Wacław Radziwinowicz przestał być korespondentem "Gazety Wyborczej" w Moskwie. Został pozbawiony akredytacji w ramach politycznej retorsji, za usunięcie z Polski Leonida Swiridowa współpracownika agencji MIA Nowosti. O swoim wyrzuceniu Radziwinowicz napisał dwa duże teksty w "Gazecie Wyborczej" z 9-10 stycznia oraz z 16-17 stycznia.
Najciekawszym jest tekst pierwszy zatytułowany "Dziękuję Moskwie". Dowiadujemy się w nim: "Kto mógł, występował w mojej obronie w swoim radiu czy gazecie lub zapraszał na rozmowę w eterze". I dalej: "Nigdy za mojej pamięci, a przecież pracowałem tam 18 lat, Moskwa nie wstawiła się tak zdecydowanie za kimś wydalanym z Rosji". Więc pełny propagandowy sukces i tylko jedna uraza. Do kogo? Uświadomiła to dziennikarza dopiero Maria Zacharowa, rzeczniczka MSZ Rosji: "Powiedziała, że dla swoich mam 'wartość zerową', bo moje państwo mnie nie broni. Polski MSZ ograniczył się do dyżurnego komunikatu w mojej sprawie i na tym się skończyło. W sumie mniej niż zero...(...) Mnie osobiście pomoc Warszawy nie była potrzebna. Wyjechałem z Rosji z ciężkim sercem, ale dzięki przyjaciołom Moskalom z tarczą, a nie na tarczy. Mam jednak żal do władz swego kraju za pokazanie Rosjanom, że potrafią się nie wstawić za swoim obywatelem takiego czy innego "sortu' (akurat słowo rosyjskie)".
Cóż miałyby zrobić władze polskie w obronie Radziwinowicza, tego niestety reporter już nie podaje, ale na pewno jako minimum jego obrony powinno być wysłanie na Wschód przynajmniej dwóch dywizji. Artykuł ten, który tak obszernie cytuję, ma jednak post scriptum, które tu przytoczę w całości:
"Muszę dodać, że jestem natomiast bardzo zbudowany postawą pracowników Ambasady RP w Rosji i konsulatów w Moskwie i Kaliningradzie, którzy w ludzkim odruchu okazali mi wiele współczucia i pomocy".
Cóż, za schizofrenia, czyżby przebywając 18 lat w Moskwie Wacław Radziwnowicz nie wiedział, że pracownicy ambasady jak i konsulatów są dyplomatami zatrudnionymi przez polskie Ministerstwa Spraw Zagranicznych? Że to przedstawiciele polskich władz. Radziwinowicz atakuje polskie MSZ, że nic nie zrobiło w jego sprawie, a jednocześnie w PS. dziękuję za udzieloną pomoc uczyniono przecież przez pracowników MSZ. Schizofrenia do kwadratu.
W drugim, o wiele obszerniejszym artykule zatytułowanym "O Marusi, co nie chciała azylu" reporter już ścieniował swoje oskarżenia w stosunku do MSZ, może już trochę otrzeźwiał i powtórzył, że "z wyjazdem pomogli mi pracownicy naszej ambasady w Rosji i konsulatów w Moskwie i Kaliningradzie". Ale pewnie to też, według jego filozofii dalej nie byli pracownicy polskiego MSZ.
Jednym z ostatnich tekstów zamieszczonych w "Gazecie Wyborczej", a pisanych jeszcze z Moskwy, Radziwinowicz zajął się polskim kinem. Nie aktualnym, ale tym potencjalnym. Artykuł zatytułowany "Prawidłowe kino propagandowe" rozpoczyna się słowami: "Nowa władza chce wprowadzić kino polskie na tory, po których już pędzi coraz bardziej państwowotwórcza kinomatografia rosyjska. Z czasem, korzystając ze wzorów z Rosji będzie można u nas 'upatriotycznić' nawet cyrk". I dalej taka instruktażowa czytanka, oczywiście wymierzona przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, który przecież kieruje polską kinematografią. Tu Radziwinowicz jak widać zgłasza swój akces, że z chęcią zostanie konsultantem polityki filmowej i z chęcią podpowie, jak przestawić ją na model rosyjski. To, że Kaczyński zapatrzony jest w Putina, to sprawa wiadoma z innych publikacji "Wyborczej". Radziwinowicz porównuje Kaczyńskiego nie do Putina, ale do Władimira Medinskiego, rosyjskiego ministra kultury. Tylko, że wymieniając polityków i filmowców rosyjskich Radziwinowicz zawsze podaje imię i nazwisko, a Kaczyński w tekście Radziwinowicza ani razu imienia nie posiada. Ot, to i cała kultura dziennikarza i jego redakcji.
Marek Resh
Skomentuj
Komentuj jako gość