Historyk Paul Kennedy pouczał, że nie ma takiego imperium - jakkolwiek nie byłoby ono rozległe, potężne, zamożne - które by w końcu nie upadło. Jest to zarówno nauczka dla wielkich i aroganckich, jak i pociecha dla słabych i przegranych.
Zasada dotyczy nie tylko tworów stricte politycznych, takich jak państwa, partie, klany i koterie. Obejmuje również imperia korporacyjne, owe anonimowe, bezkształtne byty, z których niejedno stało się potężniejsze, bardziej wpływowe oraz bogatsze niż tradycyjna instytucja państwa. I chociaż zasługi korporacji dla rozwoju technologicznego, rozprzestrzenienia wiedzy, zdemokratyzowania usług szeregu typów są bezsporne, to coraz klarowniejsze staje się, że potrafią być one również siłą złowrogą. Nie dlatego, że tako rzecze lewicowa paranoja - lewica w ogóle nie nadaje się tu do dyskusji, gdyż sama promuje typ korpo-państwa, monomachię absolutną. Zasadnicze oskarżenie wobec korporacji zasadza się na prostym stwierdzeniu, że o ile aparat państwowy - jak wredny by nie był - poczuwa się jednak do pewnych obowiązków wobec swoich obywateli; korporacje natomiast poczuwają się wyłącznie do jednego obowiązku: mnożenia zysków. Kropka.
Polityczne chmury wzbierające nad Markiem Zuckrebergiem niekoniecznie oznaczać muszą pojawienie się jakieś istotnej groźby dla jego firmy - ostatecznie, w biznes Microsoft też wtargnął państwowy regulator i krzywda Billowi Gatesowi się nie stała. (Swoją drogą, jest ciekawie obserwować jak jeden z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie karnie stawia się na wezwanie państwowej agendy, grzecznie odpowiada na jej pytania, potulnie przyjmuje uwagi - porównajcie zachowania naszych "mężów stanu" wobec sejmowych komisji). Ale już reakcja Internetu - matecznika i warunku istnienia FB - powinna pana Zuckerberga wprawić w konsternację. Obecne od dawna, ale wzbierające w sposób ewidentny publikacje (posty, memy, wpisy itd.) wymierzone w FB łatwo mogą przerodzić się w falę, która utopi całe przedsięwzięcie.
Cały pomysł Fejsika polega na podaniu masom instrumentu do narcystycznej autokreacji. Takich portali jest jednak wiele; FB ma (miał ?) coś więcej: otoczkę propagandową robiącą z banalnego komunikatora narzędzie wolności, walki o postęp, niezbędnik samorealizacji. Hasła głupkowato - libertyńskie idealnie trafiały w potrzeby ludzi, którzy uwierzyli, że nic nie muszą, bo i tak są wspaniali. W takiej atmosferze możliwa była np. nieprawdopodobna popularność akcji, których milionowi uczestnicy wydawali się święcie wierzyć, że kliknięcie wykonane pomiędzy kolejnymi łykami yerba mate naprawia świat. Że oblanie się kubłem zimnej wody zwalcza raka, że nałożenie barwnego filtra na profilową buźkę przepędzi złych ludzi z ulic miast, że wstawienie hashtaga jest równoznaczne chociażby z ruszeniem tyłka z plażowego fotela.
Rzecz jasna, obecność Marka Zuckerberga na posiedzeniu senackiej komisji nie zmieni ludzkiej mentalności; nikogo też niczego nie nauczy. Ale, jeśli przekonanie populacji tzw. internautów, że mają do czynienia nie z apostołem świętej swobody, lecz kolejnym manipulatorem, godzącym w ową świętość, przekroczy masę krytyczną, może to oznaczać koniec FB. Donald Tusk nazwał ów syndrom przestawieniem wajchy.
Kompletnie mi pana Marka nie jest szkoda. Facebook powstał na kanwie prawniczego szwindlu i zwykłym zawłaszczeniu. To są detale, o które nikt nie miewa pretensji - ostatecznie na złodziejstwie zbudowana została potęga ww. pana Gates'a, japońskiej czy chińskiej gospodarki (oraz w ogóle ekonomiczny sukces tzw. azjatyckich tygrysów). Bez kradzieży na masową skalę nie istniało by w XX w. nic takiego jak rosyjski przemysł, rosyjska technologia. Facebook'a nie lubię za kompleksowe załganie, nałogową obłudę. Począwszy od tego, że agencja wywiadowcza nazwała się portalem "społecznościowym", skończywszy na przykrawaniu użytkowników do formuły stada pod hasłami wolności.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość