Cztery lata temu, po wygranych przez PiS wyborach, tak napisałem na łamach „Debaty”: To dobrze, że w wyniku ostatnich wyborów Prawo i Sprawiedliwość przejęło pełną odpowiedzialność za rządy w naszym państwie. W proporcjonalnym systemie wyborczym to sytuacja wyjątkowa. Tym bardziej dobrze się stało, że po 25 latach koalicyjnej niemocy i chowania głowy w piasek za zarządzanie państwem, podobnie jak w innych zorganizowanych strukturach, będą odpowiadali konkretni ludzie.
Gdy piszę ten tekst znane są jedynie przybliżone wyniki wyborów. Wynika z nich, że mandat PiS do samodzielnego rządzenia zostanie przedłużony na najbliższe cztery lata.
Sztandarowym hasłem i wizytówką czteroletnich rządów Prawa i Sprawiedliwości była „dobra zmiana”. W pierwszym wystąpieniu po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów Jarosław Kaczyński zapowiedział, że dobra zmiana będzie trwała. Zatem rachunek jaki każdy z nas ma prawo wystawić rządzącej partii sprowadza się do pytania o rzeczywisty zakres tych zmian oraz oceny ich pozytywnych i negatywnych stron.
Mój subiektywny bilans po stronie aktywów zawiera trzy mocne pozycje. Pierwsza, jak najbardziej spodziewana, to zatrzymanie legislacyjnego wsparcia dla światopoglądowej i obyczajowej rewolucji oraz zdecydowane opowiedzenie się po stronie tradycyjnych wartości. Druga, to skuteczne podnoszenie w Polakach narodowej dumy i poczucia prestiżu. I wreszcie trzecia, najmniej spodziewana, to usprawnienie poboru podatków, szczególnie VAT. Tym bardziej chwalebna, że związana z przebudową instytucji i procedur.
Drugi słupek bilansu zmian, znów ograniczony do pozycji najistotniejszych, jest niestety znacznie dłuższy. Zacznijmy od tego, że Jarosław Kaczyński zerwał z fundamentalną zasadą państwa konstytucyjnego, zgodnego z grecką i rzymską tradycją prawną oraz tradycją Kościoła, że to zdepersonalizowane prawo, a nie zmienna „wola ludu” jest podstawą porządku politycznego i społecznego. To oznacza, że prezesa PiS, widzącego za każdym węgłem postkomunistę, mało zdaje się obchodzić, iż w ten sposób stał się dziedzicem kultury politycznej poprzedniego ustroju. Ogłoszenie się (wraz z partią) samozwańczym reprezentantem „ludu” (dawniej proletariatu) ma swoje konsekwencje. Otwiera otchłań demokracji skrajnej, gdzie parlament staje się „elekcyjną dyktaturą”. Wystruganie ideologicznej, ludowej pałki wykluczyło powściągnięcie temperatury wojny polsko-polskiej i poszukiwanie choćby pozorów koniecznego w demokracji kompromisu. Wręcz przeciwnie. Nowa sytuacja zrodziła zapotrzebowanie na niezbędnych do podtrzymania rewolucyjnego zapału przeciwników dobrej zmiany. W rolach szkodników i burżujów teraz obsadzeni zostali postkomuniści i ogólnie źli ludzie, głównie zdrajcy, którzy usadowili się wszędzie tam, gdzie nie ma zgody na nowe porządki.
Karmieni programowym antykomunizmem zwolennicy PiS, a tym bardziej jego członkowie, nie dopuszczają do siebie myśli, że dobra zmiana to azymut na socjalizm. Jarosław Kaczyński wprawdzie woli mówić o dużych pokładach empatii, ale już Mateusz Morawiecki w lipcu, na pikniku PiS w Siemiatyczach Śląskich zrezygnował z owijania konserwatywnego makaronu na uszy, wyznając, że PiS ma swoje źródła także w tej lewicowej, PPS-owskiej myśli. Jest również spadkobiercą myśli socjalistycznej i robotniczej. Nie chodzi tylko o język, jak żywcem wyjęty z „Trybuny Ludu” lat 70. Fakty także są nieubłagane. Jedynym, mocnym uzasadnieniem dla daleko idących transferów socjalnych, zwłaszcza 500+, była zapaść demograficzna. Ale tutaj efekty trudno nazwać inaczej, jak totalną porażką. Tym większą, że „przywracanie Polakom godności” poprzez obdarowywanie kogo popadnie nie swoimi pieniędzmi, również można między bajki włożyć. Bo oto w 2018 r. po raz pierwszy od wprowadzenia programu 500+ wzrósł w Polsce poziom skrajnego ubóstwa, i to aż o 1,1, proc.
Byłbym szczęśliwy, gdyby podobieństwa do czasów słusznie minionych na tym się kończyły.
Nieskrywana niechęć i nieufność do prywatnej przedsiębiorczości, sponsorów socjalnych programów, to kolejne, socjalistyczne dziedzictwo obecnej władzy. Uchwalono wprawdzie konstytucję dla biznesu oraz obniżono podatek CIT, ale arbitralność i buta z jaką zapowiedziano skokowy wzrost płacy minimalnej oraz zniesienie limitu składek na ZUS przypomina czasy walki klasowej. Towarzyszący wzrostowi gospodarczemu niski poziom inwestycji to jednoznaczny sygnał w jak nieprzewidywalnym prawno-instytucjonalnym otoczeniu znaleźli się przedsiębiorcy. Wprawdzie o dławiący przedsiębiorczość gorset biurokratyczny trudno winić tylko PiS, ale warto odnotować, że powrotu do czasów wolności gospodarczej początku lat 90 dobra zmiana nie przewidziała. Zaś jej głuchota na powtarzane do znudzenia postulaty mini-mum: stabilności prawa i przewidywalności zmian, pozostają w sprzeczności z rewolucyjnym duchem dobrej zmiany.
Za to komunistyczne dziedzictwo partyjniactwa krzywdy nie ma. Partia jak kiedyś, rządzi, a rząd wykonuje jej polecenia. I choć Jarosław Kaczyński chciałby się raczej widzieć w roli naśladowcy Józefa Piłsudskiego, to jego pozakonstytucyjna władza przypomina raczej epokę Edwarda Gierka, który premierem, ani przewodniczącym Rady Państwa przecież nie był. Jednak najbardziej rozpoznawalnym, a zarazem symbolicznym i bolesnym znakiem instytucjonalnej i mentalnej recydywy czasów komuny jest telewizja publiczna. Kłamstwem wprawdzie byłoby twierdzenie, że TVP pod jakąkolwiek władzą w III RP nie była telewizją partyjną, ale zapowiadany w programie PiS „nowy ład medialny” to duchowe zwycięstwo prezesów Włodzimierza Sokorskiego i Mieczysława Szczepańskiego.
Polityczne menu oferowane Polakom przez Jarosława Kaczyńskiego zawiera dania z różnorodnych, ideowych kuchni. Niemal każdy znajdzie coś dla siebie. Nacjonaliści wizję wielkiej Polski, wyborcy z sercem po lewej stronie wspólnotę równości i wrażliwości na biedę, konserwatyści tęsknotę za wspólnotowymi, tradycyjnymi wartościami. Obojętnie z której strony na wizję Polski Jarosława Kaczyńskiego popatrzymy, to i tak o sile państwa demokratycznego nie decydują jednostki, ale stabilny i sprawny ład instytucjonalny. I tu mój ostatni, ciężki gatunkowo kamień do ogródka Prezesa. Instytucjonalna przebudowa, która pozwoliła na poprawę ściągalności VAT, na szerszą skalę okazała się absolutną klapą. Złamanie konstytucyjnych zasad gry, czyli przejście od rządów prawa do rządów partii z woli ludu, zburzyło stary system wymiaru sprawiedliwości, ale budowa nowego przerosła siły i wyobraźnię obozu władzy, ograniczając się do wymiaru Łukasza Piebiaka i jego kolegów, sędziów-reformatorów.
A poza tym w Polsce bez zmian. Bo pomimo tej całej wyliczanki i propagandowej zadymy wokół „dobrej zmiany” Polska pod rządami PiS tak naprawdę niewiele się zmieniła. W służbie zdrowia trwa rozkład systemu, który uśmierca coraz więcej ludzi, na lepsze kształcenie młodych Polaków, poza organizacyjnym bałaganem, nadal nie ma pomysłu, a korzyści z przejęcia administracji ograniczyły się do garstki partyjnych beneficjentów. Na dodatek nowe, ideologiczne danie a la Kaczyński nie zatrzymało legislacyjnej biegunki i nie poprawiło jakości stanowionego prawa.
Za to diametralnie zmieniła się Polska partyjna. Podstawowy, doraźny efekt dobrej zmiany to przeoranie świadomości wyborców i ustawienie politycznej konkurencji w wyścigu na rozdawanie pieniędzy. Z takim skutkiem, że upowszechnienie wirusa socjalizmu w praktyce unieważniło demokrację jako system dający wyborcom różnorodną ofertę programową.
A jeśli tak, to jakie były powody, aby głosować na konkurencję PiS? Czy zasłużyła na to partia, która z liberalizmem na sztandarach próbuje uwodzić swoich wyborców jeszcze większą dawką socjalizmu? I na dodatek próbuje zacierać za sobą ślady, potępiając jedyne swoje przełomowe przedsięwzięcie, jakim było podniesienie wieku emerytalnego. Obrazu upadku dopełnił nieuchronny i tym bardziej żałosny finał cynicznego, instrumentalnego wykorzystywania schorowanego i dawno oderwanego od rzeczywistości Lecha Wałęsy.
Powyższa wyliczanka ułomności rządów Prawa i Sprawiedliwości to jednocześnie moja osobista lista życzeń na najbliższe cztery lata. Na jej czele umieściłbym zmianę Konstytucji, ale Jarosław Kaczyński tydzień przed wyborami zakomunikował, że takowej nie będzie. Zadowolenie z jakim cztery lata temu podchodziłem do perspektywy samodzielnych rządów Prawa i Sprawiedliwości było wyrazem tęsknoty za odpowiedzialnością, której pełnię może ponosić tylko jednolity ośrodek władzy. Ale władza to tylko środek, narzędzie niezbędne do realizacji wyznaczonych celów. I choć Jarosław Kaczyński zapowiada dokończenie dobrej zmiany, to prawdę mówiąc, sądząc po owocach ostatnich czterech lat-nie bardzo wiem, co to oznacza. Na razie uwieść ludzi socjalizmem się udało. Ale wyjść z niego zawsze jest niełatwo. Stąd moja wątpliwość, czy ten sam zegarmistrz może coś tu jeszcze naprawić. Ale bardzo chciałbym za cztery lata napisać, że się pomyliłem.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość