę, co tłumaczy pogłębiający się kryzys w stosunkach transatlantyckich. Stanom coraz trudniej znajdować sojuszników do dalszych zamierzeń w kwestii Iraku, Syrii, czy przymiarek wobec Iranu, posiłkując się hasłami o demokracji, zwłaszcza gdy wiemy, jak ta demokracja rzeczywiście wygląda. Samodzielne decyzje Stanów Zjednoczonych przełożyły się również na podejście Rosji czy Chin. Oba państwa stawiają duży nacisk na znaczenie zasady suwerenności i jednolitości terytorialnej, reagując wręcz alergicznie na jakiekolwiek działania noszące choćby pozór ingerencji w tym zakresie.
Trudno się z nimi nie zgodzić, bo przeciwnicy interwencji od początku wiedzieli, że świat islamu i siłą narzucona demokracja to sprzeczności, których nie da się pogodzić. Irakijczyków nikt nie pytał, czy chcą nowego systemu rządów i jak ten system sprawdzi się w praktyce. Pozostawiono im niestabilne politycznie państwo, które praktycznie podzieliło się na dwa różne kraje. Na północy kraju Kurdowie potrafili się urządzić sami, nie zwracając większej uwagi na centralę w Bagdadzie. Można mówić o faktycznym ich separatyzmie, skoro w niewielkim stopniu liczą się z rządem centralnym. Zdolni są nawet do militarnych demonstracji i przepychanek o kontrolę nad roponośnymi terenami. Ze zrozumiałych względów ich samodzielność nie budzi zachwytu w Iranie i Turcji, które krzywo patrzą na ruchy niepodległościowe Kurdów. Postawa Kurdów sprawiła, że wobec dominujących w Iraku kręgów szyickiej władzy uruchomiły się również separatystyczne, a co najmniej autonomiczne dążenia kręgów sunnickich. Interwencja amerykańska obudziła zadawnione konflikty na tle religijnym i ogromnie zantagonizowała społeczeństwo. Pozbywszy się sunnitów z otoczenia Saddama, nowa władza została pozbawiona znacznych zasobów kadrowych i skazała się na instytucjonalną improwizację, która natychmiast odbiła się na efektywności nowego państwa. Sunnicka społeczność nie uznała nowego ładu za swój, a skorumpowany, papierowy rząd nie potrafił poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Po 2011 r., kiedy to Amerykanie spakowali manatki i zostawili Irak samemu sobie, konflikt na tle religijnym wybuchł ze zdwojoną siłą. Sunnickich demonstrantów zaczęły wspierać różnego rodzaju grupy ekstremistyczne, a trudną sytuację napędzały dodatkowo echa wojny domowej w Syrii. Bojówki dżihadu bez skrępowania przenikały granice Syrii i Iraku, biorąc udział w regularnej wojnie, a proklamowanie w 2014 r. kalifatu Islamskiego Państwa w Iraku i Lewancie (ISIS) stało się wymowną wisienką na torcie wcześniejszych amerykańskich deklaracji zwalczania terroryzmu. Dopiero po trzech latach ciężkich walk międzynarodowa koalicja odebrała Państwu Islamskiemu zajęte terytoria i zepchnęła jego bojowników do podziemia, ale myliłby się ten, kto by twierdził, że sytuacja w Iraku wróciła na normalne tory.
Paradoksalnie, na tle słabości podarowanej Irakowi demokracji, niespodziewanie wypłynął Muktada as-Sadr. As-Sadr dał się poznać już w 2004 r., gdy na łamach swojej gazety nawoływał do wyrzucenia obcych wojsk z Iraku. Administracja amerykańska pismo zamknęła, ale ta decyzja natychmiast doprowadziła do buntu i wybuchu szyickiego powstania. Stworzona przez Sadra Armia Mahdiego opanowała tereny polskiej strefy stabilizacyjnej, gdzie polowała na wojska koalicji i to właśnie z jej bojówkami polskie wojsko zmuszone było w kwietniu 2004 r. stoczyć bitwę o ratusz w Karbali. Nie osiągnąwszy swoich celów kolejno organizowanymi powstaniami, Muktada as-Sadr wszedł do krajowej polityki. Mimo, że osobiście nie wziął udziału w wyborach parlamentarnych w maju 2018 r., to jego koalicyjny blok Sairun wygrał pod hasłami jedności ponad podziałami wyznaniowymi, walki z korupcją, obrony marginalizowanych grup społecznych, a także pozbycia się z kraju wpływów zewnętrznych. To ostatnie zwłaszcza zaczęło spędzać sen z powiek Amerykanom, którzy doskonale wiedzą, że nowy Irak nie będzie już z nimi tak łatwo współpracować.
Interwencja iracka miała pomóc USA w rozszerzeniu swoich wpływów na cały Bliski Wschód, ale bardzo szybko poszczególne elementy tego planu zaczęły mocno szwankować. Bo jeśli ktoś miał zyskać na wojnie w Iraku, to głównie Iran wygrał los na loterii. Amerykanie i Izrael ugrzęzły w Iraku, marnując czas i energię w projekt, którego nie dało się jednoznacznie wygrać i Teheran dobrze to wykorzystał. Pozbywszy się odwiecznego wroga, z którym wojował od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, mógł się skupić spokojnie na rozwijaniu programu atomowego. Poza tym wykorzystał swoje wpływy wśród irackich szyitów i doprowadził do zbliżenia politycznego z Irakiem. Umiejętnie rozgrywając sojusz z Rosją, niespodziewanie wyrósł do roli hegemona na Bliskim Wschodzie i pociąga za polityczne sznurki w Bagdadzie i syryjskim Damaszku. Zaowocowało to odmową nałożenia przez Irak sankcji na rząd Baszszara al – Assada i brakiem poparcia wykluczenia Syrii z Ligi Arabskiej, a tym samym stanowiło to poparcie polityki Teheranu. Nowy Irak utrzymuje ożywione relacje handlowe z Syrią i nie przejmuje się amerykańskimi sankcjami. Wspólnymi siłami Bagdadu i Damaszku sprawnie stłumiono ambicje irackich Kurdów. Ich referendum niepodległościowe skończyło się odebraniem im roponośnego Kirkuku, a także częściowym ograniczeniem autonomii. Syria i Teheran nie ukrywają, że zależy im na pełnym podporządkowaniu Kurdów i oddania władzy na kontrolowanych przez nich terytoriach. Powstanie niepodległego Kurdystanu jest również nie na rękę Turcji, która gotowa byłaby nawet iść w sojusz z Iranem, byle tylko nie dopuścić do usamodzielnienia się nowego narodu w tym rejonie. Osłabienie Iraku do pewnego momentu było również w interesie Izraela, ale dalszy brak reakcji przestał się opłacać wraz z zacieśnieniem się relacji Bagdadu z Damaszkiem i Teheranem. Wzrastająca pozycja Iranu zagraża poczuciu bezpieczeństwa Izraela, ale nie jest mu łatwo przekonać o tym swoich sojuszników. Zachód coraz bardziej widzi, w jaki sposób Izrael traktuje Palestyńczyków i wcale nie rwie się do pomocy. Wspierają dążenia Kurdów, widząc w tym dla siebie szansę na przetrwanie w coraz bardziej nieprzychylnym dla siebie regionie. Zaczyna natomiast zastanawiać pełna rezerwy postawa Amerykanów, którzy w sprawie kurdyjskiej nagle nabrali wody w usta. Nie poparli jednoznacznie ani Bagdadu ani samych Kurdów, co się odbiło na dotychczasowych relacjach z obiema stronami i podważyło pozycję w dalszych negocjacjach. Z kolei Rosja próbuje przekuć patową sytuację na swoją korzyść i dzięki zbliżeniu z Kurdami ograniczyć wpływy Turcji i Amerykanów.
Na osłabionym Iraku realizują swoje interesy wszyscy liczący się gracze na arenie międzynarodowej. Sama polityka Iraku mocno ewoluowała. Zamiast oprzeć swoje działania na zdaniu amerykańskich decydentów, Irak zwraca się w stronę Rosji i państw azjatyckich i zależy mu na tym, żeby rozwijać z nimi stosunki na własnych warunkach. Do jego najpoważniejszych partnerów handlowych urosły m.in. takie kraje, jak Indie, Japonia czy Korea Południowa. Nie próżnują też rosyjskie i chińskie koncerny naftowe, które wykorzystują każdą atrakcyjną ofertę przejęcia irackich złóż. Zależy im tym bardziej, że każdy ich ruch ogranicza możliwość swobodnego działania USA i krok po kroku wypycha Amerykanów z ich upatrzonych pozycji. Nie można wykluczyć, że jak tak dalej pójdzie, cała ta zabawa przestanie się USA geopolitycznie na dobre opłacać. Chyba niedokładnie o to chodziło Amerykanom, kiedy piętnaście lat temu przyszli do Iraku głosić swój pokój.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
zewczyka