Na Uniwersytecie Warmińsko – Mazurskim powstał zespół badawczy, który postanowił zająć się świadomością historyczną mieszkańców Olsztyna. Cel szlachetny, przedmiot badań interesujący, jego podmiot frapujący. Jednak poskrobawszy pomysł nieco bardziej, muszę stwierdzić, że jest on raczej dość rozpaczliwy. Bo jak niby badać coś, co nie istnieje ?
Co najmniej od czasów École des Annales historiografia nam się demokratyzuje, przedmiotem dociekań coraz rzadziej są dzieje władzy, a coraz częściej społeczeństwa i społeczności. Obok tradycyjnej historii politycznej, pisuje się np. o przeszłości pijaństwa, dzieciństwa, emocji zbiorowych. Badanie recepcji wiedzy o historii też ma być demokratyczne. Chociaż zagadnieniem zajmują się również i historycy, całość pozostaje w przestrzeni dziedziny socjologii. Wolno też zapytać, co ma być efektem tak podjętej pracy. Nośnikiem świadomości zawsze były i zawsze będą elity, nie – „masy”. Wiedza historyczna człowieka, który całe życie zajmował się naprawianiem instalacji wod-kan, prowadził taksówkę albo kierował wydziałem w dowolnym urzędzie, to – w ciemno zakładam – zbitka klisz z telewizyjnych obrazków plus zabagnione reminiscencje szkolnych lektur.
Niby dlaczego ma być inaczej ? Zostawiwszy na boku osobiste niewole mechanika, zawodowego kierowcy, dożywotniego urzędnika, warto by się przyjrzeć nieskładnym zachowaniom owych elit, które za świadomość – również historyczną – odpowiadają.
Społeczeństwo jest kobietą, co oznacza, że znajomość faktów można zaszczepić w nim wyłącznie za pomocą emocji. Niezbędne do tego są symbole, wyraźne znaki w przestrzeni dziejowej, o które da się zahaczyć umysł, wywołać skojarzenie, zbudować hierarchię wartości. Fajnie; a teraz rozejrzyjmy się po Olsztynie.
Najważniejsze wydarzenie XX w., jakim niewątpliwie dla miasta była zmiana przynależności państwowej, nie pozostawiło po sobie ani jednego symbolu ! Nie mamy dzisiaj żadnych skojarzeń personalnych z wiosną 1945 r., tj. momentem przejęcia grodu nad Łyną przez administrację polską. Nie stał się symbolem ani Latosiński - pierwszy prezydent miasta, ani żaden z dwóch następnych (Pałucki, Browiński); nie jest, i nigdy nim nie był, pierwszy polski ‘wojewoda’ Jakub Prawin. Więcej: żaden z nich nie doczekał najmniejszego nawet ‘upamiętnienia’ w granicach miasta, chociaż posiadali własne tacy ludzie jak Gomułka, Pstrowski, czy Nowotko. Jeśli ‘wyzwolenie’ kojarzy się z jakimkolwiek nazwiskiem, to są nimi nazwiska Oślikowskiego i Diernowa. Wspomnienie ks. Hanowskiego nigdy nie rozgościło się w świadomości powszechnej.
Jest dla mnie oczywiste, że jakakolwiek władza nie nastałaby w Olsztynie po II wojnie światowej, musiałby oprzeć się ‘przesłaniowo’ na emocjach antyniemieckich. Po prostu dlatego, że były one autentyczne. Wyobraźmy sobie wolne, demokratyczne wybory w styczniu 1947 r. – kto głosowałby wówczas za kandydatem o filogermańskim profilu ? W tym akurat miejscu komuniści spotykali się z opinią społeczną, a doskonale tego świadomi, wykorzystywali do cna nienawiść do niemczyzny. Na Warmii i Mazurach było o tyle dramatyczniej, że rodzima ludność, będąc przedmiotem (retorycznych) umizgów władzy, tkwiła po uszy w kulturze niemieckiej, albo za taką wśród Polaków z ziem centralnych uchodzącą. Antygermańska pasja uderzała pełną mocą w autochtonów. Tych samych, na których powoływała się Polska w swoich zabiegach o Prusy Wschodnie.
Budując świadomość społeczną na ‘ziemiach odzyskanych’, komuniści używali całego szeregu zabiegów i odwołań. Obok absolutnie nieautentycznych, nie posiadających kompletnie żadnego podłoża społecznego (czy narodowego) treści ideologicznych, próbowali podczepiać do swojej doktryny realne atrybuty dziejów narodowych. Ale powołując się np. na ruch spod znaku Rodła, odrzucali jego sens zasadniczy - tj. całą sferę religijności tutejszej.
Nawet zaangażowani propagandyści PRL-u zgadzali się co do tego, że w przedwojennym Allenstein polskość stanowiła „relikt”. Relikt, czyli nie posiadająca znaczenia, zanikająca, pozostałość. W tej sytuacji odrzucenie nawet owego nikłego dorobku duchowego, skazywało władze państwowe na budowanie pamięci historycznej w próżni absolutnej.
Miała ją wypełnić symbolika ‘wyzwolenia’ i gierojstwo sowieckiej armii. Abstrahując już od faktu, że w takim układzie pojęciowym nie ma miejsca na dokonania narodowe (przy zdobywaniu Olsztyna nie było ani jednego żołnierza polskiego), gmach posypał się natychmiast, kiedy tylko wolno było ujawnić prawdę o tym jak ów 22 stycznia wyglądał. I na czym działalność sołdatów tutaj polegała. Mit prysł, ale szczerze mówiąc zawalił się na długo przed 1989/90 rokiem. Zdemontowali go Warmiacy i Mazurzy ochoczo opuszczający ‘odrodzoną ojczyznę’ na rzecz znienawidzonego, uciskającego od stuleci, wroga teutońskiego.
PRL-owska polityka ‘świadomościowa’ pozostawiła po sobie jedynie zgliszcza. Postulatem pozostaje program pozytywny, chyba raczej nie dający oprzeć się na znanym z „Roty” haśle („nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”) albo historycznych tezach znanych z innej pieśni patriotycznej („Olsztyński zamek stary /Krzyżactwa mieścił ród”). W materii bezgranicznie pogmatwanej gubią się nawet ludzie doskonale uświadomieni historycznie. No bo jak wyrysować linię konsekwencji, jeśli z jednej strony nawołuje się do likwidacji monumentu generała sowieckiej armii, dwukrotnego Bohatera Związku Radzieckiego, uświetniając równocześnie kamień z Nakomiadów, dedykowany znanemu przyjacielowi wszystkich Polaków, premierowi Prus, kanclerzowi Rzeszy, Otto von Bismarckowi ?
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość