O Donaldzie Tusku, byłym już premierze, a od niedawna przewodniczącym Rady Europy można z całą pewnością powiedzieć, niezależnie od politycznych konotacji i sympatii, że to człowiek sukcesu. Każda epoka i każdy ustrój polityczny faworyzuje określony typ kandydatów na samców alfa. Z demokracją i towarzyszącymi jej możliwościami technicznymi nie jest inaczej.
Jak bardzo Donald Tusk odnalazł się ze swoimi predyspozycjami w czasie postpolityki i demokracji medialnej, łatwo się przekonać wsłuchując się w argumentację jego zawsze wiernych przy wyborczej urnie zwolenników, szczególnie tych, którym daleko od zaangażowania w wojnę polsko – polską. Ich oddania nie są w stanie zmącić żadne raporty czy własne doświadczanie faktycznego stanu państwa. Jego galopującego zadłużenia, odbierającej życie służby zdrowia i chęć do życia biurokracji. Nawet zagrabienie milionom Polaków środków ulokowanych w OFE czy afera podsłuchowa okazały się nie mieć większego związku z premierem Tuskiem. Ta decydująca na wyborczej szali grupa wyborców głosuje na Donalda Tuska i jego ludzi „choćby nie wiem co", bo podstawą ich oceny nie są fakty, lecz zaufanie w magiczną, dającą poczucie bezpieczeństwa moc przywódcy. Jeśli „dawanie twarzy" Platformie i rządowi, nawet w najtrudniejszych chwilach, wychodziło Tuskowi tak dobrze, to o jego sukces na nowej posadzie można być spokojnym.
Moment i sposób odejścia Tuska na z góry upatrzoną, europejską synekurę jest kolejnym świadectwem jego talentów. Uciekając od wykreowanych przez swój rząd problemów i wyborczej odpowiedzialności, uciekł jednocześnie przed śmiertelnym wrogiem każdego demokratycznego przywódcy, jakim jest znudzenie mas i nieuchronna chęć zmiany przywódcy. Uciekając przed nieobliczalnymi wyrokami demokracji, uzyskał kadencyjną stabilizację, europejski sznyt oraz aurę prestiżu, które za kilka lat mogą się okazać kapitałem zapewniającym ciągłość ludzi Platformy w Pałacu Prezydenckim.
O takich politykach jak Donald Tusk mówi się, że są teflonowi. Szukając naszego, lokalnego odpowiednika, wybór może paść tylko na Czesława Jerzego Małkowskiego. O ile już wczesny Tusk przejawiał wyssane z mlekiem matki cechy politycznego demagoga, o tyle podobne talenty Czesława Małkowskiego rozwijały się powoli, systematycznie wypierając kompleksy i nawyki przydatne do pracy w aparacie partyjnym poprzedniego systemu. Jego obecna, druga próba powrotu na fotel prezydenta Olsztyna inspirowana jest minimalną porażką w ostatnich wyborach i wiarą w ciągle wysokie, sondażowe poparcie wśród mieszkańców Olsztyna. Teflonem, który pokrył osobę Małkowskiego, impregnując go na oskarżenia skrzywdzonych kobiet i liczne świadectwa jego seksualnych uzależnień jest opinia człowieka stającego zawsze po stronie zwykłych ludzi i ich interesów zagrożonych przez urzędniczą indolencję i bezduszność. Nie bez znaczenia jest wdzięczna pamięć hojności okazywanej lokalnemu Kościołowi, różnym środowiskom oraz opiniotwórczym osobom prywatnym. Pytanie, czy wiara w niewinność i zaufanie do Małkowskiego przetrwała próbę czasu? Czy powracające pytanie o sens stawania w wyborcze szranki pozostającego w stanie tak poważnego oskarżenia polityka będzie nadal wypierana przez jego zwolenników?
Sam Małkowski cztery lata temu na podobne zastrzeżenia odpowiadał: jestem niewinny. Dzisiaj mówi: nie mogę dłużej czekać. Ślepy na fakt, że nie jest to odpowiedź na zadane pytanie. Mamy uwierzyć, że niecierpliwość byłego prezydenta spowodowana jest troską o dobro wspólne, zagrożone rządami Piotra Grzymowicza. I zapomnieć, czyj to były protegowany. Podobnie jak konsekwentne czystki i eliminowanie przywódczego zaplecza wewnątrz Platformy, a teraz przeprowadzka do Brukseli Donalda Tuska mają być wyrazem jego zatroskania o dobro naszej ojczyzny.
Max Weber w swojej słynnej, ogłoszonej 1919 roku, rozprawie „Polityka jako zawód i powołanie" wśród trzech podstawowych typów panowania wymienia panowanie charyzmatyczne. Jego istotą jest osobista charyzma przewodnika ludzi, którzy „są mu posłuszni nie na mocy obyczaju czy ustanowienia, lecz dlatego, że w niego wierzą". A on sam, jeśli jest czymś więcej niż ograniczonym i próżnym karierowiczem, pozostaje oddany sprawie, w którą głęboko wierzy. Weber nadmienia, że żaden z przywódczych typów nie występuje w czystej postaci, choć zapewne nie przypuszczał, że prawie 100 lat później odejście od ideału zaprzeczy jego istnieniu. Obecny „wiek propagandy" nie wymaga od przywódców oddania ideałom, bo i tak mało kto w nie wierzy. Charyzmatycznych przywódców zastąpili ludzie sukcesu, których osiągnięcia śledzi się jak kariery i upadki celebrytów. Znów, jak w polityce czasów Demostenesa, „z wszystkiego najtrudniejsze jest podobać się tłumowi". I jak zawsze, za jego pieniądze.
Bogdan Bachmura
(tekst ukazał się we wrześniowym numerze miesięcznika "Debata")
Skomentuj
Komentuj jako gość