Sojusznik
- Szczegóły
- Opublikowano: sobota, 30 listopad 2019 10:17
- Magdalena Piórek
Na Bliskim Wschodzie konflikty nigdy nie wygasają. To tygiel, w którym mieszają się interesy wielkich mocarstw i tych podmiotów, które rękoma tych większych próbują ugrać swoje interesy. Tutaj krzyżują się szlaki przyszłego chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku. Tutaj też znajduje się kurek do zakręcenia dostaw ropy i ewentualnych rosyjskich sukcesów gospodarczych. Izrael próbuje rozbić jedność państw arabskich. A przede wszystkim to poligon doświadczalny amerykańskich marines. Trzeba dodać, że to bardzo drogi poligon, ponieważ USA uwikłały się w problemy półwyspu arabskiego i ugrzęzły, bez nakreślenia rozsądnej alternatywy. Stany Zjednoczone przestają sobie dawać radę z mnogością konfliktów na świecie, w które bezpośrednio się angażują i wiedzą, że gdzieś w końcu muszą odpuścić. Żeby móc zawalczyć z Chinami o rolę hegemona, ograniczają swoją obecność tam, gdzie to konieczne. Redukują ją do niezbędnego minimum, które pozwoli zachować wpływy na region, przerzucając koszty tej pomocy na ewentualnych sojuszników. Ofiarą tej polityki właśnie stali się Kurdowie.
Kurdowie to największy naród bez państwa. Właściwie nigdy się go nie doczekali i nie stworzyli wspólnej podmiotowości. Na Bliskim Wschodzie żyje 25 milionów Kurdów, z czego 12 milionów zamieszkuje samą Turcję. Tereny, na których są ich największe społeczności rozciągają się na terenie czterech państw: Turcji, Iranu, Syrii i Iraku. Żadnemu z nich nie zależy na organizowaniu się Kurdów w jakikolwiek sposób. I o ile Syria i Irak są zbyt słabe, żeby móc ich realnie powstrzymać, to już Iran i Turcja dysponują wszelkimi niezbędnymi środkami do zneutralizowania zagrożenia. USA przez lata grały na oczekiwaniach Kurdów, ugrywając własne interesy. Jedynym państwem na Bliskim Wschodzie, które wspierało kurdyjskie dążenia o niepodległość był Izrael. Nic w tym dziwnego, skoro otoczony jest przez mało sobie przyjazne państwa arabskie i chętnie widziałby Bliski Wschód podzielony na słabe, małe państewka, które przestałyby stanowić dla niego zagrożenie. Raczej wątpliwie, żeby w najbliższej przyszłości Kurdom udało się stworzyć niepodległość, skoro sami Amerykanie wykorzystywali ich tylko do swoich doraźnych interesów i nie udało się tej współpracy w przekuć w trwały sojusz. Przez jakiś czas interesy obu stron były zbieżne: Amerykanie z pomocą Kurdów stabilizowali Irak, likwidowali tzw. Państwo Islamskie i odbijali z rąk islamistów kolejne, bogate w ropę tereny na terenie Syrii. Podważając władzę Damaszku nad kurdyjskim regionem, Kurdowie de facto osłabiali reżim Asada i rośli w siłę. To nie mogło się spodobać Turcji i Amerykanie musieli wybierać między doraźnym interesem a sojusznikiem NATO.
7 października 2019 roku Biały Dom poinformował o szybkim rozpoczęciu tureckiej operacji wojskowej w północno – wschodniej Syrii i zadeklarował, że nie będzie blokował działań Ankary. Następnie amerykański kontyngent rozpoczął odwrót w głąb Syrii i dalej, w kierunku Iraku. Turcja nie czekała długo ze swoją operacją, a Kurdowie poczuli się oszukani. Problem w tym, że USA nie za bardzo miało pole jakiegokolwiek manewru. Waszyngton broni się, dowodząc, że z Kurdami nie łączył go żaden formalny sojusz, tym bardziej, że Kurdowie nie mają własnej państwowości i nie są członkiem żadnego wojskowego paktu. Turcja jest członkiem NATO, a dalsze naciskanie w sprawie Kurdów irytowało Ankarę i odciągało ją od Sojuszu. Odkąd Turcja wstąpiła do NATO, warunki geopolityczne zmieniły się dla niej mocno na korzyść. Teraz to Ankara jest dużo bardziej potrzebna Waszyngtonowi, niż Waszyngton jej. Turecka armia stanowi cenne wsparcie NATO i pomaga zabezpieczać interesy USA w regionie Bliskiego Wschodu. Donald Trump zdecydował się porzucić Kurdów na rzecz poprawienia stosunków z Ankarą, gdyż bał się, że Turcja po prostu wyjdzie z NATO i u boku rosyjskiego sojusznika zacznie realizować swoje interesy. No i nie mógł wspierać kurdyjskich partyzantów przeciwko własnemu sojusznikowi w NATO. Bał się również, że spełnienie ich oczekiwań i stworzenie niepodległego Kurdystanu, sprawi, że Irak rozpadnie się już całkowicie, a to by otworzyło drogę do ekspansji Iranowi.
Mówi się o fatalnym stylu, w jakim Amerykanie zdecydowali się ograniczyć swoją obecność na Bliskim Wschodzie. Że zrobili to w sposób nieprzemyślany i chaotyczny. Że wpływa to demobilizująco na sojuszników USA i szkodzi amerykańskim interesom, może przyczynić się do odrodzenia Państwa Islamskiego i wzmacnia pozycję Iranu i Rosji w regionie. Nie można odmówić tym stwierdzeniom racji, ale należy także pamiętać, iż Waszyngton starał się jak najbardziej zminimalizować straty. Wedle szacunków, dalsza rozbudowana obecność na Bliskim Wschodzie straciła ekonomiczno – gospodarczy sens po udoskonaleniu technologii łupkowej w USA. USA stały się samowystarczalne, jeśli chodzi o gaz ziemny i ropę naftową. Dlatego uznali, że ich administrowanie w tym regionie stało się już po prostu zbyteczne, a marines ograniczą się jedynie do zabezpieczania wybranych rurociągów. Destabilizowanie regionu zostawiają w rękach swoich sojuszników, nie dając się wplątywać w wojnę przez regionalnych graczy. Dla Waszyngtonu istotne też jest, że nie ucierpiał jego wizerunek jako sojusznika NATO. Przecież nie wystąpiono przeciwko Turcji, której interesy były całkowicie rozbieżne do amerykańskich założeń i nie osłabiono jedności NATO.
Porzucenie Kurdów postanowiła wykorzystać natychmiast Turcja, widząc w tym szansę na ostateczne pozbycie się problemu. Wysłała wojska do Syrii, chcąc oczyścić z Kurdów przygraniczny pas w odległości 30 kilometrów w głąb. Następnym zamierzeniem byłoby przesiedlenie w ten rejon milionów migrantów przebywających w tureckich obozach dla uchodźców. To zmieniłoby na trwałe stan etniczny pogranicza, odsuwając tym samym plany jednolitego, niepodległego Kurdystanu. Reakcja prezydenta Erdogana nie spodobała się jednak ani Amerykanom, ani Rosji i mocno stracił w oczach swoich partnerów. Do tej pory prowadził politykę „równowagi” między USA i Rosją, grając na ich chęci przyciągnięcia bliżej Ankary do siebie. Turcja dotychczas odgrywała też niewielką rolę na Bliskim Wschodzie w stosunku do swoich możliwości i póki nie „sięgała po swoje”, nie ingerowała w interesy mocarstw. Zaślepiony rysującymi się przed nim szybkimi korzyściami, Erdogan zaryzykował tym samym długofalowe, strategiczne korzyści wynikające z trwającego status quo. Za pomocą żołnierskich karabinów chciał dokonać siłowej korekty granic i poszerzyć własne wpływy, bez porozumienia z głównymi rozgrywającymi w regionie. Postawił USA niejako przed faktem dokonanym i zagroził rosyjskim planom stabilizacji Syrii. W jednej chwili z dotychczasowych przyjaciół Erdogan zrobił sobie dwóch wrogów. Trump zagroził sankcjami w turecką gospodarkę, i mimo że Ankara wstrzymała operację wojskową i doszło do ułagodzenia sytuacji, niesmak pozostał. Turcja pozbawiła się elementów dyplomatycznej gry balansowania pomiędzy jednymi, a drugimi. Nawet ewentualna próba wyjścia z NATO w tym momencie nic już jej nie daje, bo nie ma dla niej żadnej alternatywy. Turcja bez wsparcia Sojuszu sama jest za słaba. Rosja zaś straciła do niej zaufanie i oba państwa zapomniały o neutralnej przyjaźni i na powrót ustawiły się na pozycji rywali. Turcja dosłownie nic nie zyskała.
Za to zyskała Rosja, która coraz wyraźniej wchodzi w buty USA na Bliskim Wschodzie. To do niej zwrócili się Kurdowie po zdradzie USA i zagrożeniu ze strony Turcji. Ich decyzja spowodowała, że Turcja i Rosja z powrotem zaczęły grać przeciwko sobie. Nacierające tureckie wojska nagle napotkały przeszkodę w postaci rosyjskich i syryjskich oddziałów i musiały się wycofać. Putin postawił Rosję w roli mediatora w sporze pomiędzy syryjskim rządem Asada i Kurdami. Kurdowie – w zamian za pomoc i uniemożliwienie tureckiej egzekucji – zgodzili się na rezygnację z własnej autonomii na północno-wschodnim terytorium Syrii. Asad odzyskał wpływy nad syryjskim Kurdystanem i tym samym możliwe jest osiągnięcie stabilizacji w tym regionie. Pasuje to oczywiście najbardziej Rosjanom, którzy zyskują spokój i mogą bez przeszkód budować swoje bazy i rozciągać swoje wpływy. Kurdowie tracą swoją niezależność na rzecz Asada, a ich walka o niepodległość i marzenia o wolnym Kurdystanie zostają odsunięte na bliżej nieokreśloną przyszłość. Wątpliwe, żeby Rosjanie próbowali spełnić ich postulaty, ale – decyzją o porozumieniu – Kurdowie kupili sobie po prostu więcej czasu.
Odkąd w 2014 r. Rosja zaangażowała się w Syrii, zmieniło to losy konfliktu. Syryjski dyktator, Asad dostał szansę utrzymania władzy, zostały powstrzymane zapędy Turcji i wyraźnie zahamowała amerykańska ofensywa. Póki co, Putin wygrał konflikt w Syrii i sukcesywnie rozszerza rosyjskie wpływy na Bliskim Wschodzie. Nie przestaje ustawiać się na pozycji pierwszego rozgrywającego w regionie, z którym liczyć się musi nawet światowy hegemon. Rosja długo nie mogła doczekać się pozbycia amerykańskich oddziałów z Syrii, ale wszystko wskazuje na to, że w końcu osiągnęła, co chciała. Dodatkowo satysfakcjonują ją nieufność między USA i Turcją i błędy Erdogana, które sprawiły, że turecka dyplomacja straciła swoją elastyczność. A pozostałe państwa Bliskiego Wschodu zaczną się oglądać na Rosję jako sojusznika pierwszego wyboru. Amerykanie pocieszają się tym, że Rosja może uwikłać się w proces pokojowy w regionie na tyle, że straci z oczu Europę Środkowo-Wschodnią i Azję. Mają nadzieję, że stabilizacja Syrii zwiąże jej ręce i ograniczy pole manewru.
Kurdowie byli tylko nic nie znaczącym pionkiem na szachownicy amerykańskich interesów. Takiego pionka dotychczasowy sojusznik może łatwo poświęcić i szybko zbić.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego