Potrzebę likwidacji Senatu w III RP deklarowały w zasadzie wszystkie liczące się ugrupowania polityczne. Z wyraźnym wsparciem piewców demokracji, jakich wśród konstytucjonalistów, politologów i ustrojowych ekspertów nie brakuje. I w zasadzie nie ma się czemu dziwić. Przecież w systemie politycznym, którego ustrojowym pryncypium jest likwidujący wszystkie hierarchie i autorytety egalitaryzm, istnienie tzw. Izby Wyższej czy izby rozsądku wydaje się utopijną fanaberią.
Jak zatem się stało, że instytucja Senatu, mając tylu zdeklarowanych przeciwników i prześmiewców, uchowała się, choć w stanie zmienionym w stosunku do pierwowzoru nie do poznania? Odpowiedź wydaje się w swojej prostocie oczywista: ponieważ w ostatecznym, partyjnym rozrachunku senacka atrapa okazywała się zwyczajnie potrzebna. Nie tylko – jak twierdzą złośliwi – dla uposażenia partyjnej klasy próżniaczej. Chodzi o coś znacznie ważniejszego. Dla posiadających większość w obu izbach parlamentu - o nadanie choćby pozorów powagi i dodatkowe uprawomocnienie sejmowej maszynki do głosowania. A dla posiadających jedynie senacki przyczółek – uprzykrzenie życia sejmowej większości.
Nie inaczej jest i tym razem. Wyposzczona od władzy i szukająca okazji do odwetu opozycja w wyborach do krytykowanego za swoje istnienie Senatu znalazła – jak to określił senator PiS Jan Maria Jackowski – doświadczalny poligon do wykuwania strategii politycznych. To nic, że w następnym zdaniu senator Jackowski oznajmia, że w dotychczasowym modelu Senat był raczej izbą refleksji. Wrażenie, że Jackowski wrócił z dalekiej podróży i nikt mu nie powiedział jak jest naprawdę, może być mylące. Kto bowiem zaprzeczy, że głosujący na cito i zgodnie z partyjną instrukcją senatorzy nie kierują się głęboką refleksją nad marnym losem wątpiących, że partia ma zawsze rację?
W czasach oświeceniowego racjonalizmu powyższy model Senatu użytkowego sprawdza się nie najgorzej. Na to właśnie liczy większość w obecnym Senacie. Że uda się z Senatu ustawić barykadę wokół której na chwilę zjednoczą się wszyscy wrogowie PiS. Przed takim scenariuszem ostrzega marszałek Senatu Stanisław Karczewski, dzieląc się spóźnioną o całe cztery lata refleksją, że Senat ma być izbą zadumy i refleksji, a nie zadymy i awantury. To hasło zmiany senackiej dekoracji nie wyszło oczywiście od nominalnie trzeciej osoby w państwie,lecz od de facto pierwszej. Teraz, gdy Senat wymknął się spod kontroli PiS, Jarosław Kaczyński dostrzegł możliwość i potrzebę uczynienia z niego pola kompromisu i dyskusji. Brzmi groteskowo? Bynajmniej nie dla szefa PiS, dla którego nowe oblicze Senatu to jedynie kwestia aktualnej „mądrości etapu”.
Polską demokrację szlachecką i jej współczesną, liberalną odmianę, łączy dość odległe kuzynostwo, ale nie na tyle, aby losy Senatu nie budziły skojarzeń. Dzisiejszy Prezydent, Senat i Sejm to przecież echo dawnego, królewsko-senacko-sejmowego porządku ustrojowego. Jak więc drzewiej z tym Senatem bywało? Piotr Skarga pisał, że senatorowie to ziemscy bogowie, bogowie ludu. Według prymasa Stanisława Karnkowskiego posłowie winni uczciwość wszelaką, reverentiam et obsequium (uszanowanie i uległość) panom senatorom oddawać. Seniores enim et duces populi sunt (są starszymi i wodzami narodu).
W tamtym czasie wąska grupa najważniejszych osób w Senacie pełniła funkcje doradcze przy królu. Senat jako całość pełnił przede wszystkim rolę pośrednika pomiędzy królem a izbą poselską, zwłaszcza wtedy, kiedy wszystkie trzy stany musiały zgodzić się na przyjęte przez sejm uchwały. Gdy w czasie sejmu 1642 r. posłowie krakowscy postanowili na znak protestu opuścić izbę poselską, obradujący na górze senatorowie ruszyli ich zatrzymywać. Albrycht S. Radziwiłł w swoim Pamiętniku o dziejach w Polsce odnotował: zaledwie ich przywołaliśmy, albo raczej, schwyciwszy za ręce poszczególnych opierających się posłów, na miejsce ich sprowadziliśmy. Podobna sytuacja powtórzyła się rok później.
Znaczący upadek znaczenia i autorytetu Senatu to dopiero druga połowa XVII w., choć tendencja do ograniczania jego roli zaznaczyła się już wcześniej. Na sejmie 1635 r. prymas Jan Lipski żalił się, że nam bracia młodsi wszystką autoritatem cunsultanti (powagę radzenia) do izby poselskiej przeciągnęli.
Na ów proces malejącego znaczenia Senatu znaczący wpływ miały niewątpliwie walki magnackich stronnictw. Ale z drugiej strony także anarchizujący się, nie wolny od obcych wpływów system demokracji szlacheckiej.
Na elekcji w 1669 r. wkurzona na senatorów szlachta zaczęła do nich strzelać. Do senatorów III RP strzelać nie trzeba. Wystarczy, że znajdują się pod czujną batutą partyjnych dyrygentów. Senat, ze względu na historyczne miejsce obrad, jak i rangę zasiadających w nim osób, tradycyjnie nazywany Izbą Wyższą, w „prawdziwej” demokracji sprowadzono do symbolicznego poziomu piwnicy. We wrześniowym numerze „Debaty” kolega Marian Zdankowski jako radę na podły jakościowo stan wybieranych parlamentarzystów proponuje powrót do cenzusów wyborczych. W istocie, demokracja przedstawicielska jako system nie została skonstruowana z myślą o powszechnym głosowaniu, bo powstała w czasach istnienia resztek społecznych hierarchii oraz chęci słuchania mądrzejszych od siebie. Ostatecznie równościowa, demokratyczna ideologia zlikwidowała i jedno i drugie, dając w zamian powszechne „prawo” do głosowania. Konsekwencją pojmowania głosowania jako prawa był zanik myślenia o głosowaniu jako przywileju i odpowiedzialności. Jak pisze T. S. Eliot, od tego momentu zaczęliśmy podążać w stronę rządu w postaci niewidocznej oligarchii, zamiast rządu oligarchii dla wszystkich widocznej.
W tej sytuacji powrót Senatu na wyższe piętro państwowej budowli może nastąpić tylko z łaski partyjnej oligarchii. Ta jednak, obojętnie, prawicowa czy lewicowa, święcie wierzy, że reprezentując wolę ludu ma prawo do decydowania, kto, kiedy i w jakich okolicznościach przemawia językiem rozsądku i refleksji.
Kończę ten tekst na kilka godzin przed kolejną rocznicą odzyskania niepodległości. Stąd może historycznie smutna refleksja, że instrumentalne traktowanie Senatu przez polskie partie polityczne przypomina rolę obrońców polskiego Sejmu i opiekunów polskich swobód narodowych, jaką zgodnie wyznaczyły sobie w 1773 r. dwory rosyjski, pruski i austriacki.
Marszałek Józef Piłsudski nie świętował żadnej rocznicy odzyskania niepodległości. Mówił, że Polska nadal jest tylko snem.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość