Sześćdziesięciopięcioletnia Loda Halama w reakcji na komplement dotyczący jej znakomitej kondycji fizycznej miała powiedzieć, że wszyscy zmierzamy w kierunku cmentarza, ale ona zamierza dojść tam na własnych nogach. Cel ambitny, zwłaszcza kiedy ów bon mot rozumie się jako metaforę. Śmierć kosi po równo, Sławomir Mrożek był pierwszym, który sformułował iście dziecięce zdziwienie, że oto wszyscy, którzy kiedyś żyli, już nie żyją.
Z Edmundem Wojnowskim zetknąłem się ledwie kilka razy, zawsze w sposób incydentalny. Drobny, pochylony, poszarzały, niechętnie nawiązywał kontakt. Był jednym z tych, któremu Polska w nowym, powojennym wydaniu, szeroko otworzyła złote wrota. Chłopak z głębokiej prowincji, czyli znikąd, jeszcze przed 30-tką mocno wszedł do polityki. Potem będzie już do końca oscylował pomiędzy nią a światem nauki.
Wszystko miało być inaczej; wszystko zapowiadało się tak wspaniale. Najwyższy z urzędów w regionie - I sekretarza KW - objął w aureoli humanisty, intelektualisty, jedynego dotąd w tym fotelu partyjniaka z tytułem naukowym. Już w pierwszym roku urzędowania przytrafiła mu się gratka niesłychana. Został gospodarzem centralnych dożynek. Przyjmował u siebie niedoszłego prezydenta PRL Edwarda Gierka, ściskał się z premierem Jaroszewiczem, podejmował najważniejsze osoby w państwie. Na miasto, którym rządził, spłynął potok inwestycji. A on to wszystko firmował, jego twarz pojawiła się w "centralnych organach prasowych", nawet w wieczornym dzienniku telewizyjnym. Nie mogło być lepiej.
Jedno nierozważne, a po prawdzie po prostu głupie zdanie, wypowiedziane dwa lata później, uczyniło z Wojnowskiego symbol całego peerelowskiego zła. Publiczna deklaracja o kaktusie, który miał sekretarzowi pojawić się na dłoni, stanowiła wyraz pogardy żywionej przez dygnitarza dla robotników, "zwykłych ludzi" w ogóle. Dla rodzącej się "Solidarności" I-szy sekretarz stał się uosobieniem arogancji władzy. Przepojony pragnieniem elementarnej sprawiedliwości wolny związek zawodowy podjął pełen determinacji bój z Wojnowskim, czyniąc zeń na kilka miesięcy oś walki o lepszą Polskę. Z dzisiejszej perspektywy całe "dygnitarstwo" zmarłego sekretarza sprokurować może co najwyżej wzruszenie ramion. Poszło przecież o dom po Warmiaku nad Plusznym wyremontowany za państwowe pieniądze. Nie oznacza to, że "Solidarność" racji nie miała. Oczywiście, że miała. A były już I-szy sekretarz, o ile wiem, nie zdobył się nigdy na akt ekspiacji. Miał na to ponad trzydzieści lat.
Doktor Awiżeń pojawił się w moim życiu w najgorszym jego momencie. Nie bacząc na rytuał dający mu dwie i pół minuty na zbycie pacjenta, poświęcił dość czasu, aby wolnym, dostojnym tonem, opowiedzieć o swoich powikłanych losach. Różniło nas więcej niż dwa pokolenia, za drzwiami gabinetu kłębił się dziki tłum, ale jemu wystarczyło jedno spojrzenie na sponiewieranego gówniarza, by wiedzieć wszystko. Mówił wolno, z pięknym wschodnim zaśpiewem, z twarzą poważną. Nie zadawał pytań. Po prostu opowiadał z góry wiedząc, które fragmenty jego życiorysu pasują do mnie, do tej chwili, najbardziej. Spotkaliśmy się potem trzy, może cztery razy. Nie mam pojęcia dlaczego, ale mnie pamiętał, chociaż nigdy nie powiedziałem więcej niż paru zdań. Opowiadał przy tych okazjach kolejne wątki swojej biografii, zwłaszcza te, kiedy raz po raz wydobywał się z samego dna piekieł XX wieku, za każdym razem przy pomocy sił, które racjonalnie rzecz biorąc, istnieć w ogóle nie powinny. Przepraszam za kolokwializm, ale nie potrafię inaczej niż przytaczając myśl, z którą kończyłem rozmowy z Doktorem. Takich ludzi już nie ma.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość