Jeśli Aleksander Łukaszenka myślał, że wystarczy tylko tupnąć nogą, by uciszyć protesty, to gorzko się rozczarował. Sierpniowe wybory nie skończyły się wraz z zamknięciem urn wyborczych. Wobec podejrzeń o oszustwo i wydumanego wyniku rzędu 80% dla urzędującego prezydenta, wyborcy wylegli w protestach na ulicę. Tym razem Białorusini nie przestraszyli się reżimu i brutalności policji. Protesty nie cichną i wszystko wskazuje na to, że nawet jeśli Łukaszence uda się je teraz zdławić, to może być już jego ostatnia kadencja. I nie wiadomo, czy uda mu się ją dokończyć.
Przez lata rządów Łukaszence udało się zmonopolizować scenę polityczną na Białorusi. Opozycja nie miała i nadal nie ma czytelnej strategii politycznej. Społeczeństwo chce zmian, ale nie ma na kim się oprzeć. Takim oparciem nie może być Swietłana Cichanouska, żona opozycyjnego blogera, która może i stała się twarzą zmiany, ale nie ma pojęcia, jak to poprowadzić dalej. Nie jest pełnokrwistym politykiem, a w polityczne tryby wrzucił ją przypadek, kiedy stało się jasne, że reżim nie pozwoli kandydować jej mężowi w wyborach. Oficjalnie uzyskała wynik wyborczy rzędu 10%, natomiast prawdziwego rezultatu nie znamy. Sztab Cichanouskiej miał opublikować swoje ustalenia, ale dotąd tego nie zrobił, a poza tym, nie ma możliwości rzetelnej weryfikacji tych danych. Kiedy społeczeństwo wyległo na ulice, a naprzeciwko niego stanęły siły OMON-u, Swietłana uciekła za granicę i rozpoczęła tournée po europejskich stolicach w poszukiwaniu poparcia. Nie wygląda to poważnie wobec jej ewentualnych planów przejęcia władzy. Cichanouska wysyła w swoim imieniu młodzież na ulice, a sama chowa głowę w piasek. Tak jak pozostała opozycja, Swietłana nie ma sprecyzowanych planów i nie wiadomo, do czego dąży. Póki co jej jedyną inicjatywą stało się powołanie 14 sierpnia 2020 r. Rady Koordynacyjnej, której celem ma być koordynacja pokojowego odebrania władzy Łukaszence oraz jak najszybsze przeprowadzenie nowych, wolnych i uczciwych wyborów prezydenckich. Do Rady zostały zaproszone grupy robocze, partie, związki zawodowe, organizacje społeczeństwa obywatelskiego i inne znane autorytety. Obecnie Rada liczy już ponad sześćset osób, ale nie jest miarą jej siły, ale wręcz słabości, bo rozmywa się proces decyzyjny. Łukaszenka ma po swojej stronie cały aparat siłowy państwa i dopóki się to nie zmieni, nie ma co liczyć na to, że Cichanouskiej uda się go odsunąć od władzy.
Łukaszence długo udawało się odgrywać rolę „ostatniego dyktatora Europy”. Miał poparcie Moskwy i dobre wyniki gospodarcze. Gospodarka kwitła, wspomagana rosyjskimi dotacjami i korzystnymi cenami surowców. Ale Rosja sama ostatnio zaczęła borykać się z wahaniami cen ropy na świecie i pustkami we własnej kasie. Czas wspomagania Mińska minął bezpowrotnie, tym bardziej, że sam Mińsk nie kwapił się, żeby od siebie dać coś w zamian. Moskwa uznała, że nie musi już więcej wspomagać Łukaszenki. Byłaby to w stanie robić dalej tylko i wyłącznie wtedy, gdyby Łukaszenka zgodził się na pogłębioną integrację obu państw. Ale pogłębiona integracja oznaczała dla Łukaszenki stopniowe oddanie władzy, na co białoruski dyktator nie chciał się zgodzić. Jego harda postawa skłoniła Moskwę do zaprzestania wspomagania białoruskiej gospodarki. Białoruś dotknęła recesja. Dlatego po wybuchu epidemii koronawirusa, świadomy skali problemów w kraju Łukaszenka nie zdecydował się na lockdown i z demonstracyjnym lekceważeniem podchodził do obaw swoich obywateli. Mimo że prezydent twierdził, że nie ma się czego bać, a na wirusa „najlepsze są bania i picie wódki”, choroba zataczała coraz szersze kręgi, potęgując złość społeczeństwa.
W obliczu ewidentnego braku poparcia Łukaszenka zwrócił się o pomoc do Rosji. Środowisko międzynarodowe powątpiewało w uczciwość wyborów prezydenckich na Białorusi, ale poza tym nabrało wody w usta. Rosja pogratulowała Łukaszence, ale oficjalnie zajęła pozycję wyczekującą i nie naciska na żadną ze stron sporu. Unia Europejska kluczy pomiędzy „słowami zaniepokojenia”, a niechęcią do zajęcia konkretnego stanowiska. Niemcy oficjalnie milczą, a nieoficjalnie Angela Merkel w rozmowie telefonicznej z Władimirem Putinem potwierdziła rosyjskie prawo do układania swoich interesów w regionie, czego nie omieszkał się zaraz po niej powtórzyć Emmanuel Macron. USA również nie chcą grać zbyt ostro i właściwie jedynymi krajami, które zostały na placu boju stały się Litwa i Polska. Wilno i Warszawa, niemalże na wyścigi, rozpoczęły swoją wielką krucjatę przeciw Łukaszence, podważając jego prawo do rządzenia jego krajem i nawołując do nałożenia na Białoruś sankcji. Unia Europejska sceptycznie podeszła do tego pomysłu. Nie można się dziwić, że Łukaszenka nie przyjął z entuzjazmem działań Polski i Litwy. Warszawa, niepomna na własne pretensje o wtrącanie się UE w jej sprawy, stawia Mińsk pod międzynarodowym pręgierzem. Łukaszenka, który rozpaczliwie szuka sposobu na uspokojenie nastrojów społecznych wobec własnej osoby, chwycił się starego jak świat sposobu, czyli syndromu „oblężonej twierdzy”. Wykorzystał niefortunne stwierdzenia jednego z polskich dziennikarzy (Tomasza Sommera – od red.) o tym, że w obliczu rozpadnięcia się Białorusi Polska powinna odebrać Grodno” i rozpoczął międzynarodową histerię. Polska i Litwa z dnia na dzień awansowały na głównego wroga, Łukaszenka wysłał wojsko do Grodna i usilnie stara się przekonać własne społeczeństwo, żeby w obliczu zagrożenia ponownie skupiło się wokół niego. Ale coś, co udaje się bez problemu Putinowi, nie mogło się udać w przypadku Łukaszenki. Jego intencje widać jak na dłoni i cała sprawa wydaje się być szyta zbyt grubymi nićmi. Łukaszenka dodatkowo zapowiedział, że obejmie Polskę i Litwę gospodarczymi sankcjami.
Histeryczna postawa Łukaszenki może wydawać się dziwna wobec jego niedawnego przymilania się do Warszawy. Ale można go zrozumieć, bo Łukaszenka liczył na to, że Polska – nawet jeśli go nie poprze po wygranych wyborach – to przynajmniej zachowa neutralność i pozwoli na swobodę ruchów. Łukaszenka stawiał się hardo Putinowi w kwestii integracji, licząc na to, że w razie czego podeprze się Warszawą, ale się przeliczył. Polska, wbrew własnym interesom politycznym, zdaje się samobójczo strzelać do własnej bramki. Nic nam z tego nie przyjdzie, że zrazimy do siebie Łukaszenkę i wepchniemy go jeszcze bardziej w rosyjską strefę wpływów. Jeśli Mińsk zostanie postawiony pod ścianą i zgodzi się na pogłębioną integrację z Rosją, wojska Putina przesuną się ze Smoleńska do Brześcia i staną przy polskiej granicy. Ten ruch mocno ograniczy polskie możliwości manewru. Białoruś jest kluczem do niezależności Moskwy i Warszawy, ale tylko Moskwa zdaje się dostrzegać istotę problemu. Od momentu rozpadu ZSRR Warszawa nie zrobiła dosłownie nic, żeby zabezpieczyć swoje interesy na Białorusi. Polska polityka wschodnia od lat prowadzona jest niefortunnie. Próby polskiego nacisku na Łukaszenkę można byłoby jeszcze zrozumieć, gdyby Warszawa rzeczywiście miała w ręku narzędzia jakiegokolwiek nacisku. Polska ani nie przyciągnęła do siebie Białorusi politycznie, ani gospodarczo. Zignorowała prośby o wydzierżawienie części swoich portów w Gdańsku i Elblągu, co pozwoliłoby Białorusi wyjść na świat. Nie pochyliła się nad białoruskimi błaganiami, żeby nie rezygnować z przesyłu rosyjskiego gazu, bo Białoruś zostanie wtedy z pustym, do niczego nikomu niepotrzebnym rurociągiem jamalskim i pustkami w kasie. Warszawa pominęła milczeniem również sugestie, żeby pogłębić koryto Bugu, w celu uruchomienia żeglugi śródlądowej od Bałtyku po Morze Czarne. Nie powstała żadna wspólna inicjatywa, która miałaby bezpośrednie przełożenie na politykę obu państw i uzasadniała polską potrzebę ingerowania w sprawy wewnętrzne sąsiada. Łukaszenka wyciągał do Polski rękę po pomoc tyle razy, że sam pewnie już stracił rachubę i za każdym razem zostawał zignorowany. Jego obecna agresywna postawa wobec Polski kłóci się z dotychczasową zachowawczą polityką i jest po części pochodną tego, że kolejny raz się na nas zawiódł.
Rosja może stać się największym wygranym sytuacji na Białorusi. Widzi już, że gniew ulicy nie zmiecie Łukaszenki i będzie się starała w przyszłości wpłynąć na wybory polityczne w tym kraju. Problemy Łukaszenki wzięły się po części z tego, że za bardzo stawiał się wcześniej Moskwie, dlatego Kreml nie miał interesu w jednoznacznym poparciu jego kandydatury. We wszystkich poprzednich wyborach Łukaszenka czuł wsparcie Putina, ale teraz tak się nie stało. Nieformalnym kandydatem Kremla stał się Wiktar Babaryka, który otwarcie nawoływał do pogłębienia relacji z Rosją. Na Rosję – w mniejszym lub większym stopniu – powołują się również pozostali opozycyjni kandydaci, co Polsce w ogóle nie daje do myślenia. Łukaszenka po brutalnej pacyfikacji własnego społeczeństwa nie ma już wyboru i musi oprzeć się na rosyjskim ramieniu. Rosyjskie ramię z kolei nie jest tak stabilne, jakby tego chciał białoruski prezydent, bo Kreml wyraźnie czeka na rozwój sytuacji. Jeśli protesty nie osłabną, Moskwa nie będzie miała interesu w dalszym popieraniu przegranego i może postawić na innego kandydata. To Putin rozgrywa wszystkie karty i wydaje się niemal pewne, że następny włodarz Mińska będzie mówił głosem Kremla. Łukaszenka jest świadom słabości własnej pozycji i – atakując Polskę i Litwę – próbuje zasłużyć na rosyjską przychylność. Nie ma śladu po dawnym, hardym Łukaszence, który próbował ogrywać Rosję i 9 maja upokorzył Putina. Wobec wybuchu pandemii koronawirusa Moskwa zmuszona była przełożyć swoją wielką, doroczną Paradę Zwycięstwa, co wykorzystał Łukaszenka urządzając w Mińsku swoją i głośno zarzucając włodarzowi Kremla tchórzostwo.
Tryby Kremla mielą powoli. Putin w maju na prowokację nie zareagował ani jednym słowem. We wrześniu jedno słowo Putina może wyrzucić Łukaszenkę na śmietnik historii.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość