Wewnętrzne turbulencje wywołane układaniem list wyborczych to koszt wpisany w życie każdej partii politycznej. Ich destrukcyjna siła jest szczególnie widoczna w takich politycznych efemerydach jak partia Kukiza, gdzie tyleż gwałtowne, co niespodziewane polityczne noszenie przyciąga falę pospolitego ruszenia trudnych do zweryfikowania w warunkach prowizorki kandydatów. Jednak to, co zafundowały sobie właśnie lokalne struktury Prawa i Sprawiedliwości, partia, jak na polskie warunki ustabilizowana, trudno uznać za normalne.
Praktykowany od początku istnienia PiS wodzowski styl zarządzania ma swoje zalety, do których należy sprawność kontrolowania lokalnych struktur. To nie przypadek, że bunty przeciwko samodzierżawiu Prezesa kiełkowały w kręgu jego bliskich współpracowników (Kluzik-Rostkowska, Ziobro, Jurek, Dorn), a nie działaczy lokalnych. Ale cena partyjnego centralizmu ma także swoje wymierne strony. W takim systemie podstawowym kryterium oceny lokalnych baronów jest wierność przywódcy partii. Konsekwencją takiego wertykalnego układu zależności jest wypracowany w świadomości lokalnych działaczy serwilizm wobec lokalnych szefów partii.
Przykład Jerzego Szmita to klasyka powyższego gatunku. Polityczny ślepiec jasno widział, że od dawna zaprzęg lokalnych struktur PiS ciągnie koń zmęczony i pozbawiony atrybutów politycznej skuteczności. Mogę sobie na tak jasne postawienie sprawy pozwolić bez narażania się na zarzut kopania leżącego, ponieważ pisałem to samo w czasach, kiedy pozycja Jurka była niezagrożona. Autor złożonego „Faktowi" donosu na Szmita doskonale znał ten, przeniesiony z filmu Alternatywy 4, mechanizm „podczepienia" pod partyjną górę. Wiedział, że tylko w ten sposób prywatne sprawy szefa olsztyńskich struktur PiS staną się faktem politycznym wpływającym na decyzje Prezesa partii. Każdy, kto ma choć blade pojęcie o zarządzaniu jakimikolwiek strukturami doskonale się orientuje, że piszę o czymś, co stoi na głowie i podpiera się uszami. I czego prawdziwego pierwowzoru należy szukać tam, gdzie go znaleźli autorzy filmu Alternatywy 4. Brak zdrowej rywalizacji i wewnętrznych mechanizmów wymiany lokalnych, politycznych elit, to nie tylko jednorazowe, wymierne polityczne koszty jakie przyjdzie zapłacić w najbliższych wyborach za taki sposób „załatwienia" kandydatury Jerzego Szmita, a być może także jego przywództwa lokalnych struktur PiS. To przede wszystkim, widoczny na liście wyborczej PiS, efekt spalonej ziemi, jaki musiał pozostawić po sobie taki sposób zarządzania partią.
Jak by tego był mało, karuzelę kandydatów PiS do parlamentu dodatkowo rozpędziła Lidia Staroń. To próby umieszczenia jej na liście poselskiej PiS, a później ewentualnego poparcia tej kandydatury do Senatu były osią karuzeli z której na zmianę to wypadali, to na powrót wsiadali Bożena Ulewicz i Selim Chazbijewicz. Pełna dramatyzmu, publicznie ogłoszona przed spotkaniem z prof. Chazanem rezygnacja pani Bożeny z kandydowania i jej późniejszy, cichy powrót do gry, to dobitny przykład ceny jaką muszą płacić przyzwoici ludzie za przemożną chęć odgrywania ról w demokratycznym cyrku.
PiS to już druga partia, którą Lidia Staroń wystawiła na ciężką próbę. Dopóki to było możliwe, przed wypadnięciem z list wyborczych PO ratowały ją osobiste interwencje Donalda Tuska. Jej sposób uprawiania polityki byłby do zaakceptowania w luźnych strukturach partii znanych z modelu amerykańskiego. W Polsce, gdzie w partiach rządzą reguły zamkniętej oligarchii, zbytnia swoboda działania to prosta recepta na kłopoty. Poza tym lokalnym działaczom PiS nie mieściło się w głowie, że Staroń, po tylu latach pobytu za wrogą barykadą wojny polsko-polskiej, może teraz przyjść do nich jak po swoje. I to akurat można zrozumieć. Zdobycie przychylności działaczy i wyborców PiS wymagało od Lidii Staroń wcześniejszego, pozytywnego odzewu na propozycje Jarosława Gowina. Smutny finał jest taki, że wśród działaczy PiS więcej emocji budzi październikowa rywalizacja Ulewicz – Staroń, z której najbardziej zadowolony będzie jak zwykle ten trzeci.
Na przekór temu co widać i słychać Antoni Maciarewicz zapewnia w telewizyjnym wywiadzie dla TVP 1, że jego partia „nie zajmuje się stołkami i stanowiskami, za to zajmuje się słuchaniem Polaków". Pal licho fakt, że w Olsztynie partia Maciarewicza właśnie odrzuciła ofertę posłanki, której brak zainteresowania problemami zwykłych ludzi najtrudniej zarzucić. Ale przekonywać ludzi, że PiS czy jakakolwiek inna partia, nie zajmuje się stołkami, czyli tym do czego została w systemie demokratycznym powołana? Zamiast opowiadać ludziom duby smalone, warto byłoby nareszcie zająć się, skoro już za to partiom płacimy, organizacją polityki w sposób profesjonalny. Na początek proponuję skończyć z wmawianiem ludziom, że polityka to środowisko pozbawionych osobistych ambicji misjonarzy publicznej cnoty. Komercjalizacja polityki i parcie na osobisty sukces to dziś, urągająca demokratycznym ideałom norma. Da się z tym żyć, jeśli kreowanie lokalnych liderów będzie naturalnym procesem, trwającym cztery lata konkursem społecznej aktywności, otwartym na autentycznych, społecznych liderów. Oczywiście powyższe uwagi odnoszą się do wszystkich partii, ale szlachectwo wynikające z oczekiwanego wyborczego triumfu PiS i podsycanych systematycznie nadziei na wielki przełom, zobowiązuje szczególnie. Czy to jest możliwe? Jak najbardziej. Ale tylko wtedy, gdy obawa działaczy przed werdyktem wyborców będzie większa niż strach przed długopisem wodza partii. Jarosław Kaczyński pokazał, że jego partia ma szansę wygrywać działając tak, jak dotychczas. Ale wtedy w skandowanym przez jego ludzi haśle „Damy radę!" zawsze będzie dodawane słowo: sobie.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość