Pierwsze, tak ważne wystąpienie publiczne Beaty Szydło było miłym zaskoczeniem. Prawdopodobnie nie tylko dla mnie. To nie znaczy, że nie miało ono żadnych słabości. Jednakże w porównaniu do swej coraz bardziej naturalnej konkurentki, Ewy Kopacz, przy założeniu, że ma realne szanse na objęcie jesienią funkcji premiera, wypadła znakomicie.
Trzeba wziąć pod uwagę też fakt, że dla Szydło był to jej debiut przy tak ogromnej widowni, jaką stanowili widzowie kilku programów telewizyjnych. Nie dostrzegłem śladów presji na jej twarzy i w jej głosie. Charakterystyczne, że podobną cechą, od pierwszej pamiętnej konwencji wyborczej, przewyższał swego głównego konkurenta Bronisława Komorowskiego, Andrzej Duda. Skoro już jesteśmy przy tych porównaniach, to niezwykle ważną, rzucającą się w oczy różnicą, przemawiająca na korzyść Szydło było to, że również ona jak prezydent –elekt, mówiła „z głowy”. Kopacz zaś, tak jak Komorowski, była niewolniczo uzależniona od leżącej przed nią kartki. Ani w przypadku Kopacz, ani Beaty Szydło, nie brałem pod uwagę braw, którymi słuchający na żywo obydwa przemówienia, co kilka zdań przerywali, bo takie są reguły rządzące partyjnym zjazdami. Ale nawet w tej drugorzędnej sprawie, brawa jakimi przerywano Beacie Szydło, były merytorycznie jakoś uzasadnione, a przez to bardziej naturalne.
Najważniejszą rzeczą dla mnie był jednak trzon merytoryczny jednego i drugiego przemówienia. Beta Szydło wymieniała kolejne rzeczy, różne obszary życia politycznego i społecznego, które wymagają zmiany. Często opisując jakiś obecny stan rzeczy, kończyła hasłem” „Na to nie może być zgody”. Jednakże nie było w jej przemówieniu, będącym w jakimś stopniu najogólniejszym zarysem programu, akcentów prowokujących do napięć i starć z Platformą. W wielu przypadkach były to deklaracje, potwierdzające chęć zrealizowania obietnic wyborczych Dudy. M.in. obniżenie wieku emerytalnego, eliminacje śmieciówek, obniżenie podatków, zagwarantowanie zasiłku na każde dziecko w wysokości 500 zł miesięcznie, itd. Itp. Drobną słabością było to, że za wiele rzeczy chciała zaakcentować w swoim pierwszym wystąpieniu, którego początek był znakomity. Włącznie z trywialnym w gruncie rzeczy zdaniem - „Wyszło szydło z worka”, ale powiedziane tak wdzięcznie i naturalnie przez bohaterkę konwencji, że nie tylko nie zazgrzytało, ale u wielu wywołało aplauz.
W konwencji Platformy z wielu kątów przebijała się sztuczność. Słaby, niewiarygodny teatr. Najpierw z czworokątu krzeseł, w jaki została zaaranżowana widownia otaczająca ze wszystkich stron przemawiająca premier.
Sztuczne było rozsadzenie w kilku pierwszych rzędach młodzieży, która miała być żywym i namacalnym dowodem na to, że Platforma stawia na nowe pokolenie. To na jego plecach Platforma na kolejne cztery lata chce wjechać jako zwycięzca najbliższych wyborów i przedłużyć swą polityczną hegemonię. Co ciekawe, na twarzach wielu tych młodych ludzi, widać dokładną świadomość, że robią trochę za manekinów, w najlepszym przypadku za statystów, z których jednemu na tysiąc uda się załapać, na zasadzie głoszonego przez PO parytetowego alibi, do parlamentu. Wielu z nich nie było nawet w stanie nałożyć sobie makijażu radości, nie mówiąc już o entuzjazmie. Również wtedy, gdy premier mówiła: - „Chcę, żebyście wy młodzi byli naszom siłom”.
Ostrzegała Polaków, tak jak to robi od ośmiu lat: - „PiS to zmiana, ale zmiana na gorsze”. Bo jeśli ktoś chce najpierw wszystko zburzyć, a później odbudować, to znaczy, że chce doprowadzić do katastrofy – dodała dla jasności wywodu. Rzekoma nowalijka wyborcza z młodzieżą, została przytłoczona ciężarem stałego motywu Platformy – budowaniem strachu przed PiS i podawaniem w dużych porcjach elementów nienawiści wobec najgroźniejszego konkurenta. Młotem pneumatycznym, który zostawiła sobie na koniec przemówienia, a który miał zmiażdżyć PiS była sprawa SKOK-ów. – Panowie z PiS to dowód waszej obłudy. Nagle zatroszczyliście się o „frankowiczów”, a nie przeszkadzało wam, że to dzięki błędom PiS, czyli utworzeniu SKOK- u, Polacy stracili trzy miliardy zł.
Już chyba na stałe, od czasu ostatniej konferencji o rekonstrukcji rządu, wywołanej upublicznieniem materiałów śledztwa z afery taśmowej, Ewie Kopacz pozostaną nerwowe tiki otwieranych i zamykanych ust oraz łamiący się płaczliwy głos.
autor: Jerzy Jachowicz, wpolityce.pl
Dziennikarz śledczy i publicysta. W latach 1989 - 2005 pracował w Gazecie Wyborczej, później w Newsweeku i Dzienniku. Do 28 listopada 2012 współpracował z tygodnikiem "Uważam Rze". Obecnie publikuje w tygodniku "wSieci".
"Punktu zwrotnego" nie ma. Platforma to dziś tylko beznadziejnie słaba Ewa Kopacz i skomlenie o litość wyborców
Całkiem sensownie zapytał jeden z naszych Czytelników: Wybory prezydenckie dopiero co się zakończyły, parlamentarne za 3-4 miesiące - po cóż więc robić konwencje wyborcze?
Cel Platformy był jasny. Chodziło o wytworzenia wrażenia iż zdarzył się jakiś „punkt zwrotny”, że - cytując nieboszczkę PZPR z lat 80. - „partia jest ta sama, ale nie taka sama”. Każdy kto poświęcił w sobotę godzinę na obserwację imprezy kasty rządzącej już wie, że to się nie udało. Nazwano to zebranie „kongresem programowym”, ale jedynym programem jaki dostrzegłem było skomlenie by zostawić ich przy żerowisku. Ogłoszono otwarcie na młodzież, posadzono takich w pierwszym rzędzie, ale duch na sali panował dawny. Chciano wreszcie przekonać Polaków i samych siebie, że pani Kopacz jest mądrym i dalekowzrocznym liderem. Wybaczcie państwo proszę bezpośredniość, ale i tu, pomimo ogromnego wysiłku marketingowego, katastrofa. Pustka w jej oczach jest najwyraźniej nie do zabicia, nie do zapudrowania, nie do zagłuszenia. Nawet na użytek telewizji nie udało się wykreować entuzjazmu.
Cel Prawa i Sprawiedliwości może mniej rzucał się w oczy, ale ta partia miała do wygrania bardzo dużo. Za rogiem wakacje, okres w którym zainteresowanie polityką spada i kiedy trudno przełamać trend, kiedy trudno złapać energię. Stratedzy PiS kombinowali więc, że jeśli teraz nie pozwolą rządzącej kaście na złapanie oddechu, na przejęcie inicjatywy, to już do wyborów będzie ona w defensywie. Całkiem słuszna analiza, tym bardziej, że był i pomysł na powiedzenie czegoś ważnego, na zgłoszenie Beaty Szydło jako kandydatki na premiera.
Najlepszą wiadomością jest jednak styl w jakim to zrobiono.
Największe ryzyko dla PiS po zwycięstwie Andrzeja Dudy (zarazem szansa dla PO) czyli popadnięcie w pychę, spoczęcie na laurach i generalnie woda sodowa w głowach, na razie wydaje się być daleko.
Musimy wierzyć w zwycięstwo, ale musimy też wiedzieć, że nic nie zostało jeszcze rozstrzygnięte, że nic nam się nie należy
— podkreślał Jarosław Kaczyński.
Wystąpienie Szydło omówiono już zostało na naszym portalu dość dokładnie.
Moją uwagę zwróciła dość sprytna polemika z pierwszym wystąpieniem publicznym Kopacz jako premiera, gdy w odpowiedzi na kryzys ukraiński zadeklarowała zamknięcie się w domu z dziećmi. Szydło mówiła:
Jak będzie niebezpieczna sytuacja to nie schowam się w domu z dziećmi, ale przyjdę i poproszę was o pomoc. Razem obronimy nasze dzieci.
Ładnie powiedziane. Zasadnicza różnica.
Dlatego ta sobota była ważnym politycznie dniem. Niespodziewanie mogliśmy obejrzeć i porównać z bliska wystąpienia dwóch najważniejszych jesienią twarzy - premier Ewy Kopacz i kandydatki na premiera Beaty Szydło. Zobaczyliśmy jak bardzo zmęczona, samotna i nieszczera (żenujące stwierdzenie iż „zebrało się trochę błędów”) jest liderka Platformy. I zobaczyliśmy Beatę Szydło, która staje się bardzo ważnym elementem obozu zmiany. Prezydent Andrzej Duda, premier Beata Szydło i Jarosław Kaczyński w roli kierownika całego projektu.
Tak, ta drużyna może być niezwykle skuteczna. Histeria w jaką wpadła gazeta Michnika (kolejny dzień szczują na nasz portal) jest w tym kontekście w pełni zrozumiała.
Michał Karnowski, wpolityce.pl
Skomentuj
Komentuj jako gość