Mówi się, że najszybciej rewolucja pożera własne dzieci. Widać to zwłaszcza na przykładzie ukraińskiego Majdanu, który nie potrafił, lub nie chciał, wykorzystać możliwości, jakie się przed nim otworzyły po obaleniu prezydenta Wiktora Janukowycza. Po pięciu latach od ulicznych starć w centrum Kijowa Ukraina jest już zmęczona. Stagnacją, pogorszeniem gospodarki, korupcją, której nie dało się wyplenić, a przede wszystkim konfliktem z Rosją. Ukraińcy chcieli, żeby wraz ze strukturami UE i NATO „przyszedł do nich Zachód”. Nie mogąc się go doczekać, sami na ten Zachód uciekli w liczbie paru milionów ludzi. Wybory parlamentarne i prezydenckie w 2019 r. mają być najważniejszym testem dla porewolucyjnej władzy. Staną się rozliczeniem rządzących i być może odpowiedzią na pytanie, jaka przyszłość czeka Ukrainę.
Przez lata Ukraina stała na rozdrożu. Będąc w objęciach Rosji, stale oglądała się na zachodnich partnerów. Polityczne wiosny z 1990 i 2004 roku były krótkotrwałe i ostatecznie znów kończyło się na uzależnieniu od Moskwy. Mimo rewolucyjnych zrywów Kijów stał w miejscu i jego działania niewiele tu zmieniały. Moskwa nieodmiennie traktowała Ukrainę jako sferę swoich wpływów i mimo wojny dalej próbuje rozdawać karty. Prawda jest taka, że wszelkie scenariusze przyszłorocznych wyborów są możliwe, bo poparcie dla wszystkich kandydatów utrzymuje się na podobnym poziomie. Nawet obecny prezydent Petro Poroszenko nie może liczyć na bezproblemową wygraną, bo to jego coraz częściej obwinia się za złą sytuację w kraju, a za plecami wyrasta mu coraz mocniejsza Julia Tymoszenko.
Ukraina postawiła na konfrontację z Moskwą, ale i samej Moskwie nie zależy na stabilizacji sytuacji. Pozwolić Ukrainie samej uporać się z kryzysem, to umożliwienie jej urwania się z rosyjskiego łańcucha. Jednocześnie byłaby to zgoda na objęcie jej wpływami UE i NATO, na co Rosja nigdy się nie zgodzi. Trwanie w kryzysie daje z kolei nadzieję, że rosyjskim decydentom jeszcze raz uda się odwrócić Ukrainę. Może to być trudne, skoro na razie administracja Poroszenki nadaje ton dyskusji politycznej w kraju. Dominującym tematem w mediach jest konfrontacja z Rosją i stan zawieszenia pomiędzy wojną a pokojem. Teoretycznie oba państwa nie są ze sobą w stanie wojny, a w praktyce Ukraina straciła przecież Krym i nie cichną strzały w Ługańsku i Donbasie. Patowa sytuacja na froncie budzi niezadowolenie społeczeństwa, które oskarża swoje elity o czerpanie korzyści politycznych z obecnej sytuacji. Pojawiają się głosy, że wojna jest tylko pretekstem dla polityków do zaniechania lub spowolnienia działań reformacji kraju, zwłaszcza walki z korupcją i pozbawienia wpływów oligarchów. Od tych postulatów zaczął się właśnie Majdan i wobec braku ich realizacji Ukraińcy głosują głównie nogami. Masowo wyjeżdżają na Zachód, a władza, której to pasuje, nie podejmuje się określić, jak mocno destrukcyjnie wpłynie to na gospodarkę kraju. Oficjalnie tylko w Polsce znajduje się dwa miliony obywateli Ukrainy, nie wiadomo ile z nich pojechało dalej na Zachód, a ilu poszukało lepszego życia w Rosji. Brak rąk do pracy zachwieje systemem emerytalnym, ale tego nikt głośno nie chce mówić. Nawet opozycja, która nie bardzo umie się znaleźć w stanie quasi wojennego zawieszenia i nie może przebić się ze swoim przekazem. Julia Tymoszenko po cichu liczy na to, że znów stanie na czele masowego sprzeciwu wobec polityki władz, ale na razie nie podejmuje takich kroków. Chłodne przyjęcie jej wystąpienia na Majdanie w lutym 2014 r. mogło być rzeczywiście zimnym prysznicem na jej polityczne plany, ale od tego wydarzenia minęło już sporo czasu i powoli, ale systematycznie wzrastają jej słupki poparcia. Już raz Julii Tymoszenko udało się wypłynąć po Pomarańczowej Rewolucji, niewykluczone, że znów może z sukcesem sięgnąć po władzę.
Dla ukraińskich elit groźne byłoby powstanie silnego ugrupowania popierającego reformowanie kraju według europejskich wzorców. Do tej pory jednak taka partia nie była w stanie się wyłonić, tym bardziej, że rząd robi wszystko, żeby pod bokiem nie wyrósł mu silny rywal. Z drugiej strony sceny politycznej są próby powstawania partii, które miałyby zagospodarować elektorat prorosyjski i radykalnie lewicowy, ale też nie odnoszą zbyt wielkiego sukcesu. Póki co wojna przyniosła wzrost poparcia dla nacjonalistów z hasłem Bandery na ustach. Jeszcze przed Majdanem środowiska orientujące się na tradycję OUN nie miały zbyt wielkiego poparcia w społeczeństwie, ale teraz zyskały ciche poparcie prezydenta i rządu i aspirowały do jedynej właściwej tradycji ukraińskiego państwa.
Stawianie pomników Banderze nie przyniosło Kijowowi sympatii na arenie międzynarodowej. Zaiskrzyło zwłaszcza w relacjach z Polską. Polska od lat lobbowała na arenie UE za Ukrainą, próbując wciągnąć ją w struktury UE i NATO i chcąc odciągnąć ją od Moskwy. Wraz z Węgrami, Słowacją i Czechami objęła Ukrainę opieką Grupy Wyszehradzkiej, przeznaczając 6% PKB całej V4 na pomoc finansową Ukrainie. Ukraina wykorzystywała geopolityczne interesy państw regionu dla swojej korzyści, ale prawdziwych partnerów szukała dla siebie w Berlinie i Paryżu. Zarzuty Warszawy wobec gloryfikowania zbrodni UPA, w tym rzezi wołyńskiej nie skłoniły Ukrainy do porozumienia. Warszawa znalazła się w sytuacji, w której musi popierać Ukrainę w jej sporze z Rosją, a jednocześnie nie w smak jej jest ta pozorowana przyjaźń. Kijów wie, że Polska nie ma innego wyboru i nie zależy mu na jej dobrym samopoczuciu. Polska, naciskana przez Stany Zjednoczone, żeby utrzymywać poprawne relacje z Ukrainą, nie ma własnego pomysłu wybrnięcie z sytuacji. Jeszcze trudniejsze stały się relacje z Węgrami, głównie przez temat mniejszości węgierskiej na Zakarpaciu. Mniejszość węgierska nie jest zbyt liczna, ale jej obecność stanowi dla Budapesztu wygodny pretekst dla nacisków politycznych. Premier Orban potrafił posunąć się nawet do żądania przyznania autonomii mniejszości węgierskiej na Ukrainie, co spotkało się z niezadowoleniem Kijowa i zarzutami o destabilizację państwa. Węgry grają na dwa fronty: z jednej strony podkreślają, że w ich interesie leży istnienie niepodległej, demokratycznej i prosperującej Ukrainy, z drugiej Orban lekceważąco wypowiada się o władzach w Kijowie i wyraża sceptycyzm wobec przyszłości sąsiada i stanu praworządności. Budapeszt zaznacza, że Węgry nie powinny z powodu Ukrainy dawać się wciągać w nieprzyjazne gry przeciwko Rosji i iść na nieswoją wojnę.
Argument o nieswojej wojnie trafia na podatny unijny grunt. W całej UE próżno szukać państwa, które chciałoby „umierać za Kijów”. Petro Poroszenko zdaje się dobrze wyczuwać niechętne nastroje i stara się robić wszystko, żeby na tyle uwikłać UE w konflikt z Rosją, żeby obie strony nie mogły się już wycofać. Miała temu służyć listopadowa próba zaognienia sytuacji w Cieśninie Kerczeńskiej. Przejęcie Krymu i wybudowanie mostu łączącego półwysep z Federacją Rosyjską zmieniło sytuację geostrategiczną w tym rejonie. Rosja de facto uczyniła Morze Azowskie swoim akwenem, kontrolując ruch i ukraiński handel. W obawie przed zablokowaniem Mariupola, niezwykle ważnego dla ukraińskiego handlu portu, Ukraińcy wysłali jednostki marynarki wojennej, które rzekomo naruszyły wody terytorialne Federacji Rosyjskiej. W odpowiedzi strona rosyjska doprowadziła do zderzenia się jednostek obu krajów, a następnie zablokowała cały ruch w Cieśninie. Kijów potraktował to jako agresję i wezwał państwa UE do natychmiastowej reakcji. Wezwanie nie spotkało się z przychylnym przyjęciem, a Sigmar Gabriel, były szef niemieckiej dyplomacji wprost oskarżył Ukrainę o prowokację: Myślę, że w żadnym wypadku nie powinniśmy pozwolić Ukrainie na wciągnięcie nas w wojnę, a Ukraina próbowała to zrobić.
Powściągliwa reakcja na wydarzenia na Morzu Azowskim pokazuje, że UE nie zależy na generowaniu konfliktu. Tym bardziej, że Petro Poroszenko nie jest pierwszym politykiem, który na nieoczekiwanym zwrocie wydarzeń próbuje ugrać w wewnętrznej walce o władzę. Przed nim swoje szlaki przetarli już David Cameron inicjując Brexit i były premier Katalonii. Po pięciu latach od Majdanu Ukraina nie wydaje się być bliższa wstąpienia do UE i NATO. Stawiając wyłącznie na integrację z zachodem, straciła na relacjach gospodarczych i ekonomicznych z Rosją. Moskwa nie zamierza oddać strefy swoich wpływów bez walki i zamierza zrobić wszystko, żeby głęboko uzależniona od niej Ukraina zastanowiła się dwa razy nad celowością swoich działań.
Parafrazując rosyjskie powiedzenie, Ukraina cnotę straciła, ale rubla nie zarobiła.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość