Pan Tadeusz Poźniak swoim artykułem „Silna polska armia to nasze być albo nie być” sprowokował mnie do poruszenia tego tematu. Zanim jednak przejdę do meritum zwrócę uwagę na zasadniczy błąd Autora, który napisał o „III Rzeczypospolitej, a de facto PRL-u bis”. Zgadzając się z Autorem co do istotnych podobieństw pod różnymi względami zwracam jednak uwagę na to, że akurat w dziedzinie wojskowości podobieństw brak. Brak choćby dlatego, że w PRL, jeszcze w roku 1988 mieliśmy 400 tys. żołnierzy a dzisiaj cztery razy mniej. Za to podobieństwa są w sprzęcie. Używamy tego samego. W 1988 roku mieliśmy już np. nowoczesne Migi 29 i mamy je do dzisiaj tyle, że minęło ponad 30 lat.
Ale do rzeczy. Widać coraz wyraźniej, że wracają czasy z XVIII wieku czyli okres ponad pół wieku pokoju kończy się a w miarę ustabilizowany porządek świata zaczyna się rozsypywać. Jest to czas wielkich wyzwań czyli zagrożeń i jednocześnie okazji do ponownego zdefiniowania swojej pozycji międzynarodowej a nawet granic a już na pewno zweryfikowania sojuszy.
Cofnąłem się więc do XVIII wieku. Weźmy na przykład rok 1745, okres zastoju saskiego, przed reformami króla Stanisława Augusta („Historia oręża polskiego” Wimmer, Nowak). Etatowa wielkość wojska polskiego i litewskiego razem to 24 000 stawek żołdu. W rzeczywistości wojska było mniej, należy jeszcze odliczyć ślepe porcji i poczty. Po ich odliczeniu zostało nam 16 tysięcy żołnierzy.
Autorzy piszą też, że "nastąpił znów poważny rozwój wojsk prywatnych; łącznie było ich o wiele więcej niż sił państwowych". No i pominięto w tych rozważaniach luźną czeladź.
Ponieważ dzisiejszemu czytelnikowi niewiele to mówi spróbuję przełożyć to na nasze.
16 tys. żołnierzy w Rzeczpospolitej, to faktycznie znacznie więcej. W tym czasie armie prywatne były znacznie liczniejsze niż państwowa. Żeby nie być gołosłownym - Jędrzej Kitowicz – historyk, pamiętnikarz, korespondent polityczny, konfederat barski i ksiądz w końcu pisze, że taki książę Hieronim Radziwiłł miał 6 000 żołnierza regularnego "tak dobrze jak pruski żołnierz sprawnego", a oprócz nich "drugie sześć tysięcy nieregularnego, to jest kozaków i strzelców, z gruntu służbę żołnierską czyniących", to musimy tę liczbę co najmniej podwoić. Do tego doliczamy „luźną czeladź”. Nie ma co tego lekceważyć. Luźna czeladź to ówczesny odpowiednik współczesnego ogona obsługującego żołnierzy walczących czyli prawdziwe zęby armii. Obecnie w wojsku polskich ten ogon czyli „luźna czeladź” stanowi ok. 70% całości.
Odnieśmy to do naszych czasów. Dzisiaj, w stanie pokoju, 38 milionowa Polska ma 100-110 tys. żołnierzy. W tych 100 tysiącach jest około 30 tysięcy żołnierzy do boju (to zęby i pazury), a reszta to ogon („luźna czeladź” w XVIII w.), zapewniający "zębom" możliwość walki.
W roku 1745 Rzeczpospolita miała mniej więcej 8-9 mln mieszkańców, a pod bronią porównywalną ilość jak wojsko polskie ma dzisiaj. Gdybyśmy dzisiaj chcieli mieć proporcjonalną do 1745 r. i do naszego obecnego zaludnienia armię, to musielibyśmy co najmniej 4-5-krotnie zwiększyć liczebność wojska polskiego. Warto też dodać, że już pod rządami Stanisława Augusta podniesiono liczebność wojska z tych 24 tys. do 65 tysięcy plus ten ogon. Zlikwidowano jednak wtedy wojska magnackie ale za to wprowadzono nowoczesne karabiny skałkowe, jednolite umundurowanie i szkolenie wg najlepszych wtedy regulaminów pruskich.
A teraz wyobraźcie sobie, że w Polsce ktoś proponuje pięciokrotne podniesienie liczebności wojska i stosowne do tego zwiększenie budżetu. Już widzę ten wrzask na mównicy sejmowej, w mediach i na ulicach. A co by się stało ze stronnictwem politycznym popierającym taki wniosek?
Wimmer i Nowak podsumowali problem aukcji wojska polskiego w XVIII w.: "Szlachta chętnie gardłowała o potrzebie aukcji, gdy przychodziło wszakże do wyszukania środków na utrzymanie wojska, zwyciężał jej egoizm i obawa przed większymi obciążeniami podatkowymi".
Potępiamy dawną szlachtę polską za egoizm ale jednak tamta szlachta, choć podobno skąpa, wciąż widziała potrzebę podniesienia liczebności armii. Co tu dzisiaj mówić o poparciu takiego pomysłu - my takiej potrzeby nawet nie dostrzegamy. Kto dziś zgodzi się ponieść koszty liczniejszej armii? Przecież pieniądze potrzebne są na przekupywanie wyborców, na chorej wielkości administrację państwową.
Jak już pisałem nasza armia ma dzisiaj ledwie 30 000 żołnierzy liniowych. A ze względu na brak poboru i, co za tym idzie, szkolenia rezerw, zdolność mobilizacji na wypadek konieczności obrony własnego terytorium w Polsce wynosi obecnie jedynie 0,29% populacji obywateli, przy średniej europejskiej 1,66%.
To, że jesteśmy właściwie bezbronni to jedna sprawa. Gorzej bo nikomu to nie przeszkadza a nasi politycy jeśli już o bezpieczeństwie myślą to jako jedyne rozwiązanie widzą sprowadzenie do Polski wojsk obcego mocarstwa. Przypominam, że takie wojska już w Polsce były. Do ich wyprowadzenia potrzeba było ponad dwieście lat, kilku powstań narodowych i dwóch wojen światowych.
To może jednak sypnijmy groszem na własne wojsko.
Adam Kowalczyk
Skomentuj
Komentuj jako gość