W Kulturze Liberalnej ukazał się interesujący wywiad z prof. Antonim Dudkiem, historykiem i politologiem z UKSW, na temat polskiej sceny politycznej. Wg prof. Dudka „rząd, który wyłoni się po wyborach parlamentarnych, będzie rządem słabym, niezależnie od tego, kto go utworzy. Dlatego wszystko rozstrzygną wybory prezydenckie. Jak sądzę, tak na 90 procent, wygra je kandydat antypisowski”.
Przytaczamy fragmenty tego wywiadu. Całość TUTAJ.
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Polacy są zmęczeni wojną i jej konsekwencjami. Jednak potrzebna jest mobilizacja społeczna, aby wytrzymać koszty sankcji wobec Rosji oraz inflację. Jakie to stawia zadania przed politykami?
Antoni Dudek: Wojna w Ukrainie jest tylko kolejną fazą pewnego ciągu wydarzeń, którego początkiem była pandemia. A jego konsekwencją jest znaczący kryzys, który dopiero się zaczyna. Moim zdaniem największy po tym z okresu transformacji lat dziewięćdziesiątych. Mówię o sytuacji gospodarczej, ale ona automatycznie oddziałuje na społeczno-polityczną.
W tej sytuacji należałoby oczekiwać, że politycy ograniczą swoją naturalną skłonność do konfliktu na rzecz kooperacji. W sytuacjach kryzysowych, jeśli demokratyczny system polityczny ma przetrwać, logiczne jest takie działanie. U nas niestety nic na to nie wskazuje. Mam wrażenie, że przyszłoroczne wybory parlamentarne będą wręcz apogeum rywalizacji. A największe problemy nie zostaną przez to rozwiązane.
Dziś takim problemem jest inflacja
Politycy nie są zainteresowani tym, by powiedzieć Polakom prawdę, że w najbliższych latach trzeba będzie mocno zacisnąć pasa. Nikt tego głośno nie powie, bo przegra wybory, a jego przeciwnik będzie na tym zbierał poparcie.
Niestety, przy obecnym stanie świadomości społecznej, większość ludzi wciąż woli wierzyć w obietnice, że ich poziom życia nie spadnie, a może i uda się go trochę poprawić, niż w uczciwe zapowiedzi, że się obniży.
Spodziewam się, że dopiero po wyborach parlamentarnych kolejny rząd będzie zmuszony powiedzieć Polakom, że nie da się dłużej utrzymać takiego boomu, jaki mieliśmy od wejścia Polski do Unii Europejskiej. Bo ja uważam, że od wejścia Polski do Unii do rozpoczęcia pandemii, pomijając wahnięcie wynikające ze światowego kryzysu finansowego z 2008 roku, mieliśmy okres spektakularnego rozwoju, a większości Polaków żyło się coraz lepiej. Po wybuchu pandemii poziom życia był sztucznie podtrzymywany tarczami finansowymi, które już wygenerowały olbrzymi dług, ale teraz to wszystko zaczyna trzeszczeć w szwach, rozwija się inflacja i nadciąga czas zaciskania pasa.
Czy nie ma żadnych szans, że politycy będą współpracować wobec tak trudnej sytuacji? Konsekwencje kryzysu gospodarczego uderzą przecież w tych, którzy będą rządzić.
Wprawdzie nie ma szans, żeby politycy zaczęli mówić prawdę, jednak poza oficjalną retoryką możliwe byłyby nieoficjalne uzgodnienia. W jednej sprawie zresztą była możliwa zgoda, mówię o reakcji na 24 lutego. Obie strony, PiS i KO, opowiedziały się jasno po stronie Ukrainy i przeciw Rosji, mimo że niektórzy spodziewali się, że zapatrzony w Orbána Kaczyński zachowa się inaczej. Oczywiście natychmiast zaczęto się też spierać o to, kto pomaga Ukrainie, a kto jest ukrytym rosyjskim agentem. Mamy jednak dowód, że jakiś minimalny element kooperacji jest możliwy. Może więc da się ją z czasem rozszerzyć na inne obszary.
Według mnie najważniejsza jest energetyka, to obecnie najbardziej wrażliwy w Polsce i w całej Europie. Marzyłoby mi się, żeby gdzieś po cichu doszło do porozumienia w sprawie kontynuacji działań, które pozwolą uniknąć tego, na co się zapowiada, czyli blackoutu, okresowych wyłączeń prądu. Piętnaście lat temu rozpoczęto temat budowy elektrowni jądrowej, inwestycję tę popierało zarówno PiS, jak i PO, ale kolejne rządy tak prowadziły tę sprawę, że wciąż nawet nie wiemy, gdzie ta elektrownia miałaby być zbudowana. To jest katastrofa i wynika między innymi z faktu, że PiS wyrzuciło do kosza działania Platformy w tej sprawie i wszystko zaczęło od zera. Ale gdyby PO do 2015 wbiła przysłowiową łopatę w ziemię, to pewnie elektrownia byłaby dziś na ukończeniu.
Byłoby więc wspaniale, gdyby ustalono coś poufnie w sprawie energetyki i nie rozgrywano tego w kampanii wyborczej. Dziś to marzenie jest nierealne, ale wierzę, że z czasem pogłębiający się kryzys wymusi zmiany.
(…). Moim zdaniem opowieści o przedterminowych wyborach są już nieaktualne i PiS przeprowadzi wybory parlamentarne w konstytucyjnym terminie jesienią 2023 roku. Dlatego wór z prezentami zostanie rozpruty przed wakacjami przyszłego roku. Wtedy najpewniej będzie 700 plus i wiele innych rzeczy.
(...)
A teraz prezes Kaczyński rusza w teren
Operacja rekonstrukcji terenowego aparatu PiS-u, którą osobiście teraz wciela w życie, ma służyć temu, żeby później ci przyjeżdżający z workami zindywidualizowanych obietnic politycy PiS-u byli odpowiednio przygotowani. To muszą być ludzie z regionu, znający teren, którzy ogłoszą, co rząd Zjednoczonej Prawicy zrobi dla danej gminy, jak tylko utrzyma się przy władzy. Przejawy tej taktyki można zresztą od pewnego czasu oglądać w telewizji rządowej, w której pokazuje się, jak polityk PiS-u przyjeżdża z wielką płachtą papieru, która jest ilustracją czeku i przekazuje na przykład 5 milinów złotych na budowę czegoś, co jest w miejscowości potrzebne. Przed wyborami to będzie zwielokrotnione i w ten sposób PiS będzie chciało kupić sobie trzecią kadencję.
Platforma nie wyciągnęła żadnych wniosków ze swojej przegranej w 2015 roku.
Kiedyś widziałem lekkie przejawy takiej refleksji u Trzaskowskiego. Natomiast powrót Tuska jest symbolicznym potwierdzeniem, że ona nie była potrzebna. Przegraliśmy, zdaje się mówić były premier, bo mnie zabrakło, a ja już jestem i wiem, jak wygrywać z PiS-em, bo już to wielokrotnie robiłem. Zobaczymy w przyszłym roku, czy to jest prawda.
Natomiast jeśli chodzi o zbliżanie się PO do lewicy, to z punktu widzenia opozycji byłoby bardzo dobrze, żeby tak było. Uważam, że opozycja ma szanse stawić czoła PiS-owi tylko w dwóch scenariuszach: jednego albo dwóch bloków. Oczywiście mówimy tu o opozycji na lewo od PiS-u.
O ile scenariusz jednej listy będzie najtrudniejszy do zrealizowania, to scenariusz dwóch list wydaje się nieco prostszy. Mogę bowiem sobie wyobrazić negocjacje między Hołownią i Kosiniakiem-Kamyszem i wspólną listę Polski 2050 i PSL-u.
Natomiast znacznie trudniej będzie stworzyć wyborczy sojusz Koalicji Obywatelskiej z Lewicą. Gdyby miało do tego dojść, to zwrot socjalny Tuska byłby zrozumiały. Ktoś powie, że jest teraz w tym niewiarygodny? Ale jak zawrze sojusz, może powiedzieć, że nadeszły inne czasy.
Natomiast jeżeli opozycja stworzy więcej niż dwie listy, to przegra. Zwłaszcza jeśli ta najsłabsza z list nie przekroczy progu.
Czy Tusk powinien być twarzą Platformy w tych wyborach?
On będzie tą twarzą, bo obecnie zamiana Tuska na kogokolwiek innego pogrążyłaby Platformę w głębokim kryzysie wewnętrznym.
A dlaczego nie Trzaskowski?
Ano dlatego, że politycy Platformy popełnili w ubiegłym roku błąd. Kiedy Borys Budka ewidentnie się nie sprawdził i trzeba było go zastąpić kimś innym, należało wybrać tego, kogo wyraźnie wskazywały sondaże, czyli Trzaskowskiego. Był popularny, miał potencjał. Nie miał tylko jednego – determinacji politycznego killera, którą ma Tusk, ma Kaczyński, a kiedyś miał też Miller.
Kiedy wrócił Tusk, ustąpił mu więc grzecznie miejsce, bo Tuska popierał aktyw partyjny. Dla aktywu Tusk jest symbolem dawnego tryumfu i zachował się w sposób sentymentalny, a nie racjonalny. A racjonalnie patrząc, Tusk ma tak duży elektorat negatywny, że ciągnie partię w dół.
Jednak mleko już się rozlało i będą musieli maszerować z tym Tuskiem do wyborów.
Hołownia, alternatywa dla tego męczącego duopolu PiS–PO, traci właśnie poparcie, nie odgrywa już większej roli. Dlaczego?
Są dwa powody. Po pierwsze, role w duopolu są obsadzone. Gdyby nie wrócił Tusk, a Trzaskowski się nie odważył przejąć Platformy, to Budka stopniowo by ją zmarginalizował i Hołownia wszedłby na ten opuszczony biegun. Ale trzeciego bieguna nie ma.
Pewnikiem jest natomiast inflacja.
Ta będzie się niestety dalej rozkręcała. W przyszłym roku będzie jeszcze wyższa niż w tym, bo działania, które mogłyby ją zahamować, są społecznie tak kosztowne, że PiS nie zaryzykuje, by je podjąć.
60 procent Polaków jest gotowych przymknąć oko na łamanie praworządności, byle Polska dostała pieniądze na Krajowy Plan Odbudowy. Temat praworządności rozgrzewał scenę polityczną, jej obrońcy mieli status celebrytów. A teraz to.
Wcale mnie to nie dziwi. Po raz kolejny potwierdza się, że ważniejsze są kwestie ekonomiczne niż ideowo-ustrojowe. Do tego doszło zmęczenie tematem.
Sytuacja jest patowa i taka pozostanie. PiS jest zakładnikiem Ziobry i wciąż będzie pozorować, że coś zmienia w obszarach wskazanych przez Komisję Europejską. Druga strona będzie konsekwentnie to krytykować i żądać realnych zmian. Do wyborów nic się nie zmieni.
Do tego czasu odradzałbym politykom opozycji nadmierne eksponowanie tego tematu. Budowanie kampanii na kwestii praworządności jest drogą donikąd. Większość ludzi nie chce o tym słyszeć, nie uważa tego za ważne i ma to w nosie.
(...)
Moja opinia jest taka, że dla przyszłości Polski decydujący będzie wynik wyborów prezydenckich, a nie parlamentarnych.
Rząd, który wyłoni się po wyborach parlamentarnych, będzie rządem słabym, niezależnie od tego, kto go utworzy. Dlatego wszystko rozstrzygną wybory prezydenckie. Jak sądzę, tak na 90 procent, wygra je kandydat antypisowski. To wynika ze zmian demograficznych, które są dla PiS-u dramatyczne.
Dlaczego to jest takie ważne? Chodzi o to, że prezydent będzie albo nie będzie odgrywać roli hamulcowego?
Oczywiście. Gdyby opozycja w przyszłym roku zwyciężyła i utworzyła rząd, to – żeby cokolwiek zrobić – musi dogadać się z Dudą. Jeśli tego nie zrobi, system ulegnie zablokowaniu. Wróci kohabitacja, którą pamiętamy w wydaniu Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Tyle że teraz może być jeszcze ostrzej i państwo znajdzie się na krawędzi paraliżu.
Części polityków opozycji chyba się wydaje, że Duda pod wrażeniem jej zwycięstwa ustąpi z urzędu. Oczywiście tak nie będzie. On będzie czekał na to, czy będą próbowali się z nim dogadywać i czy będą mu coś oferować. Nie wiem, jak ułożą się te relacje, ale znając polski temperament, ułożą się źle. Wtedy parlament będzie we wszystkich istotnych sprawach sparaliżowany przez dwa lata. Sytuacja na opozycji jest, delikatnie mówiąc, bardzo trudna, nawet jeśli to ona wygra wybory.
Skomentuj
Komentuj jako gość