Dwóch zwycięzców: Jarosław Kaczyński i Donald Tusk
- Szczegóły
- Opublikowano: sobota, 28 październik 2023 14:49
- Bogdan Bachmura
Gdy myślę o dwóch zwycięzcach ostatnich wyborów do Sejmu to przypomina mi się dowcip o badaniu prostaty, kiedy to „lekarz ma palca w …, i pacjent ma palca w …. A jednak to nie jest to samo”. Ci zwycięzcy to oczywiście Donald Tusk - lider zwycięskiej opozycji oraz Prawo i Sprawiedliwość – zwycięzca partyjnej rywalizacji.
Celowo sprowadzam sukces opozycji do osoby jej lidera. Niewielu bowiem wierzyło w sukces jego misji zwycięstwa nad PiS-em, po tym jak z podkulonym ogonem czmychnął do Brukseli, zostawiając partię na pastwę Ewy Kopacz, z poparciem rzędu 12 proc. Tymczasem oparcie kampanii Zjednoczonej Prawicy na spersonalizowanym, nie przebierającym w środkach ataku na Tuska okazało się dźwignią sukcesu, ale w rękach tego ostatniego. I źródłem spektakularnego upokorzenia architektów tej strategii.
„Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni”. Te słynne słowa Pyrrusa, króla Epiru, wypowiedziane po zwycięskiej bitwie nad Rzymianami, powinny brzmieć w uszach Jarosława Kaczyńskiego jak memento na czas postu od władzy. Adekwatność tego porównania bije w oczy, ponieważ straty Pyrrusa, choć prawie o połowę mniejsze od zadanych Rzymianom, niestety nie mogły zostać uzupełnione.
Czy nie w podobnej sytuacji znalazł się teraz Jarosław Kaczyński i jego partia? Straty bezpośrednie w porównaniu do 2019 r. to około pół miliona głosów i 41 posłów. Strategia Jarosława Kaczyńskiego nie zakładała, poza sojuszem z partią Zbigniewa Ziobry, żadnej powyborczej, koalicyjnej konstrukcji, która mogłaby uzupełnić jego ewentualne straty.
Wynika to nie tylko z kampanijnej strategii, ale oparcia filozofii istnienia i działania partii na paradygmacie walki dobra ze złem, rządzenia i działania poprzez permanentny konflikt i monopol na patriotyzm, interes narodowy i rację stanu. Postawienie na taką strategię, zwłaszcza po 8 latach naturalnego wyczerpania ciężarem władzy, było w dużym stopniu powieleniem dawnych błędów Donalda Tuska i obarcza całkowitą winą jej samodzielnego stratega i architekta, który oczywistej w takiej sytuacji odpowiedzialności nie poniesie, bo ta w organizmach wodzowsko – oligarchicznych rozkłada się na kozłów ofiarnych. Inaczej całość ulega rozpadowi.
Kamieniem młyńskim rządów PiS, odbierającym energię i wiarygodność, była nieszczęsna reforma sądownictwa. Wyrok TK w sprawie aborcji, ustawa Lex Tusk, ataki najwyższych rangą polityków na Agnieszkę Holland, jednoczyły miliony ludzi wokół opozycji, dodając jej energii oraz utwierdzając w poczuciu misji. Pomóc w zachowaniu monopolu rządzenia miały wściekłe ataki na Trzecią Drogę i Konfederację.
Stworzyliśmy państwo naszych marzeń i pragnień, mówię to jako współwinny propagandy na gorszym poziomie niż w latach 70. Ten naród został po prostu upokorzony. Po prostu zwyciężyła logika walki. Zwyciężyła logika stalinowska, kto nie jest z nami, jest przeciw nam. Na tak mocne słowa, wypowiedziane w Klubie Ronina, zebrało się zaraz po wyborach Marcinowi Wolskiemu, dyrektorowi TVP2 w latach 2016 – 2018, a ostatnio doradcy zarządu TVP, teraz na zawodowym wylocie. Ale uderzają w sedno problemu z jakim zderzył się po wygranych wyborach PiS. Ta stalinowska logika, realizowana przez Jacka Kurskiego pod parasolem Jarosława Kaczyńskiego, przeniknęła do głów i języków całej partii i wielu jej zwolenników, uważających się za forpocztę i depozytariuszy antykomunizmu. Być nazwanym przez prezydenta RP „świnią” za pójście do kina, a przez prezesa PiS „wrogiem ojczyzny” za brak krytyki tego samego filmu, to nie tylko przykład żenady na najniższym poziomie i wspomnianej stalinowskiej logiki, ale przede wszystkim przedwyborczej, taktycznej głupoty.
Hołdowanie takim metodom stworzyło wokół zwycięskiej partii pustkę i brak politycznej sprawczości. Nie ma z kim gadać i kupić też nie ma od kogo. I choć władza wydaje się być na wyciągnięcie ręki, to ręka zawsze ląduje w nocniku.
Osiem lat temu tłuste, najedzone dwoma kadencjami koty z Platformy Obywatelskiej nie zdołały dość energicznie podnieść tyłków do walki z głodną sukcesu, idącą jak po swoje ekipą Jarosława Kaczyńskiego. Świadomy takich zagrożeń prezes PiS wielokrotnie próbował podnieść do boju ociężałe, przyspawane do koryta towarzystwo. I w jakimś sensie to się udało, bo wynik na poziomie 35 proc., w sytuacji zmęczenia władzą, jednak robi wrażenie, ale tylko „artystyczne”.
Ponieważ tym razem prawdziwa energia i motywacja była po stronie opozycji. Ta jednak wygrała ze Zjednoczoną Prawicą nie po to, aby Polskę zmieniać, ale by zająć jej miejsce.
Bo i co tu zmieniać? Elektorat głodny zemsty i zapowiadanych rozliczeń, więc kolejna dawka emocji i zabawy w złych i dobrych będzie konieczna. Wbrew propagandzie PiS, inwazji imigrantów, przynajmniej na razie, nie będzie, bo ich przymusowy nadział zastąpi zgoda Brukseli na ukraiński ekwiwalent. Wjedzie natomiast, po wstępnej grze pozorów, zatrzymane na okoliczność zwycięstwa opozycji KPO, co pozwoli na obiecane wzmocnienie rozpoczętego przez PiS kursu na wszechstronną opiekę państwa nad wdzięcznymi obywatelami. Zapowiadanej przez PiS „wyprzedaży” przez opozycję ostatnich, państwowych sreber także nie będzie, bo bliższe partyjnej duszy i kieszeni będzie przejęcie od Zjednoczonej Prawicy dzierżawy koryta. Resetu wypracowanej i ustalonej z sojusznikami nowej doktryny obronnej z oczywistych powodów też nie będzie, zwłaszcza, że nikt takowego nie zapowiadał. Będzie zachowany silny kurs na Amerykę, uzupełniony – zgodnie z jej życzeniami – o poprawę stosunków z Brukselą, Ukrainą i Niemcami (chyba że tu klocki poprzestawia zwycięski Trump).
Najtrudniej będzie utrzymać status quo w sprawach światopoglądowych. Wprawdzie PSL ustami swojego szefa twardo zadeklarował sprzeciw wobec włączenia kwestii światopoglądowych do umowy koalicyjnej, ale ta zapora może długo nie wytrzymać. Obietnice jakie złożył Donald Tusk w sprawie aborcji do 12 tygodnia ciąży i związków partnerskich do złudzenia przypominają poparcie ruchów Pro Life dla Jarosława Kaczyńskiego w zamian za obietnicę zaostrzenia przepisów aborcyjnych. I zapewne ostatecznie zwycięży „nie chcę, ale muszę”. Słaby wynik Lewicy zapewne spowoduje, że na linii państwo – Kościół zwycięży pragmatyzm, zwłaszcza, że na podziały polityczne nakładają się podziały wewnątrz Kościoła.
Trudno naprawdę coś zmieniać w państwie, gdzie nad umysłami ludzi zapanowały polityczne emocje i przeświadczenie, że demokracja to nieustanna walka dobra ze złem dwóch partyjnych plemion. Dlatego nadal będzie trwała ta sama, destrukcyjna dla Polski partyjna nawalanka, bo Polacy, dając gremialnie wiarę logice totalnej wojny, dostarczyli nowej karmy systemowi partyjnego duopolu. Naturalnym, towarzyszem takich procesów jest wzmocnienie nadzoru partii nad aparatem państwa, a tym samym nad nami.
Właśnie z przesłaniem „wywrócenia stolika” rządów cichego POPIS-u szła do Sejmu szeroką ławą Konfederacja. Zawiódł jednak termin wyborów, o kilka tygodni rozmijając się z momentem sondażowego szczytowania Konfederacji. Sprawił się za to niezawodny Janusz Korwin – Mikke, bo choć tym razem łatwo nie było, to w ostatniej chwili zerwał knebel partyjnego aresztu. Trudno orzec na ile to wpłynęło na słabnące gwałtownie notowania Konfederacji, ale dostarczenie partii kozła ofiarnego z samego siebie to okoliczność wyraźnie łagodząca. Na odpór zasługują także złośliwości z cyklu „pobiła go kobieta”, nawiązujące wyborczej porażki Korwina z żoną Krzysztofa Bosaka. Są one krzywdzące, bo pan Janusz zawsze, bez cienia strachu i kalkulacji, do tchu ostatniego stawał w obronie biernego prawa wyborczego kobiet.
Pozwolę sobie także nie zgodzić się z powszechną opinią, podtrzymaną przez samego Sławomira Mentzena, na temat wyborczej porażki Konfederacji. To nie porażka, lecz powrót do rzeczywistego poziomu poparcia. Chwilowy, sondażowy boom, wywołało wykorzystanie wznoszącego nurtu niechęci do Ukrainy, który jednak szybko zagospodarował PiS. Natomiast scenariusz „wywrócenia stolika” za pomocą destabilizacji nowego Sejmu i doprowadzenia do wiosennych wyborów, był dla Polaków jak plaster horroru na ich skołatane plemienną walką nerwy. Choć obecność Konfederacji w Sejmie jednak cieszy, ponieważ wnosi ona cenną dywersyfikację myślenia o polityce i sposobie jej uprawiania.
A co po wyborach w naszej małej ojczyźnie? Tu na plan pierwszy wybija się mało spodziewana, jednak post factum łatwa do wyjaśnienia porażka Lidii Staroń. Chociaż formalnie niezależna, pani senator kojarzona była raczej z PiS-em. To pozwalało połączyć jej główny atut osobistej popularności z partyjnym dopalaczem. Jednak tego ostatniego tym razem zabrakło, ponieważ PiS postanowił wystawić własnego kandydata. Na dodatek Ewa Kaliszuk, która wystartowała zamiast spodziewanego Piotra Grzymowicza, okazała się kandydaturą o dużych zasobach własnych, niesioną na wznoszącej fali Koalicji Obywatelskiej.
Podczas konferencji prasowej Lidia Staroń skarżyła się na umieszczenie po raz pierwszy na kartach do głosowania, obok nazwisk kandydatów na senatorów, nazw komitetów wyborczych oraz na wpływ jaki miał na jej porażkę partyjny charakter wyborów. Z żalem odpowiadam, że bóg demokracji mniejszego zła od partii nie wymyślił.
Co do lokalnych struktur PiS-u, to żabę swojej porażki zaczęły jeść już przed wyborami, kiedy to zrzucono im na listę wyborczą troje „spadochroniarzy”, z czego dwoje w Sejmie ostatecznie wylądowało. To wynik masy upadłościowej jaką pozostawił po sobie Jerzy Szmit. Swoją szansę jednak dostał, ale w uczciwej konfrontacji z Iwoną Arent (bo tym razem żadne nie startowało z jedynki) i poniósł sromotną klęskę. Widać kłopoty z synem posłance nie zaszkodziły, a może nawet pomogły, bo matka twardo stojąca po stronie syna może w każdej sytuacji być oceniana pozytywnie. Wygranym wewnętrznej rywalizacji jest niewątpliwie Artur Chojecki, co z automatu pasuje go na lidera lokalnych struktur partii. Problem w tym, że w jego partii taki związek przyczynowo – skutkowy nie występuje, nawet gdyby Artur Chojecki na takiego lidera się nadawał.
Z innych personaliów trzeba odnotować kolejną wyborczą porażkę Piotra Lisickiego z Konfederacji. Sukces nigdy nie był tak blisko, czego szkoda, bo mogło być ciekawie.
Startując z pozycji partyjnego czyśćca dzielnie o utrzymanie posady w Sejmie zawalczył Michał Wypij. Na Sejm nie wystarczyło, ale jakieś godne zajęcie przy zwolnionym korycie chyba się znajdzie. Wiosną wybory prezydenta Olsztyna, więc drugie wejście do tej samej rzeki kusi. Nie wiadomo tylko czy nowego konia podstawią ...
Jarosław Kaczyński zbudował strukturę opartą na jednym człowieku i wiernym, starzejącym się „zakonie”. Skrajnie scentralizowaną, pozbawioną elementarnych, wewnętrznych mechanizmów demokratycznych. Jej patologiczną personalizacją w naszym regionie jest Leonard Krasulski, 73 – letni, elbląski baron, podtrzymywany kroplówką prezesowskiego poparcia tak długo, aż startując z jedynki na liście, wylądował na trójce, ledwie wczołgując się do Sejmu. Piszę o tym, bo warto pamiętać, że ten „mierny i wierny” to także cichy bohater tego, co działo się w olsztyńskich strukturach PiS.
Taka gerontokratyczna struktura w sytuacji kryzysowej pozostaje bezbronna, bo choć Iwona Arent i Artur Chojecki to ludzie stosunkowo młodzi, jednak pozbawieni cech przywódczych, nastawieni na przetrwalnikową, partyjną egzystencję. Piszę o tym w kontekście wiosennych wyborów samorządowych, które na chwilę obecną z perspektywy Prawa i Sprawiedliwości jawią się w czarnych barwach. A jak to wygląda z perspektywy zwykłego Polaka i wyborcy? Wojak Szwejk mawiał, że Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Nawet jeśli słowo jakoś oznacza dla nas, jak w dowcipie o badaniu prostaty, coś zupełnie innego.
Bogdan Bachmura
PS. Podczas żadnej kampanii wyborczej nie spotkałem tylu osób, które tak bardzo wyczekiwały ciszy wyborczej. A ponieważ do nich należę, to na jej cześć powstało takie oto zdanie: Kto by pomyślał, że wszystkie piękne słowa, których dotychczas poeci i filozofowie użyli dla wyrażenia piękna muzyki ciszy, można przyoblec w jedno pojęcie ciszy wyborczej.
Czytaj więcej: Dwóch zwycięzców: Jarosław Kaczyński i Donald Tusk