W poniedziałek 9.12 odbyła się promocja niezwykłej książki Zenona Złakowskiego "Stało się! tom. I Karol". W sali Instytutu Kultury Chrześcijańskiej w Olsztynie obecni byli bohaterowie powieści. Akcja książki dzieje się w Rotyniu, który jakoś dziwnie przypomina Olsztyn, a na kartach powieści bez trudu można rozszyfrować prawdziwe nazwiska osób. Publikujemy dwa fragmenty powieści. (Z. Złakowski z książką, fot. A. Socha)
Bohater powieści, alter-ego autora, jest dziennikarzem radiowym, ma więc z racji wykonywanego zawodu doskonały punkt obserwacyjny na to, co się wokół niego dzieje. Powieść dzieje się w Rotyniu (który b. przypomina Olsztyn) i zaczyna się u schyłku dekady gierkowskiej. Autor na kilku płaszczyznach, poprzez różne codzienne sytuacje życiowe bohaterów pokazuje, jak system komunistyczny się rozpada pod ciężarem własnych absurdów, przygniatając i zniewalając żyjących w nim ludzi. Następnie opowiada, jak powstała w Rotyniu „Solidarność”, poprzez ludzi, którzy się zaangażowali w powołanie pierwszego niezależnego od władz związku w państwie totalitarnym. Pierwsza część kończy się zwycięskim strajkiem studentów Wyższej Szkoły Pedagogicznej.
NIEZWYKŁA POWIEŚĆ, KTÓRA POZWALA PRZYPOMNIEĆ SOBIE, O CO NAM WTEDY, W SIERPNIU 1980 ROKU, CHODZIŁO.
Dyrektor IKCh ks. dr Stanisław Kozakiewicz nawiązując do słów pieśni "Mury" powiedział: trzeba zburzyć mury, które wyrosły między nami.
(as)
Prezentujemy dwa fragmenty powieści Zenona Złakowskiego.
14.
Tym razem w obliczu nadchodzącej zimy już od połowy grudnia mówiono o wielkiej mobilizacji i to poczynając od władz wojewódzkich i miejskich, a skończywszy na załogach przedsiębiorstw budowlanych i remontowych, firmach transportowych, a przede wszystkim załodze ciepłowni w Stomilu. Taka mobilizacja właściwie powtarzała się każdego roku, kiedy tylko dmuchnął pierwszy zimny wiatr, lub pierwszy śnieg przyprószył ziemię, a mimo to co roku okazywało się, że wszystkie służby były tymi zjawiskami atmosferycznymi wprost zaskoczone. I wtedy już nie wystarczyła normalna organizacja, lecz ogłaszano powszechną mobilizację i zaczynała się wielka „batalia o ciepło”.
Tym razem jednak to zaskoczenie okazało się szczególnie spotęgowane, gdyż atak zimy przerósł najgorsze oczekiwania decydentów, organizatorów i polityków. Tym razem wróg z łatwością poradził sobie z energetyką i transportem, spustoszył Warmię i Mazury i cały kraj. Zima swymi pancernymi siłami dojmującego mrozu najpierw przygwoździła wszystkich, paraliżując główne węzły energetyczne, a następnie zwałami śniegu, niby lawiną piechoty zasypała cały kraj i tak zastygła. O ile w noc sylwestrową w budynku Komitetu Wojewódzkiego Partii sztab aktywistów partyjnych, pomny pionierskich lat utrwalania władzy ludowej, kreślił wojenne plany okiełznania przeciwnika, to już w pierwszych dniach nowego roku plany te zdały się na nic, a rozmiar klęski był ogromny. Co więcej, w każdej godzinie odkrywano coraz to nowe obszary spustoszenia. Była to po prostu wielka ogólnokrajowa katastrofa. Tak więc Lucyna miała rację, kiedy podczas sylwestrowego balu wspominała o „Titaniku”.
Jeszcze w Nowy Rok, a więc w pierwszy dzień po katastrofie, rotyńskie osiedla Spółdzielni „Pojezierze” trwały jakby w drzemce, próbując przespać ten mroźny czas, nie w pełni świadome rozmiarów klęski. Wtorek jednak, drugiego stycznia, był już normalnym dniem pracy i wtedy już wszyscy mieszkańcy, nawet ci z największym sylwestrowym kacem, musieli spojrzeć prawdzie w oczy. Przede wszystkim odwołano zajęcia w szkołach i przedszkolach, przedłużając ferie, co dla dzieci było wielką uciechą.
