W kontekście białorusko-rosyjskiego sporu o integrację mało kto pamięta, że prezydent Aleksander Łukaszenka był na początku gorącym zwolennikiem zjednoczenia obu państw. Po upadku ZSRR Rosja była gospodarczym bankrutem, a poszczególne kraje Europy Środkowo-Wschodniej szukały dla siebie geopolitycznego miejsca w nowej rzeczywistości. Białoruś zwróciła się ku Polsce z propozycją współpracy, ale Warszawa widziała się już w Brukseli i prośbę odrzuciła. Białoruś – za słaba na samodzielne trwanie i bez dostępu do zachodniego rynku – zwróciła się do Rosji. Między oboma państwami powstał plan integracji gospodarek. Było to tym łatwiejsze do zaakceptowania przez Mińsk, że Moskwa tkwiła wówczas w kryzysie po uszy i nie była tak groźna. Łukaszenka, mamiony przez Borysa Jelcyna mglistymi obietnicami namaszczenia na jego następcę i rządzenia ogromnym krajem, szedł w integrację jak w dym. Pojawienie się na rosyjskiej scenie politycznej Władimira Putina musiało być dla niego szokiem. A wtedy wszystko się zmieniło.
Na podstawie Umowy o utworzeniu Państwa Związkowego z 8 grudnia 1999 r. utworzono Związek Białorusi i Rosji (ZBiR). Prezydenci obu państw podpisali deklarację o głębokiej integracji, która w przyszłości miała doprowadzić do ujednolicenia systemów gospodarczych i walutowych. Powołano Zgromadzenie Parlamentarne Związku Białorusi i Rosji, na czele którego stoi obecnie rosyjski premier Dmitrij Miedwiediew. Zgromadzenie jest do dziś jedynym działającym organem Związku, bo Białorusi przestało spieszyć się do połączenia obu państw. Ale Putin nie zapomniał. Przez lata naciskał na Mińsk i wskazywał na możliwość stworzenia jednego państwa. Pierwsza propozycja padła już w 2002 r., kiedy to Białoruś miała stać się „trzema zachodnimi guberniami Rosji”. Łukaszenka „prośbę” odrzucił, co w 2004 r. poskutkowało nałożeniem sankcji gazowych przez Rosję. Moskwa stosuje podobne elementy nacisku z nużącą regularnością, a Łukaszenka broni się, próbując utrzymać władzę i suwerenność kraju. Białoruś długo grała na deklarowanej wierności Moskwie i jednocześnie flirtowała z Zachodem. Czas grał na korzyść Łukaszenki, bo białoruska państwowość krzepła i rosła w siłę. Większość białoruskiego społeczeństwa wcale się nie pali do tego, żeby być częścią Rosji. Ale nie wiadomo, co stanie się z Białorusią, kiedy Łukaszenki zabraknie, a następca nie będzie miał już takiej siły i pola manewru. O Białorusi mówi się, że to ostatnia dyktatura w Europie, a sam Łukaszenka krytykowany jest za marginalizowanie opozycji. Ale prawda jest taka, że gdyby zastosować wobec Mińska te same procesy demokratyczne, które działają na Zachodzie, to niepodległej Białorusi dawno by już nie było. Prezydent Łukaszenka jest chyba jedyną głową państwa na świecie, która potrafi twardo i skutecznie grać z Putinem, mimo że pozycja geopolityczna Białorusi wręcz go skazuje na ścisłą współpracę z Moskwą. Lawirująca i uchylająca się od integracji Białoruś na razie tylko Putina irytuje. Sama Rosja nie chce za mocno zadrażniać sytuacji, bo boi się powtórki z sytuacji na Ukrainie. Ukrainę straciła, a na wypchnięcie ze swojej strefy Białorusi Moskwa sobie pozwolić po prostu nie może. Dlatego póki co toleruje Łukaszenkę, bo nie ma nikogo innego na jego miejsce. Kolejnej wojny w Europie Zachód by już tak łatwo nie przełknął. Putin o tym wie, dlatego stara się wchłonąć Białoruś pokojowymi metodami, nie narażając się na to, że przestraszy świat, który zacznie się wtedy zbroić na potęgę. Tego rosyjska gospodarka mogłaby już nie wytrzymać.
Ale w rosyjskich działaniach widać przyspieszenie. Moskwa się niecierpliwi, bo kwestia białoruska stała się dla Federacji Rosyjskiej niemalże „być lub nie być”. Poniekąd jest to związane z sytuacją na Ukrainie i wyrwaniem się Kijowa z rosyjskiej strefy wpływów. Drugą przyczyną są coraz mocniej zarysowujące się plany NATO wobec Polski jako wschodniej flanki. Im więcej amerykańskich wojsk nad Wisłą, tym bardziej Rosja traci pewność siebie i czuje się zagrożona. W odpowiedzi na działania NATO Putin chciał zbudować rosyjskie bazy na Białorusi, ale Mińsk stanął okoniem. Rosja nie wie, jak się zachowa Łukaszenka w razie ewentualnego konfliktu i po czyjej stronie ostatecznie się opowie. Dziś mówi, że jest najbliższym przyjacielem Rosji, ale ewentualna wolta Mińska w stronę Zachodu mogłaby stać się dla Moskwy realnym zagrożeniem. Rosja woli się zabezpieczyć zawczasu, a nie mogąc zrobić tego ze zgodą Łukaszenki, próbuje na nim tę zgodę wymusić. Rosji przychodzi to o tyle łatwiej, że pod względem gospodarczym Białoruś jest silnie od niej uzależniona i ma ograniczone pola manewru. Od stycznia 2019 r. Moskwa zaczęła grać wręcz na ostro, gdy przeprowadziła tzw. „manewr podatkowy” w sektorze naftowym. Polega on na likwidacji ceł eksportowych na ropę w wysokości 30% (tych kosztów Białoruś do tej pory nie ponosiła) i zamianie ich na podatek od kopalin, pobieranych jeszcze na rynku wewnętrznym. To uderza w Mińsk, którego gospodarka przez lata uzależniona była od eksportu tanich produktów ropopochodnych. Konkurencyjność tych produktów była zależna od ceny ropy pozyskiwanej z Rosji, którą Białoruś otrzymywała dotychczas po rosyjskich cenach wewnętrznych. Białoruś policzyła, że za sam 2019 r. straty dla gospodarki wyniosą około 300 milionów dolarów, a w 2024 r. wzrosną do dwóch miliardów dolarów. Przewiduje się, że łączny koszt w ciągu najbliższych pięciu lat sięgnie dziesięciu miliardów dolarów. Mińsk rozkłada ręce i nawet nie udaje, że nie ma pomysłu na to, jak zastąpić ogromną lukę w budżecie i zapewnić dochody rafineriom.
Manewr podatkowy sprawił, że 2019 r. upłynął Łukaszence na boksowaniu się z Putinem o ceny ropy. Białoruski prezydent koniecznie chciał uzyskać te same ceny surowca, które obowiązują w obwodzie smoleńskim. Putin oznajmił, że jeśli Mińsk chce płacić tyle samo, byłoby najlepiej, gdyby po prostu stał się obwodem smoleńskim i byłoby po sprawie. Do porozumienia nie doszło, a 1 stycznia 2020 r. Rosja zakręciła tymczasowo Białorusi kurek z ropą. Łukaszenka liczył, że z pomocą przyjdzie mu Polska, ale Warszawa milczy, a zadeklarowały się jedynie Łotwa i Litwa. Czasowe dzielenie się własną ropą to pomysł tylko na chwilę, o czym Moskwa dobrze wie i dlatego przeciąga sprawę. Białorusi grozi tąpnięcie gospodarki i tylko od decyzji Kremla zależy, co będzie dalej. Mińsk uratował się chwilowo pożyczką z Chin, chcąc dać Putinowi do zrozumienia, że w razie czego ma się do kogo zwrócić w chwilach kryzysu. Na dobrą sprawę nie da się jednak tak dłużej ciągnąć i nawet usilne przeciąganie sprawy, tak jak robił to do tej pory Łukaszenka, nie może trwać wiecznie. Jeśli białoruski prezydent się teraz złamie, to najpóźniej w 2022 r. powstanie konfederacja, która zakłada m. in.: ujednolicenie prawa podatkowego, stworzenie wspólnego rynku, utworzenie wspólnego kodeksu cywilnego. Ogranicza to mocno suwerenność Białorusi, przy czym wcale nie jest powiedziane, że Moskwa chciałaby tylko na tym poprzestać. Putin głośno o tym nie mówi, ale kolejnym krokiem integracji miałaby być wspólna władza wykonawcza. Łukaszenka traci władzę w ogóle lub proponowany jest mu wariant stanowiska premiera na okres sześciu lat.
Białoruś zwleka i kluczy. A Rosja się spieszy. Żeby zdążyć przed Polską. W 2024 r. teoretycznie Putin ma odejść ze stanowiska. W tym samym roku Polska ma ukończyć budowę Baltic Pipe, która uniezależnia nas od gazu z Rosji i jednocześnie wygasa obowiązujący nas z Rosją kontrakt. Do tego czasu ma zostać też przekopana Mierzeja Wiślana. Moskwa boi się, że ograniczy to jej możliwość nacisku na Warszawę. Próbuje to zatem zrobić w inny sposób. Wchłonięcie Białorusi w swoje struktury otwiera Moskwie drogę do granic z Polską. Cała nasza wschodnia granica staje w obliczu stacjonujących tuż obok wojsk rosyjskich. To już nie Kaliningrad, który można było lekceważyć, ale długie kilometry wspólnej z Rosją granicy. Tracimy zabezpieczenie w postaci białoruskiego bufora i Moskwa nagle staje u naszych bram. Kontrola nad Białorusią umożliwia nieskrępowane oddziaływanie i wywieranie presji na Polskę, państwa bałtyckie i na Ukrainę. Logicznym jest, że jeśli Rosja uzyska tak ogromne wpływy, to jednocześnie Litwa, Łotwa i Estonia – chcąc nie chcąc - będą zmuszone orientować się na politykę Moskwy. Ukraina również będzie musiała się na nią oglądać, bo otwierają się wtedy dwa fronty. Ukraińcy walczyliby już nie tylko w Donbasie, ale mogliby być też łatwo zaatakowani z terytorium Białorusi. Na dodatek wojska rosyjskie mogłyby wykonać manewr oskrzydlający, tuż przy granicy z Polską, co skutecznie odcięłoby Ukrainę od pomocy z zachodu. Kreml stałby się panem sytuacji.
Niepodległość Białorusi jest kluczowa dla bezpieczeństwa całego regionu. Co zdaje się rozumieć sam Łukaszenka, a Warszawa nie chce tego nawet dostrzec. Trzydzieści lat naszego ignorowania Białorusi w końcu dało rezultaty. Putin wie, że nie mamy ochoty pomóc, co z geopolitycznego i strategicznego punktu widzenia wydaje się być kompletnym nieporozumieniem. Na tej wiedzy Putin jednak nie poprzestanie i nie odpuści. Tym bardziej, że „pokojowe” wchłonięcie Białorusi byłoby jego ogromnym sukcesem. Ten sukces skutecznie pomógłby mu ukryć polityczne i wizerunkowe porażki Rosji na obszarze postradzieckim. Rosyjska polityka podporządkowania sobie Ukrainy poniosła w 2014 r. fiasko i nie zanosi się na to, żeby miało się to szybko zmienić. Poza tym coraz bardziej wzmacniające się NATO w Europie Środkowo – Wschodniej wymaga konkretnej odpowiedzi i same demonstracje siły bez pokrycia już nie wystarczą. Rosja nie może też zignorować coraz bardziej proeuropejskiego kursu Mołdawii i Gruzji, które coraz wyraźniej obracają się ku Brukseli. Putin potrzebuje sukcesu bardziej niż kiedykolwiek. I nie tylko dlatego, że spadają mu słupki poparcia i społeczeństwo coraz bardziej odczuwa zachodnie sankcje. Pogłębienie zależności Mińska od Moskwy mogłoby pozwolić wypracować wariant rozwiązania formalnego problemu ostatniej dozwolonej konstytucją kadencji Putina poprzez możliwe objęcie przez niego stanowiska szefa Państwa Związkowego Białorusi i Rosji. Putin powinien odejść w 2024 r. i nikt nie wie, co dalej. Moskwa szuka rozpaczliwie kogoś na jego miejsce, ale na razie nie widać nikogo, kto mógłby go zastąpić. Następca mógłby nie być już tak skuteczny i Rosję czekałoby osłabienie. Próbuje się wzmocnić zawczasu, żeby w przyszłości Zachód i Białoruś nie mogły jej zaskoczyć.
Polska przespała swoje ostatnie trzydzieści lat kontaktów z Białorusią. Przespał je też Zachód. Ale Zachodowi można to jeszcze jako tako wybaczyć, z kolei nas nic nie usprawiedliwia. Bawiliśmy się w krytykę Łukaszenki, walkę o telewizję Biełsat i wspieranie opozycji, która i tak nie miała realnej siły. Nie zaproponowaliśmy Białorusi konkretnego wsparcia, dzięki któremu Łukaszenka mógłby dużo skuteczniej opierać się przed Rosją. Milczenie Warszawy w kontekście ostatnich białoruskich batalii o ropę wskazuje, że Polska nie jest zainteresowana przeciągnięciem Łukaszenki na swoją stronę. A jeśli Łukaszenka zostanie zupełnie bez alternatywy, to albo ulegnie Kremlowi, albo zostanie obalony i zastąpiony kimś bardziej uległym. A my będziemy mieli rosyjskie wojska u bram i nic więcej nie będziemy mogli z tym zrobić.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość