Otto von Bismarck był brzydki, gruby i arogancki. Jeden z narodowych obowiązków Polaka polega na nielubieniu (zupełnie słusznie) niemieckiego kanclerza, w czym akurat zgodni jesteśmy z większością kontynentu. Anglicy go nie lubią za podważenie światowego prymatu, Francuzi za straszliwy łomot i zajęcie stolicy, katolicy za gnębienie na wszystkie możliwe sposoby, socjaliści za kradzież elektoratu, a reszta za teutońską butę. Zważywszy na fakt, że facet wymyślił m.in. ubezpieczenia powszechne, powodów do jego nielubienia ostatnio jakby przybyło. Wszystko to razem w niczym nie umniejsza faktu, że człowiek ten był jednym z najwybitniejszych mężów stanu swojej epoki.
Niezwykłość postaci Bismarcka widać chociażby w jego politycznej samotności. Już współcześni nie bardzo go lubili, budził – delikatnie mówiąc – irytację. Doprowadzał do rozpaczy własnego szefa – króla Prus, któremu najpierw zabronił przywdziania cesarskiej korony, a później zrugał go za próbę aneksji terytorialnych po wygranej wojnie z Austrią. Przyprawił o kwadratowe oczy konserwatystów i arystokratów, a więc warstwę z której się wywodził, wprowadzając jako pierwszy w Europie powszechne prawo wyborcze (dla mężczyzn). Łamał konwencje nie jako ekscentryk, lecz dalekowidz – to on żonglował historią, zmuszając ludzi, by kroczyli za nim. W stosownym czasie sam włożył koronę cesarską na królewską skroń, pognębionej Austrii odebrał prymat w Niemczech bez wycinania chociażby jednej gminy, stłamsił socjalistów kupując proletariat. I ziścił niemieckie marzenia o jednym kraju bez pomocy sił rewolucyjnych.
Franklin Delano Roosevelt wprowadził swój kraj do wojny, wbrew powszechnemu oporowi, podstępem. Po prostu uznał, że tak trzeba i że leży to w interesie USA. Potrafił wlać w izolacjonistyczny naród potężny ładunek entuzjazmu, który był równie niezbędny do jej wygrania jak czołgi i samoloty. Pół wieku później, obśmiewany kowboj wyrwał Amerykę z miazmatów „porozumień” i „odprężeń” doprowadzając Imperium Zła nad krawędź zapaści. Kiedy indziej drągal z gigantycznym nochalem tchnął życie w zdemoralizowaną Francję. Również w czasach Churchilla, patentowanego pijaka i nałogowego palacza, oczywiste było, że przywódca kroczy na czele dlatego, że podążają za nim ludzie, a nie dlatego, że niesie na kiju marchewkę.
Władza może napawać się swoją boskością, co i dzisiaj potrafi się zdarzać, może jednak wypełniać własną powinność, co proste już nie jest. Problem w tym, że zawodowy polityk dzisiaj to po prostu urzędnik w spółce z nieograniczoną nieodpowiedzialnością. Partie nie są już reprezentantem czegokolwiek, a korporacją usługowo – handlową. Maksymalizacja zysku polega na wykrojeniu kawałka tortu, którym Własność Wspólna (państwo) szafuje szczodrze. Droga do konfitur wiedzie via tłumy wyborcze („ciemny lud”), do których należy się łasić, aby je zdobyć. Partia więc nie pisze programu, ale bada rynek, profilując ofertę pod potrzeby nabywców. Nasi przywódcy nie kroczą na czele, lecz przyglądają się obserwując drogę, którą podąża tłum – potem wystarczy już tylko wkręcić się do pierwszego szeregu.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość