Istnieje przysłowie, że żeby rozśmieszyć Boga, należy Mu opowiedzieć o swoich planach. W poniedziałek 29 sierpnia kanclerz Niemiec Olaf Scholz z właściwym sobie rozmachem postanowił jednak opowiedzieć o swoich planach nie tylko Panu Bogu, ale również wszystkim tym, którzy zasiedli w auli głównej Uniwersytetu Karola w Pradze, aby wysłuchać przemówienia kanclerza.
Zanim autor „Weekly Brief” przejdzie do omówienia tegoż przemówienia, warto powiedzieć parę słów o okolicznościach towarzyszących wizycie Scholza w Czechach. Otóż wystąpienia niemieckiego przywódcy – z „przyczyn technicznych” – nie wysłuchał premier Czech Petr Fiala. Ponadto (co ciekawe, na prośbę strony niemieckiej) odwołana została również sesja pytań studentów, z obawy o możliwe niewygodne pytania, których Scholz, zwolennik przecież (co podkreślał w przemówieniu) pluralizmu i otwartego dyskursu, najwyraźniej sobie nie życzył. Te niepowodzenia nie wpłynęły jednak na Olafa Scholza deprymująco i w Pradze wygłosił on przemówienie mogące się równać nie tylko z ambitniejszymi wystąpieniami Emmanuela Macrona, ale nawet z tymi wygłaszanymi przez słynnych poprzedników kanclerza Niemiec.
Swoją mowę Olaf Scholz rozpoczął od zwyczajowego samobiczowania, podkreślając, że spośród wielu czarnych rozdziałów europejskiej historii najczarniejszy napisali Niemcy, kiedy to „pod okupacją narodowych socjalistów” zamknięty został uniwersytet w Pradze. Po rytualnym potępieniu niemieckiego imperializmu i prób zdominowania Europy za pomocą środków, że tak to ujmiemy, kinetycznych, Scholz bez zająknięcia wyłożył zgromadzonym na Uniwersytecie Karola słuchaczom, że, najkrócej mówiąc, Ordnung muss sein, a Niemcy z chęcią ten Ordnung pomogą wprowadzić – ba, podejmą się nawet przewodzenia tej misji. A najlepszym sposobem, aby Ordnung w Europie zapanował na powrót, będzie wzięcie za twarz co bardziej krnąbrnych członków wspólnoty – w tym tych państw, które na przykład mają problemy z praworządnością, i skończenie z jednomyślnością – a Niemcy bohatersko wezmą ten ciężar na barki.
Podobnie bez zająknięcia mówił Scholz również o pełnej i niepodlegającej najmniejszym wątpliwościom determinacji Niemiec we wspieraniu Ukrainy, Niemcy bowiem „nie będą przyglądać się bezczynnie śmierci mężczyzn, kobiet i dzieci”, i zamierzają wspierać Kijów „tak długo, jak będzie to konieczne” – to dobrze, bo przy obecnym wolumenie wsparcia płynącego z Berlina będzie ono potrzebne bardzo długo. Kanclerz zapewnił również, że Niemcy w podobny sposób zaangażują się w odbudowę kraju, co będzie „ogromnym przedsięwzięciem, które będzie zadaniem dla pokoleń”. Ale i w tym zadaniu Ordnung muss sein – a więc potrzebne będzie lepsze planowanie i koordynacja i właśnie dlatego Niemcy i Holandia wystąpiły z inicjatywą mającą na celu „długoterminowy podział obowiązków” wszystkich wspierających Ukrainę. Ktoś złośliwy mógłby zauważyć, że sytuacja, w której Niemcy i Holandia decydują o podziale pracy „wszystkich” pomagających Ukrainie, nie jest konceptem przesadnie inkluzywnym, ale autor „Weekly Brief” złośliwy nie jest i nic podobnego mówić nie zamierza.
Innym szeroko komentowanym elementem wystąpienia Scholza była jego zapowiedź zgody na dołączenie do Unii Europejskiej kolejnych państw – Ukrainy, Mołdawii, Gruzji czy sześciu państw bałkańskich. Scholz jest jednak zdania, że nawet gdyby doszło do akcesji kolejnych kilku państw, w obliczu braku reform Unia w jej obecnym kształcie nie będzie w stanie skutecznie bronić swoich (dociekliwość kazałaby zapytać: „swoich, czyli czyich?”) interesów – szczególnie że Stany Zjednoczone, choć pod przywództwem „zaprzysięgłego” obrońcy relacji transatlantyckich Joe Bidena, „będą nieuchronnie coraz częściej spoglądać ku Pacyfikowi, skupiając się na rywalizacji z Chinami”. I choć Scholz uroni z pewnością z tego powodu łzę – podobnie, jak na wspomnienie podłych planów Adolfa Hitlera – to trzeba z tym żyć i nadać Unii formę jeszcze bardziej sfederalizowaną. Na szczęście, mówi Scholz, „doświadczenie ostatnich miesięcy uczy nas, że europejskie zasady – a nawet traktaty – można zmienić – nawet natychmiast, jeżeli zajdzie taka potrzeba”. I, kontynuuje Scholz, wydaje się „zupełnie naturalne, że to Niemcy muszą przedstawić propozycje do tego zmierzające” – i stąd właśnie jego przemówienie, które jednak „ma być pożywką do rozważań, a nie gotowym, niemieckim rozwiązaniem. Zakładamy, że w pierwszym odruchu Scholz chciał powiedzieć „das war ein Befehl” – ale w porę się powstrzymał.
Bo Scholz otwarcie – i szczerość tę należy docenić – przyznał, że bez zdolności wydawania rozkazów plan uczynienia z Europy suwerennego, geopolitycznego mocarstwa nie może się powieść. I tu wracamy do początku – Scholz uważa, że niezbędna jest reforma Rady Europejskiej, „ponieważ obecnie konieczna jest jednomyślność, a to stwarza ryzyko, że pojedynczy kraj może użyć prawa weta i uniemożliwić wszystkim innym pójście naprzód” – a po poszerzeniu Unii sytuacja będzie tylko trudniejsza. „Kto uważa inaczej, tkwi w zaprzeczeniu”. Dlatego też Scholz proponuje stopniowe (miło, że nie proponuje dokonania tych zmian poprzez Blitzkrieg) zmienianie procedury głosowania na większościową w takich aspektach, jak polityka zagraniczna czy podatkowa, choć wie, że „będzie to miało konsekwencje również dla Berlina”.
Ale Niemcy są najwyraźniej gotowi na to poświęcenie, podobnie jak gotowy był Lord Farquaad, który powiedział do swych poddanych, że „zapewne wielu z was zginie, ale to jest poświęcenie, na które jestem gotów”. W innym wypadku, mówi Scholz, „dojdzie do powstania dżungli grup, zasad i skomplikowanych wyłączeń (…) stanowiącej zachętę dla tych wszystkich, którzy nie sprzyjają zjednoczonej, geopolitycznej Europie. A tego nie chcę!”. Co godne odnotowania, wydaje się, że Scholz zasygnalizował, że nie wyobraża sobie poszerzenia UE o kolejne państwa bez wprowadzenia sugerowanych w przemówieniu zmian w unijnym procesie decyzyjnym. Na szczęście kanclerz Scholz wie, że jego poparcie dla głosowania większościowego „jest niekiedy krytykowane”. „Rozumiem obawy niektórych mniejszych państw” – mówi Scholz. I dlatego dodaje: „Szukajmy kompromisów razem”, a nawet sam jeden taki (wspólnie znaleziony?) kompromis proponuje, mówiąc, że „może sobie wyobrazić, że zaczniemy od głosowań większościowych w sprawach najważniejszych, takich jak polityka sankcyjna czy kwestie praw człowieka” – a jeżeli coś komuś nie będzie się podobać, to życzy sobie, aby „odnaleźć w sobie odwagę, aby kreatywnie wstrzymać się od głosu”.
Jednocześnie, wczytując się w treść poniedziałkowego przemówienia, trudno nie dojść do wniosku, iż Scholz uważa, że pewne rzeczy państwom członkowskim podobać się po prostu muszą. UE jest bowiem jego zdaniem „wspólnotą wyznawanych wartości” – i gdy wartości te nie są przestrzegane, powstaje ryzyko dla całej organizacji. I dlatego właśnie kanclerz Scholz jest zaniepokojony, gdy „w sercu Europy zaczyna się mówić o demokracji nieliberalnej”; warto dodać, że z jakiegoś powodu Scholz uznaje, że demokracja musi być liberalna, bo „demokracja nieliberalna jest sprzecznością pojęciową”. I dlatego „nie może być akceptacji, gdy naruszane są zasady państwa prawa, a nadzór demokratyczny jest rozmontowywany” – i dlatego Scholz „w pełni wspiera KE w jej pracach dotyczących przestrzegania państwa prawa”. A skoro tak, i skoro „większość społeczeństw na Węgrzech i w Polsce chce, aby UE robiła więcej w obronie demokracji i wolności w ich krajach, w tym w ramach procedury z artykułu 7”, to jest to – triumfalnie dowodzi kanclerz Niemiec – kolejny argument za koniecznością odejścia od procedury jednomyślności. Ma rację Scholz – może się okazać, że bez tych niezbędnych kroków w Generalnej Guberni nigdy nie zapanuje spokój potrzebny do utworzenia harmonijnej i spójnej Europy, zjednoczonej wokół – oczywiście większościowo ustalonych – wspólnych wartości i celów.
Trzeba przyznać, iż propozycje kanclerza Scholza, będące w gruncie rzeczy ucieczką do przodu i próbą odzyskania przez Niemcy inicjatywy, są w pełni zrozumiałe w obliczu chwiejącego się przywództwa politycznego Berlina nad projektem Unii Europejskiej. Do jego zachwiania doszło przede wszystkim w wyniku unaocznienia stopnia powiązania niemieckiego dobrobytu z energią płynącą z Rosji – i czasowego przynajmniej wymuszenia od tej energii odcięcia. Ta symbiotyczna relacja nie była z kolei, jak chcieliby myśleć niektórzy, rezultatem dziecięcej naiwności Berlina, objawiającej się wiarą, że Rosję uda się „zmienić” przez kontakty handlowe, ale raczej zimnej kalkulacji – co otwartym tekstem przyznała zresztą kilka miesięcy temu Angela Merkel. Opierającej się na przekonaniu, że dostęp do rosyjskiej taniej energii, w połączeniu z coraz bardziej agresywną polityką klimatyczną forsowaną w UE, umożliwi utrzymanie niemieckiemu przemysłowi dominującej pozycji, przy jednoczesnym prewencyjnym powstrzymaniu powstania ewentualnej konkurencji wewnątrz UE.
Cała ta kalkulacja zachwiała się w momencie, gdy Kreml uznał, że lewar energetyczny (o jego potędze właśnie się przekonujemy, codziennie słysząc o widmie racjonowania gazu w Niemczech i ryzyku zapaści gospodarczej w związku z eksplodującymi cenami energii) jest na tyle silny, że umożliwi mu rewizję porządku międzynarodowego siłą i gwałtownie. Runęła natomiast, gdy okazało się, że Kijów i cała Ukraina nie upadły w ciągu kilkudziesięciu godzin i mogą liczyć na poważne wsparcie Stanów Zjednoczonych – a tym samym niemożliwe będzie przejście do porządku dziennego nad agresją Rosji i powrót do business as usual. Nawiasem mówiąc, jest to lekcja o trudności nawiązywania długoterminowej współpracy pomiędzy państwami status quo, do jakich należą Niemcy, a rewizjonistycznymi – które reprezentuje Rosja.
Zdaniem autora nie jest (największym przynajmniej) problemem to, że pod płaszczykiem wartości i moralności Niemcy prowadziły chłodną i skalkulowaną politykę pozwalającą im na utrzymanie dominującej roli własnego przemysłu, napędzanego energią z Rosji i eksportującego do Chin (gdyby Niemcy faktycznie wyznawali głoszone przez siebie wartości, byłoby to niemożliwe, bo jakże napędzać własną gospodarkę energią z autorytarnej Rosji, w której regularnie mordowani są dysydenci, aby potem sprzedawać jej owoce do Chin, które bez wahania tłumią siłą prodemokratyczne ruchy w Hongkongu czy inwigilują Ujgurów en masse). Problemem jest to, że polityka ta okazała się nieskuteczna, a Niemcy okazały słabość i zmuszone do potępienia Rosji nie tylko słowem, ale i czynem, straciły inicjatywę. To z kolei spowodowało powstanie w Europie dwóch dynamik; upodmiotowienie państw Europy Środkowo-Wschodniej z jednej strony, a z drugiej wyzwolenie długo tłumionej (przez niemiecką siłę) wściekłości państw południa kontynentu, które Niemcy bezwzględnie sprowadziły do parteru podczas kryzysu finansowego strefy euro sprzed dekady.
Przejęcie kontroli nad procesem rozszerzenia UE, warunkowane zgodą państw członkowskich na odejście od mechanizmu jednomyślności ma umożliwić Berlinowi powtórne przejęcie inicjatywy i zneutralizowanie rosnących ambicji wschodnich członków UE. Innym ciekawym wnioskiem płynącym ze słów Scholza, który mówi przecież o wciągnięciu w strefę wpływów Europy państwa ukraińskiego – tradycyjnie rosyjskiego bufora geograficznego, może być konstatacja, że nie można wykluczyć, iż dostrzega on nieuchronność rozpadu pielęgnowanej już przez kanclerza Bismarcka dwubiegunowej współpracy na linii Berlin–Moskwa, co skutkować będzie zmianą natury tej relacji na rywalizacyjną – ale nie zamierza doprowadzić do utraty nadzoru kierowniczego nad Europą Wschodnią. We współpracy czy w kontrze do Rosji – Berlin zamierza utrzymać rolę kierownika politycznego Unii Europejskiej.
Problemem w przemówieniu Scholza jest to, że powiedział o celach Niemiec tekstem równie otwartym, co Angela Merkel, ale nie jako emeryt, ale sprawująca obowiązki głowa państwa, na dodatek w momencie, gdy w Europie – a już szczególnie w Europie Środkowo-Wschodniej – nikt o przywództwie Niemiec nie chce słyszeć. Natomiast jest to zachowanie pożądane z punktu widzenia Polski, bo Scholz mówił, jak się wydaje, szczerze – a prawdą jest, że największą zaletą głupców jest właśnie ich szczerość.
Konkludując, należy stwierdzić, że na naszych oczach doszło do bardzo interesującego zjawiska kosmologiczno-politycznego. Przyzwyczailiśmy się bowiem, że Jowisz ma swój księżyc – Europę, ale od roku 2022 Europa ma nie tylko swojego Jowisza, ale aż dwóch; do prezydenta Francji Emmanuela Macrona dołączył bowiem kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Oto już trzy dni po mowie Scholza, w czwartek 1 września, doczekaliśmy się riposty ze strony prezydenta Francji Emmanuela Macrona – jednak o tym napiszemy w drugiej części eseju.
Scholz w Pradze, Macron w Paryżu – czyli dwa Jowisze Europy. Część 2
Drogę do tego rodzaju wystąpień, co mieliśmy okazję wysłuchać w Pradze, przetarł już wiele lat temu prezydent Francji Emmanuel Macron. W czwartek wygłosił on kolejne z nich, przemawiając tym razem do członków francuskiego korpusu dyplomatycznego. Trudno się więc dziwić, że francuski przywódca z zadowoleniem zauważył, że praskie przemówienie kanclerza Scholza jest „w pełni zgodne z jego wizją”, przedstawioną w 2017 roku, kiedy to mówił Macron o Europie „bardziej suwerennej strategicznie”.
Zdaniem gospodarza Pałacu Elizejskiego genezą konieczności osiągnięcia przez Europę pełnej suwerenności strategicznej jest – dostrzeżona również przez Olafa Scholza – postępująca dekompozycja porządku międzynarodowego. I chociaż Macron „nie chce wprowadzać nastrojów katastroficznych”, to dostrzega, że świat znalazł się w momencie przełomowym, w którym zbiegają się „długoterminowe trendy oraz nakładające się na nie różnorakie kryzysy”. Bo chociaż Europejczycy przez ostatnich kilka dekad żyli w świecie, w którym triumf globalnego kapitalizmu pozwolił na ograniczenie biedy i na rozprzestrzenienie wiedzy, innowacji i rozwoju technologicznego, to powstałe w ten sposób współzależności zostały gwałtownie wyeksponowane, a następnie złamane przez pandemię COVID. W wyniku tej ostatniej „zerwane zostały łańcuchy dostaw”, co doprowadziło „do trwałej deglobalizacji sporej części światowej produkcji”. To z kolei spowodowało sytuację, w której kwestie takie jak dostawy energii czy żywności na powrót stały się problemami natury geopolitycznej – a nie domeną zarządzaną przez niewidzialną rękę wolnego rynku.
Do tego dochodzą jeszcze chociażby zmiany demograficzne, które zdaniem Macrona doprowadzą w najbliższych latach do głębokiej zmiany w strukturze porządku międzynarodowego, czy też pogarszająca się sytuacja bezpieczeństwa, nie tylko na wschodzie Europy, ale też, jak zauważa Macron, w Afryce i Lewancie. To wszystko zdaniem prezydenta Republiki każe „spojrzeć przytomnie na rzeczywistość, nawet jeżeli jest ona okrutna”; liberalny kapitalizm przestał funkcjonować i zawiódł. Świat Zachodu utracił kontrolę nad narracją i nie może już bezproblemowo „przekonywać innych do zaakceptowania swojego modelu społeczno-gospodarczego”, jakim był „polityczny liberalizm”, „lub komukolwiek go narzucać”. Po trzecie Macron dowodzi, że dynamika ewolucji porządku międzynarodowego w coraz większym stopniu formować się będzie wokół rywalizacji Chin i Stanów Zjednoczonych. Rywalizacja pomiędzy tymi dwoma mocarstwami rozegrać się ma natomiast nie tylko na polu technologii, handlu, gospodarki czy siły zbrojnej, ale również na polu rywalizujących ideologii. Wraz z osłabieniem dominacji narracji liberalnej Chiny zaczęły proponować dla niej alternatywę – co doprowadziło, twierdzi Emmanuel Macron, do „rywalizacji uniwersalizmów”.
Do tego dochodzi wreszcie agresja Rosji na Ukrainę, która również wstrząsa rozpadającym się status quo, będąc pogwałceniem wszystkich obowiązujących jeszcze norm i traktatów. Macron charakteryzuje również obecny konflikt na Ukrainie jako „zglobalizowane, hybrydowe starcie”, które w obliczu istniejących już wcześniej nierównowag grozi przerodzeniem się w wojnę światową. Co warte odnotowania, jego zdaniem konflikt na Ukrainie może stanowić zapalnik globalnego starcia pomiędzy USA a ChRL, jako element wprowadzający chaos i zaburzający równowagę sił. Prezydent Francji konkluduje, że fragmentacja porządku międzynarodowego (w zakresie łańcuchów dostaw, osłabienia instytucji międzynarodowych czy zero-jedynkowego postrzegania relacji międzynarodowych) w następstwie COVID, rywalizacji Chin i Stanów Zjednoczonych oraz wojny na Ukrainie doprowadziła do nieodwracalnego złamania porządku międzynarodowego, który regulował funkcjonowanie świata przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
Aby odpowiednio nawigować przez owe wezbrane wody, francuska dyplomacja powinna zdaniem Macrona oprzeć się na trzech niezmiennych zasadach. Po pierwsze, powinna niezmiennie stosować się do zasady nienaruszania integralności terytorialnej innych państw. Nie znaczy to oczywiście, że Francja wyrzeka się ingerencji w sprawy wewnętrzne państw trzecich, jeżeli będzie to w jej interesie; Macron stwierdza, że może ona „budować koalicje regionalne tak, aby wymusić zmianę władzy, wywierać naciski i podejmować efektywne działania” – w tym te przybierające formę sankcji.
Po drugie, Paryż musi posiadać zdolność do „rozmawiania ze wszystkimi o wszystkim i zawsze” – Francja nie powinna poddawać się dyktatowi „fałszywej moralności, która uczyniłaby ją bezsilną”. Dlaczego bowiem, kontynuuje Macron, miałoby być tak, że „Turcja będzie jedynym państwem na świecie, któremu wolno rozmawiać z Rosją”? Szczególnie że doprowadzi to do sytuacji, w której ktoś będzie mógł powiedzieć: „Zobaczcie, jak potężna jest Turcja, a Francja nie umie nawet zadbać o pokój”. Francja „jest członkiem NATO i broni konsekwentnie wspólnych wartości”, owszem – ale musi jednocześnie „bronić swojej wolności manewru”. Po trzecie – bo przecież omne trinum perfectum – Francja musi zadbać o to, aby budować relacje z innymi państwami w oparciu o zasadę równości. „Wielkie struktury, zdominowane przez pojedynczą potęgę zdolną do decydowania za innych i próbującą ich zwasalizować, już nie działają”, mówi Macron – a w związku z tym należy budować porozumienia o wymiarze bardziej regionalnym, działające na podstawie innego rozumienia ich „gramatyki”.
Trudno pozbyć się wrażenia, że integralną częścią wizji europejskiej suwerenności strategicznej przedstawionej przez Macrona jest zminimalizowanie wpływów Stanów Zjednoczonych w Europie i uzyskanie przez nią zdolności projekcji siły niezależnej od USA. Co interesujące, w wystąpieniu Olafa Scholza, jeśli nie liczyć symbolicznej pochwały „transatlantyckości” prezydenta Bidena, brak było właściwie nawiązań do współpracy z USA, za to pojawiło się wiele nawiązań do potrzeby konsolidacji chociażby europejskiego przemysłu obronnego czy do rozbudowy europejskich zdolności w zakresie obrony powietrznej, czy też obecności w przestrzeni kosmicznej.
Trudno wreszcie nie dostrzec, że i Macron, i Scholz w swych przemówieniach odwołali się do zeszłorocznej katastrofy związanej z ewakuacją sił z Afganistanu – co można postrzegać jako swego rodzaju memento w kwestii słabości i zmienności Stanów Zjednoczonych. To również zrozumiałe; Rosja nie stanowi dla państw na zachód od Odry zagrożenia militarnego – i stanowić nie będzie. Stopień uzależnienia Niemiec od pochodzącej z Rosji energii tłumaczy, dlaczego Władimir Putin zdecydował się 24 lutego na tak ryzykowny gambit, jakim był atak na Ukrainę. Gdyby początkowy zamysł Kremla, polegający na przeprowadzeniu błyskawicznej operacji mającej na celu unieszkodliwienie ukraińskiego przywództwa politycznego się powiódł, presja państw Europy Zachodniej, aby zaakceptowany został status quo, byłaby ogromna. Jednocześnie Stany Zjednoczone znalazłyby się jedną nogą poza europejskim systemem gry o równowagę, utrzymując się w nim jedynie dzięki obawom państw wschodniej flanki, a z punktu widzenia zachodu kontynentu stałyby się więc zbędnym, niepożądanym wręcz, elementem politycznego krajobrazu nie tylko w Europie, ale wręcz w całej Eurazji, zagrażając wizji konsolidacji projektu kontynentalnego, przybierającej być może formę Europy od Lizbony po Władywostok – i, co ważniejsze, Pekin. W takiej architekturze obecność USA jest po prostu niepożądana.
W tym kontekście najciekawszym być może elementem wystąpienia Macrona jest jego konstatacja, że Francja „nigdy w swojej historii nie była zwasalizowana przez żadną obcą potęgę. Mamy partnerów, nasze wartości są zbliżone do tych prezentowanych przez Stany Zjednoczone, ale zawsze zachowywaliśmy naszą własną suwerenność”. Mówi dalej Macron, że „największym zagrożeniem w obecnej chwili jest to, że od każdego państwa wymaga się, aby opowiedziało się po jednej ze stron”. Rzecz jasna, osiągnięcie przez Europę (najlepiej pod francuskim przywództwem) suwerenności strategicznej pozwoliłoby jej opowiedzieć się po swojej stronie – a nie, na przykład, amerykańskiej.
Co ciekawe, mimo nacisku położonego na wewnątrzeuropejską koordynację, Macron ostro skrytykował pomysł oparcia europejskiej transformacji energetycznej na wodorze; warto wspomnieć, że dosłownie kilkanaście dni temu Niemcy i Kanada podpisały porozumienie w zakresie dostarczania przez Ottawę tego właśnie surowca do Europy. Macron, który teraz już bez żadnych ograniczeń sufluje ideę pełnej niezależności Europy, jest temu zdecydowanie przeciwny, bo „jeżeli zastąpimy gaz ziemny wodorem, który też jest produkowany poza Europą, to po prostu odtworzymy zależności geopolityczne, za które płacimy dzisiaj”. Podobnie Macron życzy sobie, aby państwa europejskie nie pogłębiały swoich zależności od zewnętrznych dostawców uzbrojenia; „musimy stopniowo wycofać się z logiki zależności, co jest kluczowe dla naszych zdolności do podejmowania działań strategicznych i uwolni nas od standardów tworzonych poza Europą”. Jest oczywistością, że oba te punkty – dotyczące wodoru i uzbrojenia – są wymierzone w Stany Zjednoczone i są propozycją zmierzającą do osłabienia – w praktyce, bo strzeliste deklaracje o wartościach pomijamy jako nieistotną mowę-trawę – związków łączących Stany Zjednoczone i Europę.
Macron powiedział to zresztą otwarcie, stwierdzając, że państwa NATO „nie chcą po prostu być zwasalizowanymi partnerami USA, a silniejsza Europa czasem musi mieć zdolność do zapewnienia bezpieczeństwa samej sobie lub w swoim sąsiedztwie (…) bo czy nasze bezpieczeństwo może zależeć od wyborów podejmowanych przez amerykańskich wyborców?”. Krokiem do tego miałoby być, według Macrona, organizowanie co sześć miesięcy spotkań przywódców wszystkich europejskich państw (a więc nie tylko państw UE), podczas których byłyby omawiane kwestie „klimatu, dostaw energii, polityki międzynarodowej i bezpieczeństwa, dostaw żywności czy surowców”. Co ważne, prezydent Francji uważa, że powinien to być klub ekskluzywny, w którym członkostwo byłoby ograniczone wyłącznie do państw europejskich, bo inaczej format ten „powróci do formy współpracy, w której państwa spoza UE dołączają do niego lub przypisują sobie zasługi”. Taką samą rolę, niezależnego bieguna, Europa miałaby odegrać w rywalizacji chińsko-amerykańskiej. Postawę balansującą, jak to ujął Macron, Europa musi przyjąć, bo chociaż jest jej bliżej do wartości wyznawanych przez Waszyngton, to nie może zaakceptować sytuacji, w której każe się jej wybierać, ograniczając jej tym samym swobodę manewru. To istotne, bo wspominając fakt podpisania porozumienia AUKUS (które jego zdaniem miało na celu osłabienie Francji), Macron stwierdził, że Europa nie chce „wejść w logikę konfrontacji z Chinami na Indopacyfiku” – i dlatego nie zamierza godzić się na rozciąganie zobowiązań sojuszniczych istniejących w relacji do konkretnych problemów (mowa niezawodnie o NATO) na inne regiony świata.
Francja – a konkretnie jej korpus dyplomatyczny – ma również działać na rzecz pokoju i stabilności, ponieważ „w niektórych miejscach tego rodzaju działania są nam na rękę” – z których najbardziej palącym jest Ukraina. Macron uważa co prawda, że należy pomóc jej w wojnie z Rosją, ale jednocześnie podkreśla, że „Francja nie uczestniczy w tej wojnie”. Dlatego Pałac Elizejski zamierza stworzyć warunki albo dla ukraińskiego zwycięstwa, albo do podjęcia rozmów pokojowych. A pokój jest dla Macrona ważny, podobnie jak jedność europejska – i dlatego Paryż „nie pozwoli podżegaczom wojennym ani na podzielenie Europy, ani też wyznaczanie kierunku, który mógłby skutkować wprowadzeniem rozłamu w UE, zerwaniem komunikacji [z Rosją] lub rozlaniem konfliktu”. Owymi podżegaczami wojennymi są, zdaje się, państwa wschodu UE, którym Francja nie może pozwolić na „działanie samemu”. Jest to szczególnie ważne, dowodzi przebiegły Macron, w obliczu faktu, że celem Rosji jest „podzielenie Europy”! Wojna potrwa zdaniem Macrona jeszcze długo – i dlatego trzeba za wszelką cenę uniknąć groźby eskalacji (zarówno geograficznej, jak i z użyciem broni jądrowej) „i przygotować się do pokoju”.
Suwerenność strategiczna Europy – pod przywództwem jej dotychczasowych motorów napędowych, a więc Francji i Niemiec – miałaby się również rozciągać obok wspomnianej już energii, czy uzbrojenia również na mikroprocesory, leki, żywność, czy gospodarkę cyfrową.
Macron, czemu dawał już wyraz w swoich wielu wcześniejszych wystąpieniach, z dużą swadą utożsamia interesy Republiki z interesami Unii Europejskiej – i trudno go za to winić, podobnie jak trudno winić kanclerza Scholza za (mniej, lub bardziej zręczną) próbę obrony pozycji Berlina. Warto jednak odnotować, że pomimo rysujących się niekiedy różnic pomiędzy stanowiskami Berlina i Paryża (chociażby w zakresie wodoru, czy poszerzenia UE o kolejne państwa) – postulat ograniczania wpływów Stanów Zjednoczonych w Europie i towarzysząca mu próba neutralizacji ambicji politycznych państw EŚW stanowią wspólny mianownik polityki zagranicznej prowadzonej obecnie przez Paryż i Berlin.
Albert Świdziński,
Skomentuj
Komentuj jako gość