Nie ma co ukrywać, takiej inicjatywy z kręgów rządzącej partii zupełnie się nie spodziewałem. Zwłaszcza po tym, co jeszcze niedawno wyprawiał minister finansów Henryk Kowalczyk, wspierany przez Jacka Sasina, szefa sejmowej Komisji Finansów. Ich rzucane w mediach zapowiedzi m.in. likwidacji podatku liniowego, czy zwiększenia progresywności podatku dochodowego, zapowiadały twórcze rozwinięcie praktyk stosowanych przez „liberalny” rząd Donalda Tuska, na których najwięcej tracili ci, którzy dotychczas budowali polski kapitalizm – mali i średni przedsiębiorcy. Ostatecznie, po zdecydowanych i zgodnych protestach organizacji przedsiębiorców, ekspertów i mediów, niepotrzebna, podatkowa „koza” została wyprowadzona.
W jej miejsce, ze swoim pomysłem prawdziwej rewolucji podatkowej, niespodziewanie pojawił się poseł PiS Adam Abramowicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. patriotyzmu gospodarczego. Prace zespołu wspiera Centrum im. Adama Smitha (które jest autorem pierwotnej wersji zmian) oraz kilka innych organizacji zrzeszających przedsiębiorców.
Adam Smith, autor Badań nad naturą i przyczynami bogactwa narodów oraz Teorii uczuć moralnych uważał, że efektywny i sprawiedliwy podatek to taki, który jest równomierny, czyli de facto, liniowy. Ponadto podatek powinien być pewny, a reguły opodatkowania jasne i klarowne. Powinien być tani, czyli pobierany w sposób efektywny, to znaczy koszty jego egzekucji powinny być stosunkowo niskie w relacji do jego wartości.
W czasach, gdy Smith to pisał, świat zachodni nie znał progresywnego podatku dochodowego. Dla dzisiejszego podatnika może się to wydawać nieprawdopodobne, ale opór przed tym podatkiem jako pierwsze przełamały dopiero w 1891 r. Prusy. Pierwsze zwiastuny socjalistycznego łupiestwa miały już miejsce podczas Rewolucji Francuskiej i w rewolucyjnej agitacji 1848 r., ale zostały zdecydowanie odrzucone. Wtedy to Karol Marks i Fryderyk Engels proponowali progresję podatkową jako jeden z instrumentów, którego proletariat użyje by krok za krokiem wyrwać z rąk burżuazji cały kapitał, scentralizować wszystkie narzędzia produkcji w ręku państwa. Przeciwne nastawienie wyrażają opinie L. A. Thiersa, dla którego proporcjonalność jest zasadą, gdy progresja jest odrażającą samowolą i J. S. Milla jako łagodniejszej formy kradzieży.
Pierwsze stawki podatku progresywnego w Prusach wyglądały niewinnie i wynosiły od 0,67 do 4 proc.! Na próżno Rudolf Geist protestował w parlamencie, że to złamanie fundamentalnej zasady równości wobec prawa - najświętszej zasady równości. Śladem Prus wkrótce poszły inne kraje europejskie, ale do mocarstw anglosaskich, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, podatek progresywny dotarł w 1910 i 1913 r. i wynosił odpowiednio 8,25 i 7 proc. Wtedy ich wysokość szokowała, lecz nikt nie mógł przypuszczać, że wejście na podatkową ścieżkę „społecznej sprawiedliwości”, za sprawą demokratycznej większości, doprowadzi w ciągu trzydziestu lat do stawek 97,5 i 91 proc.
W podobnym do Thiersa i Milla duchu wyrażał się w roku 1949 Ludwig von Misses. W swoim sztandarowym dziele Ludzkie działanie pisał tak: Podatki są niezbędne. Jednakże system dyskryminacyjnych podatków, który stosuje się powszechnie pod mylącą nazwą progresywnych podatków dochodowych i spadkowych, nie jest rodzajem opodatkowania. Jest to raczej metoda ukrytego wywłaszczenia dobrze prosperujących kapitalistów i przedsiębiorców. Żadne argumenty sojuszników rządu nie zmienią faktu, że metody tej nie da się pogodzić z utrzymaniem gospodarki rynkowej. W najlepszym razie można ją uznać za receptę na wprowadzenie socjalizmu.
I jeszcze jeden, jakże aktualny dzisiaj cytat z tej samej książki: Dziś jednak większą część „nadmiernych” zysków nowego przedsiębiorcy pochłaniają podatki. Nie może on zakumulować kapitału, nie może rozwijać własnej działalności, nigdy nie przekształci swojej firmy w wielkie przedsiębiorstwo, które mogłoby zmierzyć się z istniejącymi korporacjami. Stare firmy nie muszą obawiać się konkurencji. Chroni je poborca podatkowy (…). Interwencjoniści skarżą się, że wielki biznes kostnieje i biurokratyzuje się; ubolewają, że kompetentni nowi przedsiębiorcy nie mogą konkurować z korporacjami starych dynastii bogaczy. O ile ich pretensje są uzasadnione, to
uskarżają się oni na coś, co stanowi rezultat ich własnej polityki.
Przypominam, że od napisania tych słów minęło prawie siedemdziesiąt lat. Wszelkie zapewnienia, iż progresja podatków pozostanie umiarkowana, okazały się nieprawdziwe. Jej wzrost przekroczył nawet najbardziej pesymistyczne prognozy przeciwników. Problem globalizacji i politycznego władztwa korporacji stał się jednym z najbardziej palących i trudnych problemów współczesnego świata. Sprzyjając patologii podatku progresywnego, demokracje zachodnie doprowadziły jednocześnie do zaniku klasy średniej – głównego gwaranta stabilności i równowagi systemu.
Szalejąca od 40 lat inflacja spowodowała, że dyskryminujące stawki dosięgły większość tych, którzy za nimi głosowali, wierząc, że ich nie dotyczą. Z kolei najbogatsi, w których dochody progresja podatkowa celowała, mają dość środków i sposobów, aby ich skutecznie unikać.
Pięćset największych polskich firm zapłaciło w 2015 r. 7,2 mld zł. podatku CIT. O 16 proc. mniej niż rok wcześniej. Ale to i tak o 13,3 proc. więcej niż 500 największych spółek zagranicznych w Polsce. Ich CIT stanowił tylko ok. 1,3 proc ich przychodów.
Przykład wspomnianego na początku posła Adama Abramowicza i wspierających go organizacji pokazuje, że świadomość szkód, tak gospodarczych, jak i politycznych, społecznych oraz moralnych jakie wyrządził podatek progresywny społeczeństwom Zachodu jest obecna wśród współczesnych, demokratycznych elit. Co zatem konkretnie poseł Abramowicz i jego zespół proponuje? Przede wszystkim zakłada wprowadzenie jednego, 25-procentowego podatku od kosztów pracy ponoszonych przez pracodawcę (obecnie łączne obciążenie PIT-em i składkami do ZUS i NFZ wynosi ok. 40 proc. kosztów pracy). Taka zmiana spowodowałaby wyraźny wzrost płac netto. Mikrofirmy, o miesięcznych przychodach do 5 tys. zł. płaciłyby tylko jedną daninę (łącznie ze składką ZUS) w wysokości 15 proc. przychodu. Małe firmy przy obrotach powyżej 5 tys. zł. płaciłyby 550 zł. zryczałtowanej stawki na ZUS oraz podatek od przychodów - dla handlu 1,5 proc., dla przemysłu i budownictwa – 2,75 proc., a dla usług – 4,25 proc. Dla podatników CIT projekt przewiduje 1,5 proc. daninę od obrotu. Nowy system ma być neutralny dla budżetu. Pozwoli to na opodatkowanie podatkiem obrotowym korporacji, z których dzisiaj 40 proc. w ogóle nie płaci podatków oraz likwidacja zerowej i 5-procentowej stawki VAT. Nowe stawki wynosiłyby 8 i 23 proc.
Na razie to jedynie projekt, ale poseł Abramowicz konsekwentnie zmierza do wprowadzenia go w życie już od 2018 r. Oczywiście to nie jedyny, zrywający z dotychczasowymi patologiami pomysł na postawienie całego systemu podatkowego z głowy na nogi. Ale zaangażowanie i wsparcie posła partii rządzącej czyni taką możliwość całkiem realną. Dotychczasowe pomysły podatkowe pochodzące z wewnątrz jego partii świadczą, że przeciwników posłowi Abramowiczowi nie zabraknie. Jednak likwidacja podatków progresywnych to jedno z głównych oczekiwań jakie powinniśmy stawiać przed politykami występującymi pod sztandarami prawicy czy konserwatyzmu. Wywodzące się z klimatu rewolucyjnej, socjalistycznej agitacji oraz teorii ekonomicznych Marksa i Engelsa podatki powinny być w rządzonej przez PiS Polsce przedmiotem podatkowej dekomunizacji. Bo jakież ma dzisiaj znaczenie walka z symbolami minionego systemu, gdy ciągle żywe jego teorie pozwalają niszczyć gospodarkę i grabić miliony Polaków.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość