rozmowie na antenie radiowej Trójki, po ukazaniu się książki IPN, w
piątek 27 czerwca, między Lechem Wałęsą a red. Krzysztofem Skowrońskim toczył się taki dialog:
K.S.: - Ale panu pomagaliśmy (w stanie wojennym - przyp.
A.S.).
L.W.: - Jako sztuki, ale nie jako kierownicza kadra.
K.S.: - Jako kto?
L.W.:- Jako sztuki. (...) A jaki jest pana udział?!
K.S.: - Ulotka na przystanku autobusowym „Uwolnić Lecha”. To prawda,
panie prezydencie.
L.W.: - (Śmiech).
Wyśmiał pan „wyczyn” młodziutkiego ucznia liceum, dając do
zrozumienia, że to pan nam wywalczył wolność i niepodległość, i
wszelkie działania takich „sztuk” jak Skowroński i tysiące takich jak
on, psu na budę by się zdały, gdyby nie pan. Też byłem wówczas tylko
taką „sztuką”. I z pozycji „sztuki” oceniam pana dorobek polityczny. Wyjaśniam od razu, że moja ocena nie została podyktowana lekturą książki o panu, autorstwa dwóch młodych historyków IPN, ani to co pan wyczyniał przed jej ukazaniem się (m.in. próba zablokowania emisji filmu na temat książki).
Książki tej nie czytałem. W księgarniach jej nie ma. Ale tak naprawdę, to nie potrzebuję jej czytać. Mam swoją własną książkę, to moje życie, życie „sztuki”. Kilka razy w życiu uczestniczyłem w wydarzeniach z pana głównym udziałem, i to mi w zupełności wystarcza do oceny pana polityki i dorobku III RP, której jest pan założycielem i budowniczym. Wystarczy mi moja pamięć.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłem pana i usłyszałem na żywo w sali kinowej klubu „Riviera Remont” w Warszawie. Było to pana pierwsze
publiczne spotkanie w Warszawie po strajku sierpniowym. Sierpień 1980
roku zastał mnie w RFN. Po raz pierwszy w życiu zdobyłem paszport i
wyjechałem za żelazną kurtynę, by zarobić na studia. I tam pewnego
dnia zobaczyłem okładkę tygodnika „Der Spiegiel”, a na niej
sowiecki czołg rozjeżdżający polskiego orła z koroną. Tak szansę zrywu sierpniowego Polaków oceniał Zachód. Mnie ogarnęła radość. Studia zacząłem w 1976 roku, roku „ścieżek zdrowia” w Radomiu i czułem, że kolejny wybuch jest kwestią czasu, a po wyborze Karola Wojtyły na papieża to uczucie było coraz silniejsze.
Po powrocie z RFN, jako student dziennikarstwa, natychmiast pojechałem na strajk okupacyjny Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku (protest służby zdrowia, oświaty i kultury). Starałem się być wszędzie tam, gdzie rodziła się „Solidarność”. Na tym spotkaniu z panem w klubie
„Riviera” zobaczyłem prostego robotnika, który z trudem klecił zdania po polsku. Ujął mnie pan wówczas trzeźwą oceną swoich możliwości intelektualnych, zapewniając zebranych, że pan jest tylko sztandarem, symbolem i po rejestracji związku poprowadzą go ludzie z odpowiednim przygotowaniem i wykształceniem.
Na I Zjeździe NSZZ „Solidarność” w 1981 roku (wysepka wolnej
Polski na wzburzonym, totalitarnym morzu) zobaczyłem już innego Lecha Wałęsę. Pewnego siebie lidera, który zdecydowanie walczył o przywództwo związku. Muszę przyznać, że zaimponował mi pan, podczas rundy pytań od delegatów, gdy na pytanie, czy wykona pan wolę większości, padła twarda odpowiedź: - „Nie! Jeśli uznam, że to ja mam rację!” A drugi raz, gdy delegaci przyjęli program „Samorządna Rzeczpospolita” zredagowany przez zespół Bronisława Geremka, a pan skwitował to z trybuny, zamykając Zjazd: - „Uchwaliliśmy piękny program, a teraz odłożymy go na półkę i zajmiemy się realnymi problemami” Tak, ten program był z ducha utopii socjalistycznej, w której nadal tkwili ludzie w młodości zaangażowani w budowę stalinizmu w Polsce, a teraz zaangażowani w ruch „Solidarności” i pragnący nim sterować. Już wówczas ta walka o rząd dusz była widoczna, a ujawniła się jaskrawo podczas burzliwego sporu o uchwalenie podziękowania „Solidarności” dla KSS KOR. Część delegatów domagała się włączenia do tej uchwały także innych grup tzw. opozycji demokratycznej (np. ROPCiO). O mały włos, a już wówczas doszłoby do rozłamu. Emocje ostudził ks. Józef Tischner. Pan wybory na przewodniczącego wygrał, ale z trudem, po czym wyciął swoich oponentów.
W stanie wojennym zapisał pan piękną kartę. Nie zdradził pan
„Solidarności”. Na nic się zdały wysiłki SB, by pana zniszczyć. Anna Walentynowicz, podrzucone jej w miejscu internowania
donosy TW „Bolek”, podarła i wrzuciła do kibla.
XXX
Po raz drugi zobaczyłem pana bezpośrednio dopiero w sierpniu 1988 roku podczas strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, w którym
uczestniczyłem jako „sztuka”. Wcześniej byłem na strajku w Hucie im. Lenina, który zomowcy rozbili 1 maja. W Hucie strajkowała garstka ludzi i ciągle istniała groźba, że strajk się załamie i hutnicy pójdą do domu. To samo zobaczyłem w stoczni: strajkowała garstka stoczniowców. Dużo młokosów, którzy nic nie mieli do stracenia, radykalnie antykomunistyczni oraz stara, wypróbowana gwardia najwierniejszych członków „Solidarności”. To tam, w stoczni, a nie z książki historyków IPN, dowiedziałem się od działacza Wolnych Związków Zawodowych, że strajk w Sierpniu 1980 roku uratowały trzy dzielne kobiety (trzy „sztuki”) -Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska i Ewa Osowska, po tym jak ogłosił pan jego zakończenie.
Pamiętam, jak tego człowieka słuchałem z niedowierzaniem. Nigdzie
nikt o tym nie napisał! Teraz nawet pan to przyznał w serialu „Gazety Wyborczej” na pana temat.
W sierpniu 1988 roku stocznia była otoczona kordonem ZOMO. Żadnych gdańszczan pod słynną bramą. Przez cały czas trwania strajku czułem się jakbym statystował w jakimś spektaklu. Wystarczyłby jeden rozkaz i zomowcy by nas roznieśli. Ale tym razem rozkaz nie padał, tylko pojawiali się emisariusze z Warszawy (mec. Władysław Siła-Nowicki, Bronisław Geremek), którzy po spotkaniu z panem, wyjeżdżali. Jednego dnia pochwalił się nam pan, że znów przeskoczył płot stoczni, jak wówczas - w Sierpniu 1980 roku, by nas odwiedzić, bo w sierpniu 1988 roku, wpadał pan do strajkujących. Po wizycie kolejnego emisariusza otrzymał pan zaproszenie na spotkanie od gen. Kiszczaka. Do dziś pamiętam to napięcie, w jakim oczekiwaliśmy na pana powrót. I do dziś pamiętam te okrzyki „zdrada” gdy ogłosił pan koniec strajku. Wszyscy żyli wspomnieniami tamtego sierpniowego strajku z 1980 roku i byli przekonani, że znów, tak jak wówczas, władza przyjedzie do stoczni i będzie negocjować przy otwartej kurtynie. Nic dwa razy się nie zdarza...
Teraz miało to być spotkanie w przy okrągłym stole. Do Okrągłego Stołu usiedli wyznaczeni przez pana ludzie, a nie mający demokratyczny mandat, członkowie Komisji Krajowej, wybrani na I Zjeździe NSZZ „Solidarność”. Do kontraktowego Sejmu też weszli tylko ci, z którymi
ustawił się pan do zdjęcia. Tym samym stał się pan twórcą i założycielem III RP i na pana spada główna odpowiedzialność za jej bilans. Do dziś pamiętam to przerażenie Bronisława Geremka i działaczy jego obozu politycznego druzgocącą klęską w wyborach do Sejmu kontraktowego kandydatów PZPR. Przerażenie, że ten sukces poderwie i uskrzydli naród, który wyjdzie na ulice, jak w Pradze, jak w Berlinie, jak w Budapeszcie, zajmie siedzibę MSW, zabezpieczy archiwa i przeprowadzi dekomunizację.
Na szczęście nie doszło do takiego „barbarzyństwa” jak w innych demoludach. Udało się naród utrzymać w karbach. Esbecy mogli
spokojnie palić archiwa pod okiem ministra Krzysztofa Kozłowskiego. Czy zamordowanie ks. Sylwestra Zycha (zginął 11 lipca 1989 roku), też miało być ostrzeżeniem? A zamordowanie, tuż przed Okrągłym Stołem, ks. Stefana Niedzielaka, kapelana Rodzin Katyńskich i ks. Stanisława Suchowolca, duszpasterza "S" białostockiej, miało być oprawą do wznoszonych toastów w Magdalence?
Posłuszni Geremkowi posłowie OKP wybrali ze szwajcarską precyzją, 1 głosem, autora stanu wojennego, współwinnego masakry grudniowej, gen. Wojciecha Jaruzelskiego, na pierwszego prezydenta III RP. Jedyne, co się panu chwali w tym czasie, to storpedowanie projektu - marzenia obozu Michnika, by powołać rząd koalicyjny z PZPR.
XXX
Zobaczyłem pana ponownie w tej samej Hali Olivii, w 1990 roku, na II
Krajowym Zjeździe Delegatów "S". To dziwne, skoro II, to sprawozdanie
powinni złożyć członkowie Komisji Krajowej wybrani na I Zjeździe. Jednak wielu z nich nie było. Znaleźli się na marginesie życia, w kraju albo na emigracji. Hala była ta sama, ale wszystko było już inne. Nie czuło się radości. Przeciwnie. Delegaci codziennie idąc na obiad do stołówki mijali olbrzymi napis na murze: „Gwiazda, miałeś rację!” niczym swoiste Mane, Tekel, Fares.
Z przygaszonymi nastrojami delegatów kontrastowało upojenie świeżo
upieczonych ministrów rządu Tadeusza Mazowieckiego, którzy w kuluarach zjazdu opowiadali (Jan Lityński), jak obawiali się
oporu urzędników, a tu okazało się, że urzędnicy kłaniają im się w pas i
jedzą im z ręki. I pamiętam pointę pana wystąpienia zamykającego Zjazd
(tym razem wygrał pan wybory na przewodniczącego w cuglach, był pan
jedynym kandydatem). Na Zjeździe głośno wyraził pan swoje pragnienie
zostania prezydentem.
XXX
Gdy wystartował pan w wyborach prezydenckich, obiecując przecięcie siekierą „grubej kreski”, zaangażowałem się w pana kampanię.
Uwierzyłem, tak jak miliony Polaków, że przerwie pan transformację
Polski z systemu socjalizmu realnego w system „czerwonego
kapitalizmu” z uwłaszczoną nomenklaturą, z wąską warstwą oligarchów i morzem biedoty, jak w republikach bananowych, że odsunie od
stanowisk publicznych funkcjonariuszy państwa totalitarnego i otworzy
archiwa SB. Aż tu nagle, w sondażach jak burza zaczął iść do góry „człowiek znikąd” Stan Tymiński. W I turze pokonał Tadeusza Mazowieckiego, premiera „pierwszego, niepodległościowego rządu III RP”.
Z czego wynikał ten zaskakujący sukces „człowieka z Peru”? Jeździłem po całym kraju śladami Tymińskiego, by sobie odpowiedzieć na to pytanie, odbyłem dziesiątki rozmów z ludźmi, którzy zaangażowali się w jego kampanię. Z jednej strony roiło się w jego sztabach od esbeków i oficerów LWP, ale to, co najbardziej mnie zadziwiło, to obecność w sztabach byłych działaczy „Solidarności”, którzy walczyli z komuną do końca. W 1989 roku poczuli się przez Lecha Wałęsę zdradzeni, rozczarowali się Polską postokrągłostołową. Na Tymińskiego głosowała ta część społeczeństwa, która popadła w nędzę. Jedyne, co nowa Polska im oferowała na pocieszenie, to były zupy Kuronia.
Przed II turą wyborów jakimś cudem udało mi się dostać na pana debatę telewizyjną z Tymińskim. Był pan bardzo zdenerwowany, mimo że prowadzący dopuszczali do zadawania pytań wyłącznie dziennikarzy panu życzliwych. Zwłaszcza zdenerwował się pan „czarną teczką”. Gdy już po II turze udało mi się dotrzeć do Tymińskiego (nikomu wcześniej nie udzielił wywiadu), wyjął z czarnej teczki tygodnik „Szpilki” z rysunkiem na okładce pary ślubnej idącej do ołtarza. W roli pana
młodego gen. Jaruzelski, prowadzący do ołtarza pannę młodą, Lecha
Wałęsę.
XXX
Pan został prezydentem, a ja redaktorem naczelnym „Gazety
Współczesnej” w Białymstoku, jedynego byłego organu KW PZPR, którą
Komisja Likwidacyjna RSW nie oddała Bankowi Handlowo-Kredytowemu w Katowicach (czyli Ryszardowi Janiszewskiemu, bratankowi gen. Janiszewskiego, szefa kancelarii prezydenta Jaruzelskiego), a sprzedała Komisji Krajowej „Solidarności”. W tym czasie Andrzej Zarębski, rzecznik rządu premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, zaprosił redaktorów naczelnych gazet regionalnych na spotkanie do Warszawy. Skorzystałem z okazji, by zapytać Andrzeja Zarębskiego, dlaczego rząd nie reaguje na jawną grabież majątku narodowego przez nomenklaturę. – „No cóż, pierwszy milion trzeba ukraść” - odparł filozoficznie.
XXX
W tym czasie, gdy obchodziłeś swoje słynne, huczne imieniny, odbierając wyrazy poparcia, a zarazem potępienia dla dwóch historyków IPN, którzy śmieli oskarżyć Ciebie, CIEBIE, człowieka, który obalił jeden z najstraszniejszych systemów totalitarnych na kuli ziemskiej, laureata
pokojowej nagrody Nobla, doktora honoris causa setki najważniejszych
uczelni na świecie, mój przyjaciel Władek Kałudziński, którego zbiry
Jaruzelskiego i Kiszczaka skatowały podczas internowania w Kwidzynie,
pojechał na coroczne spotkanie represjonowanych w stanie wojennym i
więźniów politycznych PRL, do Suchej, w Borach Tucholskich,
do ojców Jezuitów. Cytuję za „Wiadomościami Krajeńskimi”,
które zamieściły relację z tegorocznego spotkania: „Większość
internowanych i skazanych z dekretu o stanie wojennym żyje dzisiaj
bardzo skromnie, czasami w nędzy. Coroczne spotkanie było okazją do
wyrażania opinii indywidualnych oraz stowarzyszeń, w których skupione są osoby represjonowane z całej Polski. Represjonowani nie skarżyli się
wyłącznie na swój los. Byli zatroskani bardziej o losy ojczyzny, za którą
płacili w najlepszych dla siebie twórczych latach wysoką cenę. Senator
Romaszewski, który ich odwiedził, odniósł się do polskiego wymiaru
sprawiedliwości na przykładzie immunitetów przysługujących ponad 14
tysiącom sędziów i prokuratorów. Kryje się za nimi całe stado łobuzów w
togach, odpowiedzialnych za wiele ludzkich nieszczęść, za skazywanie
niewinnych ludzi na niedolę trwającą częstokroć do dzisiaj. Na ponad 50
wniosków wobec sędziów morderców, tylko w jednym przypadku uchylono immunitet. Reszta świętych krów wymiaru sprawiedliwości nie może być pociągana do odpowiedzialności - powiedział Romaszewski. (...). Podczas spotkania odniesiono się także do próby majstrowania PO przy Instytucie Pamięci Narodowej. "Wolny naród, wolni ludzie mają niezbywalne prawo do wszelkich informacji. W tym mieści się sfera wolności. Okres cenzury i udostępniania wiedzy nielicznym uprzywilejowanym nie może mieć miejsca dzisiaj w wolnej i suwerennej Polsce...". To fragment petycji represjonowanych do najważniejszych organów państwowych.
Dlaczego pan, panie Lechu, nie zaprasza tych wspaniałych ludzi na swoje imieniny? Ludzi, którzy również walczyli za pana. Niedługo już nie
będzie kogo zaprosić. Oni szybko umierają. Niedawno pożegnaliśmy w
Olsztynie Józka Nowaka. Dzisiaj, gdy piszę te słowa (9 lipca) dostałem
smutną wiadomość od Ziuty Mielnik: „Wojtek Ciesielski znalazł w
domu martwego Andrzeja Pawłowskiego”. Nie zapraszasz, bo nie
byłbyś w stanie spojrzeć im w oczy.
Doprawdy, nie musiałem czekać na książkę IPN, do 2008 roku, żeby wiedzieć, że zdradziłeś Sierpień i ideały „Solidarności”. Zablokowałeś 4 czerwca 1994 roku lustrację i odbudowałeś „lewą nogę”. A prezydent Vaclav Havel, subtelny intelektualista, przyjaciel Adama Michnika, któremu zazdrościłeś, że został wybrany przez naród przed Tobą, podpisał ustawę dekomunizacyjną i lustracyjną. I tam, z wtorku na środę, prasa opublikowała listy z nazwiskami agentów. I mają to za sobą.
Doprawdy, naród nie potrzebował książki, by wiedzieć, jak zagłosować, gdy po raz kolejny chciałeś wrócić do władzy (tylko po co?) Dostałeś 1
procent głosów!
Gdy głębiej się zastanowić, dlaczego tak a nie inaczej potoczyła
się najnowsza historia Polski, to myślę sobie, że w naszym narodzie
od wieków tylu mamy bohaterów, co zdrajców. I te podziały szły nawet
przez rodziny, że wspomnę familię Potockich. Dlatego powstanie
Węgrów w 1956 roku musiały rozjechać sowieckie czołgi, praską wiosnę
1968 roku czołgi wojsk Układu Warszawskiego, a do stłumienia sierpniowego zrywu narodu polskiego wystarczyli, jak to śpiewał Janek Kelus, rodzimi łajdacy (o pardon, „ludzie honoru”).
XXX
Pisząc ten tekst usłyszałem w radio, iż według danych Ministerstwa Pracy, 2,5 mln obywateli Polski żyje w skrajnym ubóstwie. Proszę do tego dodać 2 mln Polaków („Dwa miliony mózgów, dwa miliony serc” - jak śpiewa Kazik), którzy wyemigrowali za chlebem, to ma pan 4,5 mln ludzi bez szans na życie i rozwój w swoim kraju. Właśnie dostałem maila od mojego chrześniaka z Glasgow (z mojej najbliższej rodziny wyemigrowało za chlebem 7 młodych osób).
Chrześniak napisał mi: „Mieszkam w Glasgow, z dala od domu i
kraju, który tak mocno kocham, iż nie potrafię się pogodzić z tym
faktem, choć moje życie tu jest o niebo lepsze w sensie materialnym. Nie muszę liczyć się z każdym groszem ani martwić opłatami i rachunkami. Czemu nasz naród jest tak głupi i tak zawzięcie walczy między sobą? Ech, szkoda nerwów, wierzę że w końcu pojawi się jakiś normalny przywódca i normalny, prawdziwie patriotyczny rząd, ale to musi być pokolenie urodzone po roku 1990, nad którym nie będzie ciążyć prlowska przeszłość. Oby to stało się jak najszybciej. Jest nadzieja, że to pokolenie, które obecnie tu, na Zachodzie, bogaci się, wróci i przejmie raz na zawsze władzę (...). Bo to przez nich, przez każdy kolejny rząd, dzisiaj miliony młodych ludzi musi wyjechać za granicę, by móc godziwie żyć i miliony tych ludzi żyje z rozdartym sercem, pogrążonych w tęsknocie, przeklinając każdy dzień, z dala od domu, rodziny, z dala od
korzeni”
I taki jest mój prywatny bilans III RP, panie Lechu.
Adam Socha
Skomentuj
Komentuj jako gość