Za nami wrzesień. Wyjątkowy, bo ze względu na 80 lat, które upłynęły od niemieckiej napaści na Polskę i początku II wojny światowej, dostarczający rocznicowego pretekstu do rozważań wcale nienowych. Czy warto było? Czy mogliśmy lepiej się przygotować? Czy jednak nie powinniśmy przyjąć oferty Hitlera? A także, czy Zachód nas zdradził a Sowieci wbili nóż w plecy?
Nie będę się do nich jakoś specjalnie odnosił, bo przecież do tej pory uczyniło to już wielu. Spróbuję raczej skoncentrować się na czymś innym. Na bilansie Września.
Najpierw liczby
Emigracyjny historyk Józef Garliński w opracowaniu pt. Polska w II wojnie światowej pisał o 200 tys. zabitych i rannych żołnierzach Wojska Polskiego, 300 zniszczonych samolotach, 400 tys. wziętych do niewoli przez Niemców i około 200 tys. przez Sowietów. 85 tys. żołnierzy zostało internowanych na Węgrzech, Litwie, Łotwie, skąd część z nich zdołała przecież przedrzeć się do polskiej armii odtwarzanej we Francji, Wielkiej Brytanii i na Bliskim Wschodzie.
Według polskich ustaleń przytaczanych przez tegoż Garlińskiego, Niemcy mieli w czasie kampanii wrześniowej stracić 45 tys. zabitych i rannych. Oni sami podawali liczby po zsumowaniu zbliżone: 10 572 zabitych, 30 322 rannych oraz 3 409zaginionych. Niemieckie straty w sprzęcie to 993 czołgów i samochodów pancernych, ok. 300 samolotów, 370 dział i moździerzy oraz 11 000 pojazdów mechanicznych. Armia Czerwona według danych oficjalnych, z pewnością bardzo zaniżonych, straciła 737 zabitych i 1862 rannych.
Nie są to jednak obliczenia jedyne. Leszek Moczulski, autor monumentalnego opracowania pt. Wojna polska 1939 (wydanie z 2009 r.) podkreśla, że niemieckie straty wciąż jeszcze nie zostały ustalone w sposób nie budzący wątpliwości. Różne źródła podają, że wyniosły one od dziesięciu do stu tysięcy zabitych – pisze w swojej książce. Równocześnie za jednym z niemieckich historyków podaje, że najprawdopodobniej zginęło 16 343 żołnierzy armii najezdniczej, co łącznie z rannymi przyniosłoby około 60 tys. ofiar w sile żywej. Według niepełnych danych sztabowych, niemieckie straty w czołgach miały wynieść 674 (na 2800 maszyn), do czego należy dodać co najmniej 319 samochodów pancernych oraz 1251 samolotów straconych w wyniku zestrzelania lub zużycia między 1 a 30września 1939 r. Do tego Moczulski dolicza 6 tys. samochodów oraz 5 500 motocykli. Jak widać w większości pozycji sumy wypadają niemal identycznie. Trzeba jednak podkreślić, że niektórzy historycy ubytki niemieckiego lotnictwa zmniejszają do 600 zniszczonych bądź uszkodzonych samolotów.
Dla porównania: w kampanii francuskiej, która między 10 maja a 25 czerwca 1940 r. (trwała więc tylko nieco dłużej od kampanii jesiennej w Polsce) objęła Belgię, Holandię, Luksemburg i Francję, gdzie przeciw Wehrmachtowi walczył także brytyjski Korpus Ekspedycyjny, straty po obu stronach wyniosły: 45 tys. zabitych i 110 tys. rannych Niemców i Włochów oraz 360 tys. zabitych lub rannych żołnierzy państw sprzymierzonych. W rozbiciu szczegółowym straty nieodwracalne w żołnierzach wynosić miały: 60 000 żołnierzy francuskich, ok. 11 000 Brytyjczyków, 7000 Belgów, 6000 Polaków oraz 3000 Holendrów.
Wojna totalna
Polskie straty poniesione w ciągu pięciu tygodni wojny z potężnymi sąsiadami, powinny także uwzględniać ludność cywilną. Szacuje się, że wśród cywilów było około 100 tysięcy ofiar bombardowań i pierwszych masowych egzekucji. Tych ostatnich miało być – według niektórych - ponad 16 tys., według innych - 45 tys. zamordowanych w kilkuset egzekucjach przeprowadzonych przez oddziały Selbschutzu lub specjalne komanda podążające za Wehrmachtem i już w trakcie kampanii likwidujące cywilów wybieranych według wcześniej sporządzanych wykazów. Nawet tak rozbieżne szacunki budzą jednak wątpliwości, skoro w samej tylko zbrodni pomorskiej Niemcy wymordowali do końca 1939 r. ok. 30 tys. mieszkańców Pomorza?
Sprawcami zbrodni na ludności cywilnej byli także „zwyczajni” żołnierze dokonujący zbiorowego odwetu na cywilach za ich rzekome „akcje partyzanckie”. Owszem, sporadycznie niemieccy oficerowie usiłowali przeciwdziałać. Ale z reguły niewiele robili dla uchronienia ludności przed całkowicie irracjonalnym odwetem. A zwykle współuczestniczyli w tych zbrodniach.
W ten sposób od pierwszych dni września agresja niemiecka nabrała cech wojny totalnej. Jej symbolem stało się bombardowanie Wielunia w pierwszych chwilach agresji, naloty na inne miasta oraz na kolumny cywilnych uciekinierów, zrzucanie ładunków na szpitale oznaczone czerwonym krzyżem oraz zniszczenie nawet do 20% zabudowy w Warszawie. Polska stolica była ostrzeliwana przez artylerię niemiecką oraz obrzucana bombami w sposób wcześniej niespotykany. Największe natężenie bombardowań nastąpiło w tzw. „lany poniedziałek” 25 września, gdy nad miasto przez kilkanaście godzin nadlatywały kolejne fale samolotów, zrzucając 630 ton bomb.
Upadło państwo, ale nie społeczeństwo
Bilansu tej wojny wrześniowej nie sposób sprowadzać do samych tylko liczb. Upadło duże, 35 milionowe państwo i – jakkolwiek wbrew propagandowemu hasłu, że Silni –Zwarci – Gotowi najwyższe czynniki wojskowe zdawały sobie sprawę z tego, że w przypadku osamotnienia bój może nie trwać dłużej niż 6 -8 tygodni – to przecież ten upadek z pewnością oddziaływał na polską kondycję psychiczną, zdolność do przetrwania, wiarę w ostateczny wynik wojny, zaufanie do władz państwowych i wojskowych.
Rzeczywiście, sporo mamy przypadków załamania. Dowódcy, którzy porzucają swoje jednostki. Oficerowie strzelający sobie w skroń w poczuciu beznadziei. Całe dywizje, które szły w rozsypkę pod wpływem niemieckich zagonów pancernych czy skuteczności permanentnych bombardowań. Cywile ulegający nastrojom paniki i uciekający przed siebie, pełni rozpaczy i coraz głośniej wymyślający na tych, którzy do tego doprowadzili. Urzędnicy i policjanci, opuszczający swe posterunki.
Dramatycznie, choć chyba niesprawiedliwie kojarzy się z tym obrazem decyzja najwyższych władz państwowych i wojskowych o opuszczeniu kraju po wkroczeniu Sowietów 17 września. Niesprawiedliwym, bo przecież trudno nazwać ucieczką coś, co w założeniu miało przyczynić się do kontynuowania wojny poza granicami Rzeczypospolitej. Bo przekroczenie granicy polsko–sowieckiej przez Armię Czerwoną, całkowicie przekreślało nadzieję na zorganizowane kontynuowanie walki w Polsce.
Jest i druga strona medalu. Setki tysięcy zmobilizowanych żołnierzy, którzy w drugiej dekadzie września karnie zgłaszają się do wyznaczonych ośrodków zapasowych. Rozbite jednostki, którym wystarczy tylko chwila oddechu, by podporządkować się rozkazom i wymogom dyscypliny. Lokalne straże obywatelskie i porządkowe, które przejmują kontrolę nad terenem i wbrew wszystkiemu usiłują organizować życie w takich warunkach, na jakie pozwala czas wojny. Z tej wewnętrznej siły brała się nie tylko wola przetrwania, ale także wewnętrzny imperatyw walki, obejmujący szerokie kręgi polskiego społeczeństwa, nawet w chwili klęski.
Wola dalszej walki
Jest taka przejmująca scena w filmie „Hubal” z 1973 r., gdy mjr Henryk Dobrzański odczytuje w kręgu swoich żołnierzy ostatni rozkaz dowódcy Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. bryg. Franciszka Kleeberga, z 5 października 193 r. Po słowach generała, że nie wolno już więcej przelewać krwi żołnierskiej, bo w przyszłości będzie jeszcze potrzebna, bohater filmu dopowiada: No cóż, w całej Polsce tylko my! Potężna jest wymowa tej sceny. Oto dowódca niewielkiego oddziału na przekór wszystkiemu postanawia kontynuować walkę w mundurze. Dla niego kampania wrześniowa wcale się nie skończyła, póki walczy jego oddział. A jednocześnie, ta walka w mundurze odbywać się może tylko i wyłącznie jako walka pierwszego oddziału partyzanckiego. Czyli już jednak odmiennie, niż do tej pory. Bo przecież wokół już tylko Niemcy, a co do wojska… w całej Polsce tylko my. Ta filmowa litentia poetica niesie w sobie głęboką prawdę o tamtym czasie. Major „Hubal” przecież munduru nie zdjął i broni nie złożył. Nawet ci, którzy go zdjęli, też przecież nie przestawali myśleć o kontynuowaniu walki, choć innej, niż widział to legendarny major. Bardziej dostosowanej do okupacyjnych uwarunkowań.
Jeszcze w trakcie kampanii wrześniowej zaczęły powstawać pierwsze organizacje konspiracyjne. 27 września 1939 r. w Warszawie, która za chwilę miała zostać oddana Niemcom, grupa oficerów kierowana przez gen. Michała Tokarzewskiego – Karaszewicza podjęła decyzję utworzeniu Służby Zwycięstwu Polski. To był początek Podziemnego Państwa – konspiracyjnego fenomenu, dla którego jedyną analogię znajdujemy w naszej własnej historii okresu powstania styczniowego.
Inni myśleli o wyprawie na Zachód. Aleksander Polonius w książce p Widziałem oblężenie Warszawy wydanej w 1941 r. w Anglii, wspomina rozmowę z młodym oficerem lotnictwa w dniu, gdy polska stolica skapitulowała: Ucieknę do Rumunii albo gdziekolwiek. Walka nie jest skończona. Mogę walczyć dla Polski poza jej granicami. Francuskie i brytyjskie maszyny także potrzebują pilotów. Tam będę walczył.
Co zrobili inni?
Już z perspektywy Września, zbrojny opór nie był tylko – jak współcześnie zbyt łatwo interpretujemy – walką o honor. Każdy dzień wiązał się z nadzieją, że nasi zachodni sojusznicy uruchomią wreszcie obiecaną ofensywę. Dziś wiemy, że mieli ku temu wszelkie możliwości wobec dużo słabszych sił niemieckich na zachodniej granicy. Przecież cały impet poszedł na Polskę. I nie dla romantycznych mrzonek, tylko z wojennej potrzeby, trwalibyśmy dłużej niż do początków października, gdyby nie sowieckie uderzenie.
Ale na zachodzie trwała „siedząca wojna”. „Dziwna wojna”. Niby przygotowania do francuskiej ofensywy szły pełną parą, ale już 12 września 1939 r. zapadła decyzja o wstrzymaniu działań. Wojska francuskie cofnęły się na pozycje wyjściowe. Samoloty nie zbombardowały niemieckich miast ani wojskowych urządzeń. Dość powiedzieć, że straty niemieckiego lotnictwa w tym czasie wyniosły na kierunku zachodnim raptem kilkadziesiąt maszyn. To była pierwsza niewykorzystana szansa Zachodu, aby wojna skończyła się szybciej, niż po pięciu latach…
Druga niewykorzystana szansa, to stracone pół roku. Bo tyle Niemcy potrzebowali, aby próbować nadrobić zniszczenia w sprzęcie i zużycie materiałów, poniesione we wrześniu. Dostali ten czas.
Nasi alianci nie wykorzystali też doświadczeń z polskiej kampanii. Nie potrafili przeanalizować źródeł niemieckiego zwycięstwa i polskiej klęski. I wykorzystać tej bezcennej wiedzy w walce o własne przetrwanie. Bardzo delikatnie, nie nazywając problemu wprost, pisał o tym gen. Kazimierz Sosnkowski w swych wspomnieniach pt. „Cieniom września”: Pod naporem żelaznych maszyn i w ogniu bomb sypiących się z powietrza runęło w gruzy wiele wzorów, wyobrażeń i pojęć, na których w Polsce i na Zachodzie Europy przez długie lata szkolono i wychowywano całe pokolenia kadry i niezliczone roczniki rezerwistów. We wrześniu 1939 fronty rwały się jak pajęczyna, a wielkie jednostki piechoty tajały i nikły w niezrozumiały sposób. W niespełna rok później dramat powtórzył się na wielką skalę na polach Flandrii i Francji. Dnia 18 czerwca 1940 roku spotkałem się w Bordeaux z marszałkiem Petainem, generałem Weygandem i admirałem Darlanem. Admirał, opisując niepojęte rzeczy, jakie działy się z potężną do tak niedawna armią francuską, użył określenia, iż całe dywizje jak gdyby rozpływały się w powietrzu (...). W pół roku później podobne zjawiska miały miejsce na Bałkanach, gdzie armie opromienione tradycją legendarnej bitności ginęły w ciągu kilku dni. Było jasne, że świat cały – nie tylko Polska – został zaskoczony rozmiarami zbrojeń i przygotowań niemieckich, nowymi środkami walki i nowymi metodami prowadzenia wojny. Nikt już nie wątpił, że na polach bitewnych nastąpił przewrót – największy, jaki znają dzieje sztuki wojennej.
Kilka lat temu miałem okazję przeczytać obszerny esej wybitnego francuskiego historyka Marca Blocha pt. „Dziwna klęska”. Tytuł wprost nawiązuje do „dziwnej wojny”, która właśnie klęską Francji zaowocowała w 1940 r. A jednak ta ciekawa próba zrozumienia przyczyn francuskiej katastrofy, próba historycznego i polityczno– socjologicznego bilansu, w jednym aspekcie wydaje się charakterystyczna. Wśród licznych źródeł francuskiej przegranej, wybitny badacz i uczestnik wojny nie bierze pod uwagę polskich doświadczeń. On ich po prostu nie dostrzega tak samo jak ci, których w „Dziwnej klęsce” poddaje krytycznej recenzji.
I to również należy wpisać do wrześniowego bilansu.
Waldemar Brenda
Historyk, doktor nauk humanistycznych, mieszka w Piszu
Skomentuj
Komentuj jako gość