Amazon, jako ostatni z czterech cyfrowych gigantów z Doliny Krzemowej, jest już w Polsce. Przybył kolejny pasterz konsumpcji, aby ostrzyc tutejsze stada baranów.
Strzyżenie baranów przez długi czas było domeną państwa. Ale „polityka jako sztuka ciągłego wynajdywania uzasadnień dla nowych podatków” baranom podobać się nie mogła. Nowi, globalni pasterze są inni. Tak karmią i poją tutejsze stada baranów, aby późniejsze strzyżenie w upały wyglądało na akt łaski.
Zadowolenie baranów ze sposobu w jaki cyfrowi giganci organizują im życie, to podstawa ich niebywałej, stale rosnącej potęgi.
Niby nie dzieje się nic nowego. Główną przyczyną wybuchu Wielkiej Wojny w 1914 r. była walka o rynki zbytu rosnącego w siłę kapitału przemysłowego, dla którego ramy ówczesnych państw stały się za ciasne. Przywódcy najsilniejszych państw zadecydowali wtedy o militarnym wsparciu globalnych celów „swoich” przemysłowych gigantów, co w zmienionej formie dzieje się również obecnie. Upadek europejskich monarchii i wejście na arenę dziejów państw narodowych otworzyło nowy rozdział w dziejach globalizującego się świata. Okazało się, że globalny kapitalizm i funkcjonująca w ramach państw narodowych liberalna demokracja to twory niekompatybilne. Że logika nieograniczonego rynku i logika ograniczonych granicami państw demokracji, zawierają nieusuwalne sprzeczności interesów, prowadzące do przekształcania się demokratycznych instytucji w struktury fasadowe.
Tak było już w erze przed internetem. Bez tego narzędzia zapowiedź trzeciej rewolucji przemysłowej byłaby niemożliwa. Podobnie jak powstanie nowych ponadnarodowych elit, zupełnie różnych od tych z przeszłości. Właściciele cyfrowych gigantów są ich niewielką częścią. Ale to właśnie w nich, w potencjale jakim dysponują, widzi się źródło największych zagrożeń. Czy słusznie?
Zablokowanie konta Donalda Trumpa na Twitterze oraz blokady na Facebooku treści uznawanych za skrajne spersonalizowało ich właścicieli jako główne zagrożenie dla demokracji i liberalnych wolności. Dla wygody stadnego myślenia i ucieczki przed o wiele bardziej złożonym problemem.
Tymczasem żadna, nawet najdalej idąca neutralność założyciela Facebooka nie zlikwiduje ostrego konfliktu technologii cyfrowych i demokracji. Systemów o odmiennej logice, celach, zakresie terytorialnym i momentach powstania. Pozorna kompatybilność internetu i demokracji uwiodła na początku wielu. Cóż lepszego mogło się przydarzyć systemowi, którego żywiołem i tlenem jest wolny i bezpośredni udział w debacie, dostęp do informacji, idei oraz możliwości samoorganizacji? Korporacyjne frazesy z Doliny Krzemowej o łączeniu ludzi, globalnych wspólnotach i sieciach relacji, bardzo w tym pomogły.
Jeśli zderzenie z rzeczywistością okazało się dla demokracji więcej niż bolesne, to nie z powodu celowego działania władców cyberprzestrzeni. Ich celem nie jest przecież obrona demokracji, ale zarabianie pieniędzy. Do tego konieczna jest zamiana statusu obywatela na tożsamość konsumenta. Zastąpienie idei wolności radością z kupowania. Z powodów zasadniczych jest to proces dla demokracji destrukcyjny, ale w epoce internetu jedynie twórczo udoskonalony.
Internet stał się dla demokracji polem minowym, ponieważ jej główną siłą i oparciem są instytucje państwa narodowego, a tych do internetu przenieść się nie da. Do sieci przeniósł się za to człowiek masowy. Ten sam, któremu kiedyś, w równościowym rozpędzie, wręczono kartkę wyborczą, i który, podobnie, jak w realu, teraz w świecie wirtualnym rozgościł się po swojemu. Z tą różnicą, że dzięki anonimowości jego naturalne instynkty doznały dodatkowego wyzwolenia od resztek norm i przyzwoitości, a niszczenie wszelkich autorytetów stało się odruchem bezwarunkowym.
Oczywiście nie pozostawiono go samemu sobie. Rywalizacja o jego duszę, tym razem polityczną, przeniosła się do sieci. Media społecznościowe, postrzegane jako ideał wolnej, obywatelskiej debaty, zostały skrojone zgodnie z logiką hermetycznych, partyjno-plemiennych podziałów. Ale to dopiero początek. Zgromadzona dzięki naszej wirtualnej aktywności wiedza pozwoli na podrzucanie nam do przetrawienia takiej ilości oraz dobranej jakości politycznego siana, aby poczucie wolności wyboru harmonizowało z pożądanym skutkiem.
W rozważaniach nad genezą cyfrowej rewolucji jedno jest pewne: jeszcze nigdy człowiek nie wykonał takiego technologicznego salta mortale, bez oglądania się na możliwe, negatywne skutki i bez zastanawiania się nad sposobami reagowania. Dotychczasowe podboje człowieka, motywowane władzą, pieniędzmi czy ideami, dotyczyły panowania nad światem zewnętrznym. Teraz po raz pierwszy jest inaczej. Technologiczne wytwory ludzkiego umysłu zwróciły się przeciwko człowiekowi jako takiemu, przeciwko autonomii jego rozumu i woli.
Wąska grupa ludzi znalazła się w posiadaniu technologii i środków materialnych pozwalających urządzić nam świat po swojemu. Bez żadnych spiskowych podtekstów, zgodnie z logiką władzy i dominacji.
Demokracja nie ma im czego przeciwstawić, bo nie ma nic naprawdę własnego. Jej podstawowe ideały: równości, wolności, praw człowieka, postępu, po odrzuceniu ich chrześcijańskich korzeni, nie mają żadnego głębszego uzasadnienia. Dlatego funkcjonują w postaci słabych, podatnych na wynaturzenia i ośmieszenie mitów. Dlatego, z punktu widzenia przetrwania demokracji najlepiej byłoby internet wyłączyć, ograniczając jego stosowanie do funkcji technicznych i użytkowych. Nie jest to gwarancja przetrwania, ale warunek powrotu na ścieżkę samokontroli systemu.
Jedynym wyjątkiem wydają się być dzisiaj Chiny. Imperium wystarczająco silne i ludne, aby dyktować cyfrowym gigantom własne warunki. W przeciwieństwie do Europy, gdzie proces utraty pewników i narodzin „człowieka bez właściwości” trwał od wieków, krótki okres krwawej ateizacji Mao Tse-tunga nie naruszył w istotny sposób konfucjańskiej filozofii dyscypliny, wspólnotowości i autorytetu władzy. To świat nam ustrojowo i kulturowo obcy, ale jego konfrontacja z cyfrowymi „pasterzami konsumpcji” to starcie dwóch godnych siebie przeciwników.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość