Druga połowa XX wieku przyniosła nam niebywały rozwój gospodarczy i jeszcze większy rozwój medycyny. Niedługo przed II wojną światową Szkot Alexander Fleming wynalazł, czy raczej odkrył, pierwszy antybiotyk – penicylinę. Po wojnie, na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych penicylina rozpowszechniła się i pomogła w zwalczaniu wielu chorób. W tym samym czasie wyeliminowano w Europie takie choroby jak ospa, tyfus, odra i cały szereg innych. Ostatnie pół wieku wprawiło nas w przekonanie, że chorób zakaźnych w Europie zwyczajnie nie ma. Może poza oswojoną już nieco grypą. O takich epidemiach jak hiszpanka po I wojnie, ebola w Afryce, myśleliśmy w taki sam sposób jak o powieści „Dżuma” Alberta Camusa. Ktoś tam słyszał też o dżumie w XIV wieku czy za cesarza Justyniana. Takie tam, nie przemawiające do wyobraźni, opowiastki. No bo przecież epidemie to mogą się zdarzyć w Afryce u jakichś tam bambusów albo w Azji, czyli poza naszym przyjaznym światem, ale nie u nas.
Dlatego obecna epidemia jest takim wstrząsem. Nie dlatego, że jest poważna. Tak jak w Polsce choruje kilka tysięcy ludzi. Gdzie indziej więcej. Umierają setki ludzi, ale ludzi chorych na inne choroby i mających po 80 i więcej lat. Cóż to jest w porównaniu z hiszpanką z 50 milionami ofiar czy dżumą XIV wieku, która uśmierciła 1/3 mieszkańców Europy.
Przyczyną obecnego szoku i spowodowanej nim paniki jest zburzenie psychologicznych podstaw naszego świata. Istniejący dobrobyt materialny, odejście od Boga i rozpowszechniony egoizm zlikwidowały istniejące wcześniej tabu, np. dotyczące seksu. Stworzył też jednak nowe, takie do których nie przyznajemy się. Takim tabu jest nieuchronna śmierć. Bo my chcemy żyć wiecznie. Kiedyś człowiek wiedział, że może przedłużyć życie poprzez posiadanie dzieci, a życie doczesne to tylko etap. Teraz śmierć jest tabu, bo nie ma nic w co ludzie wierzą. A teraz śmierć wróciła i znowu nam towarzyszy. Dzięki mediom stała się jakaś taka realna, czyhająca za rogiem. Możemy ją spotkać. Wcześniej też mogliśmy, ale nie myśleliśmy o tym. Teraz nie da się nie myśleć. Pod moim domem, na dachu przedszkola, postawiono olbrzymi megafon, który regularnie ryczy jakieś ostrzeżenia zagłuszając mi telewizor. Nie da się zapomnieć.
I tu pojawiają się dramatyczne skutki uboczne. Ludzie w strachu godzą się na wszystko. Potrafią zrezygnować z wolności, o którą tak ciężko walczyli nie szczędząc ofiar z własnego życia. Ludzie akceptują ograniczenie ich własnej wolności w stopniu nieznanym nawet w czasach komuny. Wolności najprostszej, najbardziej osobistej, ograniczanej kretyńskimi zarządzeniami władz. Bo naprawdę doszliśmy do obłędu. Zarządzenia dotyczące zredukowania kontaktów do niezbędnego minimum, czy separacji ludzi w sklepie czy na ulicy są rozsądne i uznane za oczywiste i dlatego są przestrzegane bez problemu. Co jednak powiedzieć o zakazie wspólnego wyjścia małżeństwa na ulicę? Ludzie, którzy mieszkają w jednym domu i śpią w jednym łóżku na ulicy mają zachować odstęp minimum 2 metry. Co ciekawe, żaden z widzianych przeze mnie dwuosobowych patroli policyjnych tej odległości nie zachowywał. Co można powiedzieć o tym, że matka nie może wysłać siedemnastoletniego syna do sklepu po zakupy, musi iść razem z nim – oczywiście zachowując odległość dwóch metrów. To zwykły kretynizm. I nie przemawiają do mnie argumenty, że to ułatwia pracę policji. Państwo, w którym przepisy są od tego żeby ułatwić pracę organom porządkowym kosztem obywateli jest państwem represyjnym, a nie państwem wolnych ludzi.
W dniu 2 marca Sejm uchwalił ustawę o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19 oraz innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych. Ustawa zawiera szereg szczegółowych przepisów, z którymi trudno dyskutować. Część tych przepisów traci moc po 180 dniach, a część po 365. Ale nie wszystkie. Nie wszystkie, bo nie wszystkie rozwiązania są częścią wyłącznie tej ustawy. Np. część z nich wprowadzono jako zmiany do stale obowiązującej ustawy z dnia 5 grudnia 2008 r. o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi. Do tej ustawy dodano zapisy, że drogą rozporządzenia można ustanowić np. czasowe ograniczenie korzystania z lokali lub terenów oraz obowiązek ich zabezpieczenia, nakaz lub zakaz przebywania w określonych miejscach lub i obiektach, nakaz określonego sposobu przemieszczania się. To oczywiście wyrywki. Te przepisy pozostają na stałe i nie wymagają wprowadzenia stanu klęski żywiołowej. Przypominam – to wszystko drogą rozporządzenia bez uchwalenia stanu nadzwyczajnego. Jak do tego dodamy 21 dni kwarantanny z możliwością jej przedłużania i kolejne 21 dni, a potem kolejne to przestaje się to robić zabawne.
Te wszystkie rozwiązania, oraz wiele innych, już były, ale wymagają wprowadzenia jednego ze stanów nadzwyczajnych. To kłopot. No to władza sobie ułatwiła. Oczywiście mając ku temu przemawiający do wszystkich powód. Ale epidemia koronawirusa przeminie, a uprawnienia władzy pozostaną. I wcześniej czy później jak nie ta, to inna władza z nich skorzysta.
Adam Kowalczyk
Skomentuj
Komentuj jako gość