Właśnie we wtorek Piotr uzbrojony w magnetofon wyruszył w miasto. Miał zrobić reportaż radiowy o rozmiarach tej zimowej klęski. Na ulicy Żołnierskiej, kiedy mijał parterowe pawilony Wyższej Szkoły Pedagogicznej postanowił wstąpić do środka. W portierni dojrzał panią w średnim wieku okutaną w kożuszek, a poza tym hol był pusty.
- Nie ma dziś zajęć? – zapytał.
- W takich warunkach!? – zareagowała portierka. – Przecież tu wszędzie zimno jak w psiarni.
- Czy są jakieś awarie?
Kobieta popatrzyła na Piotra jak na przybysza z księżyca.
- Proszę pana, całe ogrzewanie wysiadło. A jakie są straty!
- A czy zastałem rektora? – dopytywał Piotr.
- Ja go dzisiaj nie widziałam. Z profesorów jest tylko dziekan Fijałkowski.
- Jak do niego trafić?
Portierka wyszła zza lady i wskazała w głąb długiego korytarza.
- Pójdzie pan prosto i skręci pan w korytarz w prawo. Tam na drzwiach będzie tabliczka – profesor Fijałkowski.
Piotr ruszył pustym korytarzem. Jego kroki słychać było chyba w całym budynku. Po drodze jednak nie spotkał nikogo. Zgodnie z instrukcją skręcił w prawo i zapukał do drzwi profesora. Kiedy uchylił drzwi dostrzegł szczupłego mężczyznę siedzącego przy biurku zastawionym kwiatami i roślinami w doniczkach. Zresztą cały pokój sprawiał wrażenie jakiejś oranżerii albo graciarni. Na podłodze oprócz krzeseł stało akwarium, jakieś gabloty, lampy.
- Dzień dobry, panie profesorze!
Mężczyzna podniósł głowę osadzoną na długiej szyi i beznamiętnie popatrzył na Piotra. Ten przedstawił się:
- Jestem z radia. Chciałbym z panem porozmawiać.
- Porozmawiać, ale o czym? – profesor podniósł się z krzesła. Był to wysoki, chudy mężczyzna. Miał coś ptasiego w wyglądzie.
- Czy dotknęła was zima stulecia? – zapytał Piotr.
Profesor słysząc to prawie podskoczył.
- Ach to była zima stulecia? Nie wiedziałem o tym. Myślałem, że to jest wielka katastrofa, która powstała z ludzkiej głupoty. Ale proszę, niech pan siada! – profesor zaczął zestawiać doniczki z sąsiedniego krzesła. Miał wysoki, prawie kobiecy głos.
- Ma pan tu cały gabinet botaniczny – zauważył Piotr. - Czy nie jest zbyt ciasno?
Słowa te profesor odebrał jak prowokację. Zaczął mówić szybko i jeszcze bardziej piskliwie.
- Czy nie za ciasno? Proszę pana, ja w swoim gabinecie zgromadziłem wszystko co ocalało z tej katastrofy. Te żałosne resztki zostały spośród setek roślin pielęgnowanych w dużym gabinecie biologicznym. Reszta zamarzła. Zaniepokojony już w niedzielę rankiem przyjechałem tu i w gabinecie zastałem spustoszenie. Kaloryfery popękały, woda zalała gabinet, wszystko pomarzło! Wie pan, że ja, starszy już mężczyzna o mało nie dostałem zawału serca! A co najgorsze? Otóż zniszczone zostały wszystkie stanowiska doświadczalne studentów i pracowników naukowych. Doświadczenia, które prowadzi się miesiącami, pielęgnuje, obserwuje, mierzy, odnotowuje każdą zmianę, każdą czynność. To wszystko przepadło jednej nocy. Teraz trzeba zaczynać od nowa. Rozumie pan? Od no-wa!
- Współczuję panu – wtrącił Piotr.
- Mnie nie ma co współczuć, bo są gorsi ode mnie.
- To znaczy kto?
- Przed pana przyjściem dzwonił do mnie znajomy, który jest dyrektorem zakładów drobiarskich. Czy pan wie, że na kilku fermach z mrozu zginęło tysiące sztuk drobiu, co oznacza, że wkrótce jego zakłady będą musiały przerwać produkcję, a w sklepie nie będziemy mogli kupić kurczaka. Dyrektor mówił, że nie tylko fermy dotknęła taka klęska. W sąsiednim PGR-ze zamarzły setki prosiaków. Po prostu katastrofa!
Profesor przerwał na chwilę swój wywód, a i Piotr milczał niejako pod ciężarem tej informacji. W końcu zapytał.
- Panie profesorze, czy można było uniknąć tego nieszczęścia?
Profesor popatrzył na niego i roześmiał się.
- Ależ można było, panie redaktorze. Można było! Wystarczyło, aby w ciepłowniach były wystarczające zapasy węgla, tak jak Bóg przykazał. Tak jak było dawniej. Przynajmniej na dwa miesiące. A wie pan, tym razem premier zdecydował, że w ciepłowniach wystarczą jednodniowe zapasy. Może pan to pojąć, bo ja nie.
- To niemożliwe! – Piotr był zaskoczony.
- Ale prawdziwe, panie redaktorze! Przy takiej zasadzie, wystarczy, że na czas nie dojedzie jeden skład kolejowy i już katastrofa w całym rejonie. A jak spadnie śnieg i mróz ściśnie to klęska w całym kraju.
Profesor uspokoił się nieco i siadł w fotelu.
- Wie pan – mówił dalej – gdyby któryś z niższych urzędników podjął taką decyzję to byłby sabotaż. Za Stalina mógłby dostać czapę. Ale gdy robi to premier, to na pewno kieruje się wyższą racją. Chciałbym jednak poznać tę rację. Bo nie wiadomo do końca, czy to była zima stulecia, czy też wielka pomyłka premiera.
Mimo nalegań nie udało sie Piotrowi skłonić profesora do wypowiedzi przed mikrofonem.
Wie pan, zawsze trzeba mówić całą prawdę albo nic – stwierdził profesor. – Ze zrozumiałych względów wybieram to drugie.
40.
Już po pięciu dniach spotkali się ponownie, ale tym razem w świetlicy Przedsiębiorstwa Sprzętowo Transportowego. Nie było to przypadkowe. Właśnie delegacja tego zakładu, na czele której stał Protowicz, została wyproszona z zebrania w świetlicy WPKM. W następnych dniach Łuniewski wraz z kolegami starali się sprawdzić ten zakład ale nie wykryli tam nic niepokojącego. Wiele rozmów jednak musieli przeprowadzić, aby załagodzić gniew Protowicza i rozżalenie związkowców. W końcu ten tęgi kierowca postawił jeden warunek: zebranie wyborcze MKZ-u ma się odbyć w ich zakładzie, zaś Łuniewicz dla dobra sprawy przystał na tę propozycję. I tak 29 października w PST zjawiło się 21 delegacji kosyńskich zakładów, łącznie około stu osób. Związek wyraźnie się rozrastał.
Tym razem nie zjawił się Adam Rożniak z Korniaka ze swoim Tompsonem. Jak wieść niosła, nie chciał na zebranie MKZ-tu przychodzić z pustymi rękoma i jedynie reprezentować samego siebie. Dopiero co rozpoczął się rok akademicki i robił wszystko, aby na uczelni utworzyć Komisję Zakładową Solidarności.
Zjawił się natomiast „Długi” czyli Wojtek Sitarski z WSP, który nieświadomie próbował niejako zastąpić Rożniaka. Nie był jednak uzbrojony w magnetofon ale w długopis i mały notesik. To mu wystarczyło. Z grubymi szkłami na oczach przysiadł gdzieś w pierwszych rzędach i notował.
To spotkanie wzbudzało nie mniejsze emocje niż poprzednie. Wybierano bowiem przewodniczącego MKZ i to w głosowaniu tajnym. Zebrani chcieli koniecznie sami spróbować tej demokracji. Prawie dla wszystkich było to nowe doświadczenie. Zapłatyński i tym razem co pewien czas zgłaszał się i zwracał uwagę na stronę prawną ich poczynań. Kiedy wybrano w końcu komisję wyborczą i skrutacyjną, zabrał głos Łuniewicz.
- Za chwilę będziemy zgłaszać kandydatów na przewodniczącego MKZ, a później na członków prezydium. Nie będziemy jednak głosować w ciemno, zbyt mało się jeszcze znamy. Po prostu każdy z kandydatów przedstawi się i powie krótko swój życiorys, kim jest i co robi. Żebyśmy dobrze wybrali.
- A życiorys to zacząć od przedszkola? – ktoś odezwał się z sali. Łuniewicz ponownie przysunął do ust mikrofon i odpowiedział z powagą.
- Przedszkole możesz pominąć i szkołę podstawową. A także czy miałeś z górki czy pod górkę. To nas nie interesuje. Interesują nas jednak kontakty z władzami, te polityczne. Czy ktoś należy do PZPR czy też innej partii. Ale także czy ma kontakty z milicją, z wojskiem oraz ….
Z esbe! – ktoś krzyknął.
Właśnie z esbe. Chyba wszyscy rozumiemy, że tu nie powinno być żadnych niedomówień i niespodzianek. Musimy być szczerzy, jak na spowiedzi. Wszystko musi być wiadome. Później zagłosujemy.
Odezwały się oklaski, które Łuniewski próbował uciszyć.
Jeszcze jedno! – powiedział. – Najpierw zgłaszamy kandydatów na przewodniczącego prezydium.
Rozpoczęły się więc wybory. Jak się okazało zgłoszono tylko dwóch kandydatów na przewodniczącego: Bartysia i Łuniewskiego. Andrzeja Bartysia zgłosiła Helena Hołowiecka.
- Jestem szczęśliwa, że przed trzema tygodniami udało mi się dotrzeć do Spomaszu. Szłam pełna strachu, ale wiedziałam, że muszę tam pójść. Wiedziałam, że sami pracownicy teatru, a tym bardziej sami aktorzy nie stworzą w Rotyniu Solidarności. To mogą zrobić robotnicy. Dowiedziałam się, że w Spomaszu mają zjawić się przedstawiciele zakładów, w których powstały już związki Wałęsy. Myślałam sobie, czy teatr jest zakładem pracy? Poszłam więc z duszą na ramieniu. I tam spotkałam sporo ludzi, tam też spotkałam Andrzeja Bartysia. To on prowadził zebranie. On też wcześniej, jak się dowiedziałam, stał na czele strajku w Spomaszu. Zobaczyłam potężnego mężczyznę, który budził respekt, a kiedy się przedstawiłam powiedział: „Pani Heleno, dobrze że pani przyszła. My z aktorami będziemy się czuli pewniej!” Myślałam że żartuje. „Jak to? W czym możemy pomóc my aktorzy tym mężczyznom?” On jednak nie tłumaczył, tylko podał tę wiadomość wszystkim zebranym. I rozległy się oklaski. I już nie pytałam więcej. Łzy mi leciały z oczu. Chcę powiedzieć, że Bartyś jest odważnym mężczyzną, stanowczym, ale i delikatnym. Z pozoru wydaje się gruboskórym, ale tak naprawdę jest łagodnym jak dziecko. U niego w Spomaszu odbyły się już dwa zebrania delegatów z kilku zakładów. Taki zalążek MKZ-tu. Jestem pewna, że Bartyś potrafi poprowadzić nasz związek.
Kiedy Helena skończyła rozległy się oklaski, a Bartyś patrzył na nią i kiwał głową. Kandydaturę Edmunda Łuniewskiego zgłosił Kolasa. Stwierdził, że Łuniewski, jako kierownik warsztatów jest nie tylko dobrym fachowcem, ale też doskonale rozumie problemy pracownicze. To on zaangażował się w tworzenie Solidarności w WPKM-ie i potrafił dogadać się nawet z dyrektorem Rutowiczem, który także popiera tworzenie wolnych związków.
- Z Łuniewskim byliśmy też w Gdańsku u pani Krzywonos – mówił Kolasa. – Pani Krzywonos zarejestrowała związek w naszym przedsiębiorstwie ale też zobowiązała nas do utworzenia w Rotyniu MKZ-tu. Łuniewski jest dobrym organizatorem, a w trudnych sytuacjach twardym partnerem. Jest też patriotą! – podkreślił na zakończenie Kolasa.
I tym razem rozległy się oklaski. Kiedy ucichły, na prośbę Heleny Hołowieckiej Bartyś, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, starał się podać najważniejsze fakty ze swego życiorysu. Okazało się, że nie należy do partii, jest żonaty, ma dwoje fajnych dzieciaków. Jest zatrudniony w Spomaszu jako technik mechanik. Powtórzył też to wszystko, co wcześniej powiedziała o nim Helena.
Z sali padło tylko jedno pytanie. Zadał je Andrzej Gierej, kolejarz.
- Panie Andrzeju, pan jest moim imiennikiem i dlatego mam do pana sympatię. Chcę jednak wiedzieć, czy to prawda, że pan wchodząc do gabinetu dyrektora otwiera drzwi kopniakiem?
Na sali przez chwile trwała cisza, zaś po chwili słychać było buczenie ale i oklaski. To pytanie zaskoczyło także Bartysia. Zaczął się kręcić, rozglądać bezradnie po sali. W końcu powiedział:
- To nieprawda. Tak, to nieprawda. Nie ma takiej potrzeby. Jakoś dogadaliśmy się z dyrektorem.
- Dziękuję, to wystarczy – Gierej był usatysfakcjonowany. - Domyślałem się że to plotka.
Następnie swoją prezentację zaczął Edmund Łuniewski. On również nie należał do partii. Ukończył jednak studia w Wojskowej Akademii Technicznej i ta informacja wzmogła czujność uczestników zebrania. Tym bardziej, że po studiach Łuniewski przez dziesięć lat pracował jako żołnierz zawodowy w jednostce wojskowej w Ostródzie. Odszedł jednak stamtąd i w 1977 roku zatrudnił się w WPKM-ie w Rotyniu, gdzie jest kierownikiem Działu Ruchu. Łuniewski mówił:
- W Solidarności widzę szansę dla Polski i dla nas wszystkich. Tam w Komendzie wiedzą dokładnie, że ja chcę założyć w Rotyniu MKZ. Powiedzieli, że mi to wybiją z głowy. Ja zaś powiedziałem, że mimo ich gróźb MKZ i tak powstanie! I zrobię wszystko aby powstał. Tu chcę uprzedzić pytania, które pewnie padną z sali, dlaczego opuściłem jednostkę? Mówię więc jasno, bez niedomówień: dlatego, że pobiłem milicjantów. Zdarzyło się. Popiłem, a oni weszli mi w drogę i puściły mi nerwy. Sąd garnizonowy za ten chuligański występek – jak to określił – skazał mnie na pozbawienie wolności, ale w zawieszeniu. Zgodnie z obowiązującym prawem kara ta z mocy prawa została już zatarta. Według prawa jestem więc osobą niekaraną. Człowiek popełnia w życiu błędy. Teraz poddaję się pod wasz osąd. To tyle.
Łuniewski siadł. Tym razem także pojawiły się oklaski, początkowo nieśmiałe, z każdą chwilą jednak nabierające mocy. I znowu pytanie zadał Andrzej Gierej:
- To ciekawe, co pan powiedział panie Łuniewski. Czy może pan powiedzieć, ilu było tych milicjantów, których pan pobił? Z pana słów wywnioskowałem, że więcej niż jeden.
- Trzech! – padła odpowiedź Łuniewskiego.
- Dziękuję! – rzekł Gierej. – To mi wystarczy.
Rozpoczęło się głosowanie na kandydatów. Głosowanie demokratyczne, tajne. Komisja skrutacyjna rozdała kartki, na których widniały dwa nazwiska: Andrzeja Bartysia i Edmunda Łuniewskiego. Zapłatyński poinformował, że należy skreślić przynajmniej jedno nazwisko, aby głos był ważny. Można też było skreślić obydwóch kandydatów. Wkrótce po sali zaczął krążyć Tadeusz Kolasa, jako przewodniczący komisji skrutacyjnej, który zbierał kartki do dużego, ciemnego kapelusza. Następnie uroczyście niósł go wysoko ponad głowami zebranych, a kiedy dotarł do stołu prezydialnego wówczas w obecności pozostałych dwóch członków komisji wysypał jego zawartość na zielone sukno. Rozpoczęło się liczenie głosów.
Wkrótce ogłoszono wyniki wyborów. Przewodniczący komisji stwierdził, że oddano 21 ważnych głosów. Z tego 12 głosów zdobył Andrzej Bartyś ze Spomaszu. Na Łuniewskiego zagłosowało 9 delegatów. – W ten sposób przewodniczącym rotyńskiego MKZ-tu został Andrzej Bartyś ze Spomaszu! – brzmiał komunikat.
Słowa te zostały przyjęte burzą oklasków i długo nie milkły, choć Bartyś podniósł się powoli ze swego miejsca i dawał znak ręką, jakby chciał coś powiedzieć. Helena chwyciła mikrofon ze stołu prezydialnego i podeszła do niego, gdyż stał w pierwszym rzędzie. Przez dłuższy czas trzymał mikrofon w rękach i kiwał nim, jakby nie wiedział do czego służy. W końcu odezwał się.
- Ja bardzo wam dziękuję. Nie spodziewałem się, że mnie wybierzecie. Naprawdę się nie spodziewałem. I źle zrobiłem, że kandydowałem. Teraz to wiem. Ja bardzo dziękuję, że mnie wybraliście, ale ja rezygnuję.
Wypowiedź Bartysia zaskoczyła wszystkich. Pierwszy wybrany demokratycznie przewodniczący rezygnował. Helena krzyknęła tylko:
- Andrzej!
Bartyś podniósł na nią wzrok, i nagle wyprostował się, jakby odzyskał siły. Spojrzał w kierunku sali.
- Ja teraz już wiem, że byłbym złym przewodniczącym. Kierować strajkiem w zakładzie, czy zakładową solidarnością to jeszcze potrafię. Jestem prostym robotnikiem. Być przewodniczącym MKZ-tu to dla mnie za wysoko. Tu trzeba nie tylko siły ale i rozumu, żeby to ogarnąć. Zawsze mogę pomóc, gdy trzeba coś poustawiać, czegoś przypilnować, a nawet kogoś postraszyć. Ale nie nadaję się na przewodniczącego. Znam swoje miejsce! To musi być ktoś inny, nie ja. Niech będzie to Edmund!
Helena krzyknęła po raz drugi:
- Andrzeju, dasz radę! My ci pomożemy!
Bartyś jednak kiwał przecząco głową, powoli podszedł do stołu i położył mikrofon. Następnie powrócił na swoje miejsce i siadł. Podniósł się gwar. I wtedy zabrał głos Zapłatyński.
- Widać wyraźnie, że Andrzej Bartyś zrezygnował z funkcji przewodniczącego. Szkoda, że nie uczynił tego wcześniej. Nie mielibyśmy takiego problemu. Zapomnieliśmy wcześniej zapytać tych dwóch, czy wyrażają zgodę na kandydowanie. Musimy jednak jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Pytam więc kolegę Edmunda Łuniewskiego: czy pan wyraża zgodę na kandydowanie na przewodniczącego MKZ-tu?
Łuniewski, który siedział za stołem, wstał i odpowiedział głośno:
Zgadzam się!
Zapłatyński pytał dalej.
- Czy są jeszcze inne kandydatury na przewodniczącego? Proszę zgłaszać!
Nie było innych kandydatur. Wówczas Zapłatyński stwierdził oficjalnie, że pozostała tylko jedna kandydatura, Edmunda Łuniewskiego, która przed chwilą była już poddawana pod głosowanie i uzyskała poparcie części delegatów. W tej sytuacji zaproponował, aby już nie przedłużać procedur i tę kandydaturę wprawdzie przegłosować po raz drugi ale już w głosowaniu jawnym. Nikt nie zgłaszał sprzeciwu. W głosowaniu jawnym za Edmundem Łuniewskim podniosło się szesnaście rąk, zaś pięciu delegatów wstrzymało się od głosu. Tak więc Łuniewski został przewodniczącym MKZ-tu i na szczęście nie zamierzał rezygnować. Wynik głosowania został przyjęty oklaskami. Brawa bił również Andrzej Bartyś, który nawet podszedł do Łuniewskiego i przyjaźnie poklepał go po ramieniu. W ten sposób niejako potwierdził również swoją akceptację dla nowego przewodniczącego.
Podczas tego zebrania wybrano także prezydium MKZ-tu. I tu nie zabrakło emocji. Ludzie dopiero się poznawali. Kilku kandydatów przyznało się, że należy do Partii, natomiast wielkim zaskoczeniem była wypowiedź Witka Buczyny, który stwierdził, że w swojej biografii miał epizod przynależności do SB. Mimo panującej już ogólnej atmosfery szczerości, w pierwszej chwili sala była tak zaskoczona, że nie wiedziała jak zareagować. Po chwili dopiero odezwał się Andrzej Gierej.
- To jest pomysł! Wybierzmy partyjnych i esbeków i już nie będziemy mieli przeciwko komu się buntować!
Rozległy się śmiechy, nawet oklaski, ale nadal była konsternacja. Wtedy Łuniewski zapytał:
- Proszę pana, co to znaczy epizod przynależności do SB?
I wtedy Witold Buczyna próbował wyjaśnić. Okazuje się, że po odbyciu dwuletniej zasadniczej służby wojskowej, którą zakończył w stopniu kaprala, nie mógł znaleźć sensownej pracy. I kolega zaproponował mu, aby zatrudnił się w Komendzie Wojewódzkiej MO w Rotyniu, bo tam ciekawa i dobrze płatna praca. Był wtedy młody i głupi. W Komendzie na Partyzantów pracował przez niespełna rok w jednej z sekcji Wydziału SB. Jak mówił, zajmował się tam sprawami administracyjnymi, w tym księgowością. Kiedy jednak przyjrzał się bliżej tej pracy zdecydował się odejść. Tym bardziej, że jego szef zaproponował mu przeszkolenie w szkole oficerskiej MSW w Legionowie. Nie chciał jednak na stałe utknąć w tej strukturze, która była mu obca. Kiedy stamtąd odszedł, początkowo próbował pracy na Śląsku jako górnik, później był pomocnikiem magazyniera. W 1976 roku ukończył prawo na UMK w Toruniu i wtedy został kierownikiem Działu Administracyjno-Technicznego Biura Projektów ZNTK w Rotyniu.
- Idea Solidarności jest mi bardzo bliska – mówił Buczyna – ale uważam, że nie powinniśmy ukrywać przed sobą niczego, co później SB mogło by wykorzystać przeciwko nam. A jestem przekonany, że będzie to czynić, aby nas podzielić. Od czasu odejścia z Komendy, z tym służbami nie mam już nic wspólnego. Teraz poddaję się pod wasz osąd.
Kiedy Buczyna skończył, przez chwilę stał nieruchomo, szczupły, lekko pochylony i nie było wiadomo, czy będzie jeszcze mówił dalej, czy też czeka na reakcję sali. Kiedy jednak trwało milczenie, wówczas zdecydował się usiąść.
- Znam Witka Buczynę i uważam, że można mu zaufać!
Słowa te wypowiedział głośno mężczyzna w średnim wieku, o wysportowanej sylwetce i ciemnych włosach, który szedł właśnie szybkim krokiem przez salę w kierunku stołu prezydialnego.
Przedstawił się jako Mirosław Kruszyński z Biura Projektów Budownictwa Komunalnego i stwierdził, że zna Witka Buczynę, gdyż jako projektanci dotychczas kontaktowali się już wielokrotnie w sprawach Solidarności. On sam w pierwszych dniach września spotkał się w Gdańsku, gdzieś na zakurzonych strychach starówki, z Bogdanem Lisem a także z tamtejszymi projektantami Biura Projektów Budownictwa Komunalnego. W tym samym czasie w Rotyniu nawiązał kontakt z ludźmi z biur projektowych , w tym z pracownikami Biura Projektów ZNTK , gdzie pracuje Witek. Już podczas wcześniejszych rozmów Witek mówił o swym esbeckim epizodzie i wstydził się tego.
- Mówię wam, ja w pełni ufam Witkowi, a sam jako Mirosław Kruszyński mam tysiące powodów aby zaangażować się w Solidarność. I nie dlatego, że czuję się pokrzywdzony materialnie, gdyż mój status materialny jest bardzo wysoki, mam dom i samochód. Jako projektant pracuję na akord i zarabiam naprawdę dużo. Przyznaję również, że mam drugą żonę. Mówię gdyby kogoś to interesowało. Więcej grzechów nie pamiętam. Chcę wam jednak powiedzieć: najbardziej nie lubię złodziei i szulerów, a tych namnożyło się w kraju, wszędzie. A wielu z nich podpiera się partyjnymi stołkami. To oni gubią Polskę. Tak jest również w Rotyniu. Czekam, aż im wszystkim kaktusy wyrosną na dłoni.
Okazało się, że wypowiedź Witka Buczyny wzruszyła Helenę Hołowiecką.
- Niejeden z nas zapewne popełnił w życiu błąd, którego się teraz wstydzi. Jakże często losy ludzkie są pogmatwane. Jakże często ludzie dają się wodzić za nos, są manipulowani, to znów zastraszani. Ja sama przez długi czas wierzyłam komunistom, myślałam że chodzi im o sprawiedliwość i o Polskę. O zgrozo, tak myślałam nawet w grudniu 1970 roku, kiedy podpisałam list potępiający warchołów, którego do tej pory się bardzo wstydzę. Wkrótce bowiem przejrzałam, kiedy po kilku dniach, jeszcze w grudniu, pojechałam do Gdańska, do mojej mamy. Widziałam wówczas spalony dworzec, poczułam jeszcze gaz łzawiący, a przede wszystkim od mamy i od sąsiadów usłyszałam o robotnikach, którzy zginęli od kul, a rodziny nie wiedziały gdzie pochowano ich ciała. Ten grudzień, te obrazy i opowieści pamiętam do dziś. I dlatego w sierpniu tego roku całym sercem byłam po stronie robotników i teraz zdecydowałam się całkowicie poświęcić tworzeniu Solidarności. W ten sposób chcę spłacić swój dług za ten podpis z przed dziesięciu laty. Razem z kolegami utworzyłam już Komisję Zakładowa Solidarności w Teatrze Jaracza. Cieszę się też, że udało nam się powołać rotyński MKZ.
Wypowiedź Heleny sala przyjęła oklaskami. Wkrótce też zebrani zaakceptowali skład Prezydium MKZ-tu. Oprócz przewodniczącego, którym wcześniej został wybrany Edmund Łuniewski, jego członkami zostali delegaci niektórych rotyńskich zakładów i instytucji, a wśród nich: Andrzej Bartyś – pierwszy wybrany przewodniczący MKZ-tu, który w chwilę potem zrezygnował z tej funkcji, kolejarz Andrzej Gierej, aktorka Helena Hołowiecka, architekt Mirosław Kruszyński. Wybrani zostali też Witold Buczyna, ten z esbeckim epizodem oraz kierowca Waldek Protowicz, który przed tygodniem był wyproszony z zebrania założycielskiego a tym razem pełnił honory gospodarza zebrania. I jeszcze Ludwik Sipowicz z MPGK, który tak dziękował Łuniewskiemu za kościół.
- Ta lista nie jest jeszcze zamknięta – stwierdził Edmund Łuniewski, kiedy kończył zebranie. – Z chwilą gdy nasz MKZ będzie się rozrastał, również prezydium się powiększy. Dziękuję wam za to, że obdarzyliście mnie zaufaniem i wybraliście przewodniczącym MKZ-tu. Postaram się nie zawieść waszego zaufania. Mówiłem już wam o tym, co odpowiedziałem esbekom, którzy mi grozili. Powiedziałem, że i tak założę w Rotyniu, to znaczy, że razem założymy MKZ. I tak się stało. Tu chcę podziękować naszemu dyrektorowi z WPKM, Rutowiczowi, który obiecał nam tymczasowy lokal i jak podkreślił, będzie nas we wszystkim wspierał. Od jutra zabieramy się więc do pracy. Mamy dużo do zrobienia w Rotyniu i w regionie. Ludzie na to czekają.
W tym momencie Zapłatyński wszedł Łuniewskiemu w słowo:
- Jako prawnik stawiam się do dyspozycji związku. Można się do mnie zwracać w różnych sprawach prawnych. Można do mnie dzwonić, również do domu. Mam jednak prośbę: nie dzwońcie po godzinie dziewiątej wieczorem, bo wtedy mój mały synek śpi i mógłby się obudzić.
Łuniewski się uśmiechnął i po dygresji Zapłatyńskiego powiedział jeszcze:
- Mówię wam, to naprawdę historyczna chwila. Proponuję więc zaśpiewać hymn.
Jak na komendę zerwali się wszyscy z miejsc, a Łuniewski zaintonował pierwsze słowa. Wsparła go zaraz Helena, a za nią podchwyciła cała sala: Jeszcze Polska nie zginęła… Starali się śpiewać jak najgłośniej. Wkładali w ten śpiew całe serce, całą swoją nadzieję.
Zenon Złakowski
Skomentuj
Komentuj jako gość