Na długo przedtem zanim w 2014 r. zapłonęły kijowskie barykady, Ukraina światu nie kojarzyła się z niczym. Europa zauważała ją tylko wówczas gdy kolejny raz zakręcał się tranzytowy kurek z gazem. Polska i Rosja przeciągały między sobą linę wpływów i interesów. Zanim Majdan wepchnął Ukrainę na arenę zdarzeń, przeciętny Polak wiedział o wschodnim sąsiedzie tyle, co przeczytał w powieściach Henryka Sienkiewicza i wyśpiewał na biesiadach wraz refrenem „Hej, sokoły!”. W świadomości ludzi majaczyły się jeszcze jako tako wspomnienia rzezi wołyńskiej, ale na pierwszy plan wysuwały się zawsze Dzikie Pola i ten kozak, co na miłość chorą zapadł. Wraz z dzikim i nieobliczalnym Jurko Bohunem utrwalił się obraz wiecznego buntownika, któremu kolebką były stepy, Dniepr i porohy i który właził w paszczę lwa. I ten typ łotra i zabijaki przetrwał niejako do dzisiaj. I tak jak dotychczas, często się powtarzały zapewnienia, że „w XXI wieku coś takiego, jak Wołyń nie ma szans się powtórzyć”, to właśnie coś podobnego miało przecież miejsce w Odessie w 2014 r., kiedy to bojówki Prawego Sektora dokonały samosądu. Ukraina aspiruje do UE i NATO, ale wcale nie jest przesądzone, że te instytucje aspirują do niej.
Ukraina 2018 roku coraz bardziej stanowi wielką niewiadomą. Majdan wybuchł spontanicznie w odpowiedzi na European Union dream, a potem ten bunt wsparły pieniądze Zachodu. Rosja nie pozwoliła rozsiąść się amerykańskim bazom na Krymie, USA zabrakło konkurenta w światowym handlu bronią, a Polska straciła poczucie bezpieczeństwa. Polscy politycy wsparli protesty na Majdanie, ale wtedy jeszcze każdy myślał, że Ukraina pójdzie drogą demokratycznych przemian. Nasi wschodni sąsiedzi definiowali, kim w przyszłości będą, a okazało się, że w ogóle nie wiedzą, kim są. Jakby idące w zagon kozackie pułki i Dzikie Pola wciąż były na porządku dziennym, wciąż nie jednocząc wszystkich jako całości. Ukraina zmaga się nie tylko z Rosją jako agresorem, ale głównie sama ze sobą. Wschodnie tereny Ukrainy z nadzieją spoglądają w kierunku Federacji Rosyjskiej, centrum próbuje zachować równowagę, a część zachodnia woła o wejście do Unii Europejskiej, ale jednocześnie stanowi kolebkę nacjonalistycznych banderowskich organizacji.
Ukrainę po Majdanie Europa przyjmowała z otwartymi ramionami. Otworzyła się na nią do tego stopnia, że niemal natychmiast zainstalowały się tam zachodnie firmy, wypierając rodzimy biznes. Polska brak swojego przemysłu sprzedała za członkostwo w UE, Ukrainie nie będzie to dane. Po co ją przyjmować w struktury i otwierać się na konkurencyjny rynek, skoro to samo można mieć stosunkowo małym kosztem. Tym bardziej, że społeczeństwa zachodnie o tym, że toczy się jakaś wojna na wschodzie Europy dawno zapomniały. Nawet na dyplomatycznej arenie międzynarodowej roszczeniowa Ukraina powoli traci sojuszników, stając się powoli politycznym problemem. Może stać się femme fatale Europy tak, jak niegdyś dała się we znaki Polsce, a potem Rosji.
Putin wiązał z Ukrainą wielkie nadzieje, bo bez niej jego ambicje powrotu do mocarstwowej potęgi Rosji odchodzą na dalszy plan. Nie zależy mu na oderwaniu terenów Ługańska i Donbasu, bo przejęcie tych ziem nie przybliża go do celu. Polsce również zależy na utrzymaniu Ukrainy w europejskiej strefie wpływu, a polskie interesy wciąż ścierały się z rosyjskim punktem widzenia. Mimo wszystko obu stronom łatwiej było działać w warunkach jednego, stabilnego państwa, nawet skorumpowanego i rządzonego przez oligarchów niż z krajem, który nie decyduje sam za siebie i wrze w ciągłym tyglu poszukiwania własnej tożsamości.
Panuje przekonanie, że Polska nie najlepiej wyszła na projekcie Rzeczpospolitej Obojga Narodów pod kątem właśnie Ukrainy. Ciągłe powstania kozackie, sprawiające, że w granicach państwa ciągle wrzało, osłabiły nas na tyle, że wojska królewskie nie zdołały zapobiec potopowi szwedzkiemu i wyniszczenia kraju na tyle, że na długie lata nie zdołał się z nich podźwignąć. Później podziękowano nam Wołyniem, a następnie gloryfikacją banderowskich oprawców. Czerwono-czarne flagi już zaczynają być wieszane na równi z państwowymi. Problem w tym, że polska dyplomacja dalej widzi w ukraińskim sąsiedzie równego partnera, z którym można racjonalnie porozmawiać, podczas gdy gołym okiem widać, że Ukrainie wcale na tym nie zależy. Zmiany zachodzą powoli, tyle że Polska nie ma pomysłu, co zrobić w chwili, gdy dotychczasowe plany pojednania z Ukrainą zawiodły. Niewiele też jest innych możliwości, bo jedyną alternatywą jest połączenie sił z Rosją i zmuszenie Ukrainy do wypełnienia swoich zobowiązań. Ukraina doskonale wie, że na tak egzotyczny sojusz nie ma co liczyć i pod tym względem może czuć się bezpiecznie.
Pytanie, czy cały region może powiedzieć o sobie to samo. Na fali nacjonalistycznego entuzjazmu i odrzucania wszystkiego, co obce, Ukraina uchwaliła ustawę, zmuszającą mniejszości narodowe do posługiwania się językiem urzędowym. W zamyśle miało uderzać to w Rosję, a w praktyce skutki odczuli obywatele wszystkich państw sąsiadujących. Białoruś, Rosja, Rumunia i Węgry ostro zaprotestowały przeciwko tej decyzji i tylko Polska zachowała się niezwykle wstrzemięźliwie. Na Zakarpaciu mieszka 150-tysięczna mniejszość węgierska, o którą upomniał się premier Viktor Orban. Ograniczanie praw mniejszości węgierskiej spowodowało znaczne ochłodzenie w relacjach między oboma państwami i usilne starania Węgier o blokowanie wszelkich ukraińskich inicjatyw na arenie międzynarodowej. Wysłanie ukraińskiego wojska na Zakarpacie tylko zaostrzyło sytuację i okazuje się, że wcale nie trzeba bezpośrednich działań Rosji, żeby „postarać się” o wzrost napięcia w regionie. Ukrainie przestaje ufać nawet Polska, ale tym razem nie idą za tym żadne konkretne działania. Żeby utrzeć sąsiadowi nosa, wystarczyłoby odcięcie dofinansowania w postaci pożyczek, które i tak nigdy nie będą zwrócone, ograniczenie współpracy wojskowej, czy ocieplenie relacji z Rosją. Ukraina takich gestów na pewno by nie przegapiła, pytanie tylko, w jakim kierunku dalej by się to wszystko potoczyło. Wzrost antypolskiej niechęci byłby na pewno na rękę Rosji, od której natychmiast by się odwróciły oczy opinii publicznej. I czy potrafilibyśmy skutecznie zawalczyć o swoje interesy?
Minął czas, kiedy twarzą Ukrainy był Jurko Bohun. Waleczny, zawadiacki, który kochał na zabój, ale był wierny jak pies. Romantycznego Bohuna zastąpiły sentyment po Stepanie Banderze, chwiejny prezydent oraz Dmytrij Jarosz na czele swojego Prawego Sektora i zarzutami o terroryzm. I niewykluczone, że to z nimi przyjdzie nam kiedyś rozmawiać.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość