„Jakieś pół wieku temu Hanna Arendt dokonała sprawnego rozdziału pomiędzy ludem a motłochem. Ten drugi obiera sobie przewodników wg kryteriów niedostępnych logice. Macherzy „od kultury” wiedzą, co czynią: i Manu Chao i Chumbawamba na swych anarchistycznych portalach starannie pielęgnują zakładkę „shop”. Prezydent Wszystkich Polaków odznacza w porządku alfabetycznym kolejnych członków własnego komitetu poparcia”- pisze Mariusz Korejwo
Przynajmniej od roku’68 (w sensie pokolenia) muzyka nierozerwalnie związana jest z polityką. Generacje, społeczności, wydarzenia mają swoich bardów, swoje hymny. Gusta muzyczne potrafią być wyznacznikiem światopoglądu i odwrotnie. Co więcej, po drodze wydarzyło się coś dziwnego: talent do tworzenia ładnych dźwięków stał się przepustką do świata intelektu. Umiejętność poruszania się na scenie robi mędrca z byle muzykanta. Idiotyzmy nobilitują się tylko dlatego, że wypływają z ust galaktycznych gwiazd.
Trzy dekady temu Sting, muzyk niewątpliwie wybitny, uznał za celowe zapewnianie świata Zachodniego, że „the Russians love their children too” tak jakby w orwellowskim 1984 r. fałszywe pojmowanie etyki społeczeństw ZSRR było problemem podstawowym. Nie słyszałem ani wówczas, ani potem pieśni ex-Policjanta o Afganistanie, czy Gruzji. Rzecz jest o tyle dziwna, że ten sam Sting dał asumpt do domniemania, iż jest człowiekiem rozumnym. W znakomitej „Quadrophenii” rolą ulicznego fightera ukrywającego swoją faktyczną pozycję (hotelowy boy) postawił co najmniej znak zapytania nad sensem młodzieżowych rebelii.
Nie da się zaprzeczyć, że „kultowa” Chumbawamba to fenomen muzyczny, prawdziwe życiodajne źródło dla wielbicieli dobrego rocka, którego tak mało w epoce katowania uszu cyfrowymi bitami i prymitywnym rapem. Szkoda tylko, że autentyczny entuzjazm twórców ufundowany jest na walce z nazizmem: z ideologii trójki z Leeds wynika, że Hitler tę wojnę jednak wygrał, a Wyspy Brytyjskie pozostają pod brunatną okupacją. Kolejny lewak wśród artystów – znowu niewątpliwie ocierający się o muzyczny geniusz – Manu Chao, spolegliwe pastele folkowe zaopatruje w marksistowskie przesłanie. Jego entourage aż pęka od czerwonych i czarnych gwiazd, a on sam deklaruje miłość do meksykańskich zapatystów.
Manu Chao to zresztą przypadek szczególny. Jego pieśni wykonywane w każdym z możliwych języków (angielski, francuski, hiszpański, arabski, portugalski...) są pochwałą multitygla kultur w jaki zamienia się Europa, a rozwichrzony tryb życia i fraza „me gusta marihuana” czymś więcej niż mottem życiowym wiecznego dzieciaka. Bo podobna stylistyka nie jest już wyłącznie atrybutem barwnego marginesu światka szalonej bohemy. Staje się raczej mainstreamem, metodą funkcjonowania za którą opowiada się zdziecinniały kontynent: liczy się dziś, liczymy się tylko my, tu i teraz.
W licznych ostatnio „greckich” dowcipach jest sporo prawdy, gorzkiej niestety (dla płatnika). Otóż potomkowie dumnych Hellenów ogłaszają masowo niedrogie usługi: są gotowi uczynić za nas wszystko to, na co nam samym czasu brakuje. Posiedzieć do północy w knajpce, pospać do południa...
Co ma jedno z drugim wspólnego ? Że autorytet oparty na masowym wielbieniu nie może przynieść nic dobrego. Wzajemne dusery polegają na sprawianiu sobie przyjemności, gadanie o odpowiedzialności, konsekwencjach, racjonalności jest nudne i ciągnie naftaliną. Wszyscy jesteśmy fajni i się nam należy. A jak coś się nie podoba, to uliczny kamień, butelka z benzyną, barykada starczą za instrumentarium racji.
Romantyczny zryw kojarzy się z czynem szlachetnym, tak jakby w każdym bandycie lejącym policjanta ukrywała się „Wolność wiodąca lud na barykady”. Jakieś pół wieku temu Hanna Arendt dokonała sprawnego rozdziału pomiędzy ludem a motłochem. Ten drugi obiera sobie przewodników wg kryteriów niedostępnych logice. Macherzy „od kultury” wiedzą, co czynią: i Manu Chao i Chumbawamba na swych anarchistycznych portalach starannie pielęgnują zakładkę „shop”. Prezydent Wszystkich Polaków odznacza w porządku alfabetycznym kolejnych członków własnego komitetu poparcia. Andrzej Krajewski w swym dziele o intelektualistach w PRL („Między współpracą a oporem”) zauważa, że ludzie kultury odwrócili się od władzy dopiero wówczas, gdy ta nie była już w stanie zapewnić im konfitur na poprzednio akceptowanym poziomie.
„Niezależna postawa” w warunkach ostatniej kadencji stała się swą własną karykaturą. Polega na flekowaniu opozycji, co już samo w sobie jest absurdem. Absurdem, ale normą: dlatego właśnie, bo tak nietypowa, hitem stała teza Kazimierza Staszewskiego o walorach nieżyjącego Lecha Kaczyńskiego. Muzyk wypisujący idiotyzmy w tekstach songów to jedno; muzyk wygłupiający się ex cathedra (TV) powinien być przynajmniej hamowany przez interlokutorów. Problem bowiem tym, że nie tylko sobie szkodzi.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość