Przeczytałem w Gazecie Olsztyńskiej o człowieku, którego policja pilnie wezwała przed blok na ul. Gotowca i poprosiła o przestawienie zaparkowanego samochodu. Zdarzenie miało miejsce o godz. 23.20, a jazda trwała zaledwie kilka metrów. Po wykonaniu manewru kierowca został przebadany alkomatem i okazało się, że jest po dwóch piwach i ma we krwi 0,7 promila. Otrzymał zarzut jazdy po pijanemu, grozi mu do dwóch lat więzienia, o utracie prawa jazdy nie wspominając.
Co naprawdę potrafi olsztyńska drogówka, przy wsparciu wymiaru sprawiedliwości, przekonałem się osobiście w styczniu 2009 r. Zdarzenie miało miejsce na kompletnie oblodzonym skrzyżowaniu dwóch osiedlowych ulic Pieczewskiej i Malewskiego. Przede mną jechały, z konieczności z minimalną prędkością, dwa samochody. Nagle pierwszy postanowił na 90 procentowym zakręcie ulic gwałtownie hamować. Jadąca przede mną Skoda nie miała żadnych szans. Kierowca próbował uciekać w zaspę, ale doszło do uderzenia. Moje hamowanie, najprawdopodobniej dzięki zachowaniu większej odległości, zakończyło się dotknięciem tablicą rejestracyjną tylnego zderzaka Skody. Nie było żadnego śladu. Nawet plastikowa oprawa mojej tablicy rejestracyjnej była cała. Ponieważ kierowca Skody był mocno wkurzony na hamowanie swojego poprzednika i zapowiadał odmowę przyjęcia mandatu, zaoferowałem swoją pomoc jako ewentualny świadek zdania i pojechałem. Po 10 minutach otrzymałem od niego telefoniczną prośbę o powrót, ponieważ przyjechała policja. Na prośbę młodego funkcjonariusza drogówki opowiedziałem zdarzenie, zgłaszając swoje wątpliwości co do zasadności hamowania w takich okolicznościach. Wtedy policjant rzucił pytanie: „A co by było, gdyby w tym miejscu dziecko stało?”. Nie wytrzymałem i zapytałem, czy nie oglądał emitowanego kilka dni wcześniej „Misia”, ze słynnym tekstem: „A jak by w tym miejscu matka z dzieckiem przechodziła?”. - Czy Pan brał udział w tym zdarzeniu? – odpowiedział pytaniem śmiertelnie poważny policjant. Gdy potwierdziłem zetknięcie zderzaków, wydał głośne polecenie do siedzącego w radiowozie kolegi: „Temu też 300 zł mandatu i 3 punkty karne”. W Sądzie Grodzkim uznano mnie za winnego stworzenia zagrożenia w ruchu drogowym. Jedynie karę obniżono do 100 zł. (W tym samym budynku w 1984 r. też spotkałem się z dobrodusznością władzy. Wtedy skazano mnie na roboty przymusowe za „niemanie” pracy, chociaż sam wnioskowałem o najwyższy wymiar kary, czyli karę śmierci).
I zdarzenie trzecie, jeszcze z okresu świetności pierwszoligowego Stomilu. Rozstawieni na koronie stadionu policjanci milcząco i bez reakcji wysłuchują rzucanych pod ich adresem najbardziej obelżywych epitetów ze trony garstki bandziorów. Pytam się dowódcy o przyczyny braku reakcji. Odpowiada, że taki mają rozkaz. Niedługo potem stowarzyszenie Mała Ojczyzna organizowało publiczną debatę na temat bezpieczeństwa. Uczestniczący w niej komendant Miejskiej Policji potwierdził wydanie takiego rozkazu, motywując go obawą eskalacji agresji. Dzisiaj widzimy, na stadionach i poza nimi, rezultaty tej wyrafinowanej taktyki.
Wspólnym mianownikiem wszystkich trzech zdarzeń jest stopień pryncypialności władzy wobec obywateli. Ortodoksyjny do granic śmieszności dla słabych i osamotnionych oraz wstrzemięźliwy i tolerancyjny na wybryki silnych i dobrze zorganizowanych. „Za zakrętem stali, rower mu zabrali” - śpiewał przed laty Andrzej Rosiewicz o „przebierańcach” w milicyjnych mundurach. Teraz mundury mają inne, ale nadal tam stoją i czekają na okazję.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość