Parlament Europejski przyjął Pakt o azylu i migracji. Na jego podstawie dokonywać się będzie przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów z kraju przybycia do innych krajów Unii. Od każdego nieprzyjetego imigranta państwo będzie musiało zapłacić 20 tys. euro.
Za przyjęciem rozporządzenia w sprawie zarządzania migracją i azylem głosowali europosłowie Marek Balt, Marek Belka, Robert Biedroń, Włodzimierz Cimoszewicz, Łukasz Kohut i Róża Thun. Przeciw byli wszyscy głosujący europarlamentarzyści PiS i PO. Od głosu wstrzymał się deputowany Lewicy Bogusław Liberadzki.
Gazeta Na Niedzielę poświęciła cały swój numer analizie skutków przyjęcia paktu dla Polski i Europy. Poniżej teksty na ten temat
Pakt migracyjny zupełnie nie jest tym, czym się wydaje. To kolejny z symptomów obumierania w Europie liberalnej demokracji. Schodzącej z dziejowej sceny, ponieważ nie przystaje do nowych czasów – pisze Andrzej KRAJEWSKI
Im więcej krzyczy się w Unii Europejskiej o obronie liberalnej demokracji, tym szybciej polityczne elity wprowadzają zmiany czyniące z niej fasadę. Przydatną do tego, żeby wypisywać na niej wielkimi literami stare idee i jednocześnie coraz odleglejsze od rzeczywistości. A za fasadą rodzi się coś zupełnie nowego. To coś usiłuje nadążyć za przerażająco szybkim w ostatniej dekadzie słabnięciem Starego Kontynentu. A jednocześnie utrwalić ze zdobyczy liberalnej demokracji te elementy, które elitom politycznym – określanym mianem „głównego nurtu” – wydają się najbardziej użyteczne.
W ten proces transformacji znakomicie wpisuje się pakt migracyjny. W Polsce postrzegany jest on przez pryzmat jednego elementu. Mianowicie mechanizmu solidarnościowego zakładającego rozdzielanie między kraje Unii osób, którym zostanie przyznane prawo do pobytu. Natomiast w przypadku odmowy można będzie zastąpić to wpłatą 20 tys. euro do funduszu solidarnościowego – od każdego nieprzyjętego migranta lub uchodźcy. Jarosław Kaczyński i Donald Tusk zgodnie zapowiedzieli, iż z mechanizmem solidarnościowym będą walczyć do ostatniej kropli krwi. Premier Tusk podczas konferencji prasowej w Sejmie obiecał nawet, że w Polsce „relokacji albo płacenia za to, że się nie przyjęło (migrantów – przyp. aut.), nie będzie”. Z kolei prawica w III RP żyje w szczerym przekonaniu, że jednak będzie. Ponieważ „Herr Tusk” wykona rozkazy z Berlina i wówczas prawica się politycznie odkuje. Na tym jest skoncentrowana cała uwaga mediów oraz opinii publicznej.
Z kolei w krajach na zachód od Odry rządzący odtrąbili sukces. Kanclerz Olaf Scholz przedstawił pakt jako stworzenie unijnego systemu azylowego, który „ograniczy nielegalną migrację i ostatecznie odciąży kraje szczególnie nią dotknięte”. Jednak tak naprawdę robi się ciekawiej, gdy spojrzy się na tę samą rzecz oczami nie mniej zainteresowanych nią mieszkańców globalnego Południa. Znakomitym źródłem są serwisy najpopularniejszego tam medium – katarskiej Al-Dżaziry. Ona też relacjonuje fakty, które się wydarzyły. Acz eksponując całkiem inne od tych, na których skupiono uwagę w Polsce czy w Europie Zachodniej. Globalne Południe dowiedziało się zatem, że pod budynkiem Parlamentu Europejskiego dziesiątki demonstrantów protestowało przeciwko głosowaniu. Pakt potępiło ponad 160 organizacji humanitarnych i broniących praw człowieka. Gdy europosłowie przystąpili do głosowania, przerwały je okrzyki z galerii dla publiczności: „Ten pakt zabija – głosujcie na nie!”.
Faktycznie tak wyglądała cała otoczka zdarzenia. Jednakże wyeksponowano ją na globalnym Południu. Przy okazji podsycając nienawiść do Zachodu, który postrzegany jest jako miejsce królowania nie demokracji liberalnej, lecz zakłamania, cynicznej hipokryzji oraz rasizmu. Wszystko to zaś skrywa się pod hasłami obrony równości i praw człowieka. Tyle Al-Dżazira, która budowanie tezy o hipokryzji Zachodu (co robią także z całych sił na globalnym Południu propaganda rosyjska i chińska) oparła, co ciekawe, na analizach paktu migracyjnego. Starannie przygotowały je zachodnie organizacje broniące praw człowieka z Amnesty International na czele.
Gdy się do nich zajrzy, a potem do samego paktu, to należy przyznać, iż ktoś się uczciwie napracował. Ujmując bowiem rzecz całościowo, zauważymy, że mamy do czynienia z dokumentem z zaszytymi bardzo interesującymi „furtkami do przyszłości”.
Pierwsza furtka daje możność ujęcia wszystkich osób, które dostały się na teren Unii, w jednej unijnej bazie danych, gromadzącej wszelkie informacje biometryczne. Tak aby można było przybysza stale mieć na oku. Druga pozwala osadzić każdego migranta nawet bezterminowo w ośrodku detencyjnym, w zamknięciu i pod strażą. Ośrodki znajdować się będą przy granicach Unii. Trzecia furtka daje możliwość przenoszenia ich do krajów będących poza UE. Wreszcie czwarta mówi o opcjach szybkiego odrzucania wniosków azylowych przybyszy z krajów uznawanych za bezpieczne oraz natychmiastowej deportacji. Natomiast lista krajów bezpiecznych to rzecz względna.
Jest jeszcze jedna furtka – bardziej ukryta i nieoczywista. Mianowicie pakt migracyjny to nic innego jak międzynarodowy traktat, zawarty przez państwa Unii. Działania podejmowane na jego podstawie nie podlegają więc jurysdykcji sądów krajowych. Jakie ma to znaczenie, dostrzec można, gdy się zauważy cierpienia brytyjskiego rządu, który w kwietniu 2022 r. zawarł porozumienie z Rwandą. Pozwala ono odsyłać do tamtejszych obozów migrantów ubiegających się o azyl w Zjednoczonym Królestwie. Umowę zablokował Sąd Najwyższy, jako niehumanitarną, i od dwóch lat rząd Rishiego Sunaka szuka sposobu na obejście wyroku.
W tym miejscu należy połączyć nasze „furtki do przyszłości” z szerszym kontekstem zmierzchu liberalnej demokracji w Europie albo jeśli ktoś woli – jej przebudowy. Może zacznijmy od tego, że niecałe dwa lata temu Giorgię Meloni politycy z partii nazywających siebie „głównym nurtem” określali mianem faszystki. Z kolei Ursula von der Leyen groziła, że jeśli po wyborach Bracia Włosi – Sojusz Narodowy przejmą władzę w Italii, to „ma narzędzia, jak w przypadku Polski i Węgier”, aby utrzymać ich w ryzach. Dziś obie panie mogłyby uchodzić za wzorcowy polityczny związek partnerski. Zwłaszcza na niwie przeformatowania polityki migracyjnej Unii. To głównie dzięki ich wysiłkom udało się UE zawrzeć umowy z Tunezją, Mauretanią i Egiptem. Tamtejsze reżymy zobowiązują się blokować przepływ migrantów w zamian za regularne uiszczanie przez Unię haraczy, zwanych subsydiami, oraz rozwój współpracy na niwie eksploatacji złóż surowców (głównie gazu ziemnego, wydobycia litu, pozyskiwania „zielonego” wodoru). Jednocześnie premier Meloni zawarła porozumienie z rządem Albanii na utworzenie w tym kraju za 700 mln euro ośrodków detencyjnych na razie dla 36 tys. osób. Lokowani w nich będą migranci przybywający do Italii z drugiego brzegu Morza Śródziemnego. Ciche podchody w stronę podpisania takiego samego porozumienia z Albanią od końca 2023 r. czyni kanclerz Scholz. Jeśli wierzyć doniesieniom Al-Dżaziry (a zwykle bywa ona dobrze poinformowana), unijna dyplomacja prowadzi dyskretne negocjacje na temat możliwości zlokalizowania ośrodków detencyjnych z władzami: Gruzji, Ghany, Mołdawii i Rwandy. Gdy w 2026 r. pakt migracyjny zacznie obowiązywać, mogą przypadkiem okazać się bardzo przydatne.
Zatem przeskoczmy do jeszcze szerszego kontekstu. Zgodna współpraca do niedawna „faszystki” Meloni z przedstawicielką rządzącej Unią od jej zarania Europejskiej Partii Ludowej (ulubienicą Merkel i niemieckich chadeków) Ursulą von der Leyen zupełnie nikogo nie podnieca. Nie budzi wzmożenia politycznego, nie generuje w mediach „głównego nurtu” okrzyków „zdrada” i „Mussolini powstaje z grobu”. A czemuż to?
Odpowiedź jest prosta. Napływ migrantów z globalnego Południa do biedniejących dziś krajów Unii uruchomił między nimi a uboższymi tubylcami (nadal przeważnie białymi) walkę o zasoby państw do niedawna opiekuńczych. Czyli: zasiłki, mieszkania, dostęp do edukacji i służby zdrowia etc. Z każdą łodzią przepływającą przez Morze Śródziemne walka staje się zacieklejsza, a kołdra świadczeń państwowych coraz krótsza. Napływ obcych zburzył poczucie bezpieczeństwa tubylców i ład panujący w miastach. Podważył też zaufanie do elit władzy, które nie stanęły po stronie swych wyborców, tylko waliły ich po łbach kluczowymi hasłami demokracji liberalnej, odnoszącymi się do przestrzegania prawa, konwencji międzynarodowych, humanitaryzmu i praw człowieka. Pacyfikując w ten sposób pierwsze oznaki sprzeciwu. Zatem głosy obywateli zaczęły przepływać od starych partii do nowo powstających, zwanych ogólnie „populistycznymi”. Uwiąd państwa opiekuńczego, ubożenie, kryzys migracyjny dostarczały paliwo dla tego zjawiska.
Aż Europa Zachodnia znalazła się w takim momencie, że jedyną barierą przed tym, by nowe, radykalniejsze elity polityczne nie zastąpiły starych, stał się… strach wyborców, podsycany przez media. Nowi oznaczają bowiem nieznane. Tymczasem w przypadku starych przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać. Dlatego swe głosy przenoszą wciąż jedynie najbardziej sfrustrowani wyborcy. Ci nieco mniej zirytowani wolą się z tym wstrzymywać, choć obietnice o radykalnym rozwiązaniu palących problemów coraz bardziej urzekają.
Zatem stare siły polityczne, choćby te skupione w Unii wokół EPL, proces przenoszenia głosów wyborczych, bez likwidowania demokracji, mogą zamrozić tylko w jeden sposób – przejmując idee i pomysły „populistów”. I tak się dzieje. Dlatego Ursula von der Leyen już nie wygraża Giorgii Meloni, lecz obdarza ją serdeczną atencją.
Pakt migracyjny i jego „furtki” jedynie sprzyjają temu przejmowaniu pomysłów w kolejnych obszarach. Zwłaszcza że jeśli zajrzeć np. do raportu „Africa Youth Survey 2022”, to można się z niego dowiedzieć, iż 52 proc. mieszkańców Afryki będących przed trzydziestką planuje przeprowadzkę do Europy. Najlepiej w ciągu najbliższych trzech lat. A chodzi o marne 200–300 mln osób. Gdyby się to udało jedynie co piątej osobie, to: żegnajcie stare elity polityczne, partie oraz porządki w krajach od Atlantyku po Odrę, a być może i Bug.
Zatem demokracja w Unii staje się liberalna coraz bardziej z nazwy. Przy czym z jednej strony trwa w szaleńczym tempie kodyfikowanie w zapisach prawnych jej nowoczesnej symboliki: prawa do aborcji, ochrony mniejszości z osobami LGBTQ na czele, walki z „językiem dyskryminacji” itp.
A z drugiej strony następuje ciche zawieszanie na kołku przestrzegania w codziennym życiu jej kluczowych idei, odnoszących się do wolności, swobody wypowiedzi, ochrony praw jednostki, dbałości o prawa człowieka wobec tych, którzy są uznawani za zagrożenie dla obecnego porządku. W tym wobec migrantów.
Widzimy zatem klasyczne tworzenie mechanizmów obronnych przez rządzących, którzy usiłują dostosować się do nowych czasów, a jednocześnie utrzymać fasadę udającą minioną epokę. Jednakże oznacza to funkcjonowanie w pogłębiającym się zakłamaniu i hipokryzji. Przez pewien czas to możliwe, ale w końcu nieustanne rozdwojenie jaźni wymusza narodziny zupełnie nowych idei, przekształcających istniejący porządek tak, aby to, co mówią i robią przywódcy, za bardzo od siebie nie odstawało. Cywilizacja Zachodu, nawet w stadiach dyktatur czy monarchii absolutnej, nie potrafiła zdzierżyć nadmiernych dawek hipokryzji i to, w co wierzą ludzie, musiało korelować z tym, co robią.
Zatem będziemy jeszcze świadkami tego, że w Europie demokracja (zwana być może wciąż liberalną) zmieni się nie do poznania. No chyba że Stary Kontynent nie sprosta zagrożeniom i dziejowym wyzwaniom, które przed nim stają.
Andrzej KRAJEWSKI
Historyk i publicysta związany z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. W latach 2011-2015 doradca prezesa IPN. Autor książek: „Między współpracą a oporem. Twórcy kultury wobec systemu politycznego PRL”, „Największe wpadki tajnych służb” oraz „Jak wykuwały się fortuny”.
Pakt migracyjny przyjęty. Co dalej? I kiedy? Patrząc z Wysp Kanaryjskich
Susza, kolejne epidemie w Afryce i mafie skłaniają setki tysięcy do pogoni za „europejskim snem”. Europa zaś ustami swoich oślepionych lewicową ideologią optymistów wystosowuje kolejne zaproszenia.
Wyspy Kanaryjskie. Skrawek wulkanicznych skał na Oceanie Atlantyckim, 60 mil morskich od najbliższego afrykańskiego wybrzeża. Turystyczny raj i centralny punkt europejskiej nielegalnej migracji. Połączenie dwóch szlaków. Krótszego, marokańskiego, i dłuższego, uznawanego za najniebezpieczniejszy na świecie szlak z Afryki Środkowej. Nielegalna migracja nie jest na Wyspach Kanaryjskich niczym nowym. Zaczęła się od kryzysu w Afryce w 1994 roku. Rosła, malała… aż w końcu nastąpił przełom.
Rok 2006
Do wybrzeży przybija 40 tysięcy nielegalnych migrantów. Zaczyna się dramat. Wyspy nie są na to przygotowane, nie mają infrastruktury, ale jesteśmy solidarni. Dzielimy się tym, co mamy. Z rozpaczą przyjmujemy kolejne doniesienia o setkach zaginionych, którzy desperacko próbując forsować Atlantyk, nigdy już nie dopłyną do żadnego brzegu. Opatrujemy poranione ciała. Jak wygląda ciało po dwóch tygodniach na otwartej łodzi, bez możliwości poruszania się, dzień i noc wystawione na morską wodę? Gnije. Tak po prostu gnije. Zgniłe ubranie, połączone z odchodami, wżera się w ciało. W centrali Czerwonego Krzyża stoi mnóstwo 50-litrowych baniek z wodą utlenioną… Wlewamy ją do plastikowych misek, sadzamy w nich migrantów i po prostu odmaczamy to zgniłe ciało, starając się powstrzymać torsje i łzy, słysząc krzyk z nieludzkiego bólu.
Liczba migrantów rośnie
Bogata, humanitarna Europa zaprasza. Pojawiają się mafie przemytników ludzi. Kolejne setki, później tysiące giną w Atlantyku, próbując dotrzeć do raju. Czasami już kilka metrów od brzegu, wyskakując z łodzi, idą na dno. Trudno się dziwić. Wycieńczone ciało po tygodniach bezruchu odmawia posłuszeństwa. Szczęśliwcy, którzy dotarli, w pierwszej euforii wysyłają rodzinom uśmiechnięte zdjęcia, na których są w nowych ubraniach. Składają wnioski azylowe. Mają jedzenie, dach nad głową, pieniądze. Pełnia szczęścia! Przez rok. Po roku przychodzi wyrok. Odmowa azylowa. Brakuje podstaw do jego udzielenia.
Co dalej?
Prawo nie pozwala na dłuższy pobyt tych ludzi w ośrodkach. Trafiają na ulice. Nie mają prawa pobytu, nie mają gdzie mieszkać, nie znają języka, nie mają pozwolenia na pracę, rośnie przestępczość, system deportacji nie działa – sprzeciwiają się jej lewicowe organizacje, a kraje pochodzenia nie przyjmują swoich obywateli. Pierwsze kradzieże, rabunki, gwałty, zabójstwa. Pojawiają się mafie, oferują pomoc w zajęciu cudzego mieszkania i parę groszy za sprzedaż narkotyków turystom. Prezydent Wysp Kanaryjskich Paulino Rivero wpada w panikę. Zdaje sobie sprawę z konsekwencji. Z różnic kulturowych. Z braku integracji. Z tego, że wraz z naiwnymi chłopcami z afrykańskich wiosek wjechali też pospolici przestępcy, uciekający przed sprawiedliwością w swoich krajach. Jak piłka odbija się od drzwi kolejnych ministerstw rządu centralnego w Madrycie. Nikt tych ludzi nie chce. Przedzierają się przecież do Hiszpanii też innymi szlakami – lądowym, przez Ceutę i Melillę, forsując graniczny płot, morskim, przez Morze Śródziemne… Zaczyna to iść w setki tysięcy. Rivero podejmuje desperacką decyzję. Czarteruje samoloty i po prostu wysadza migrantów na madryckim lotnisku Barajas. Dociśnięty Madryt w końcu się łamie i godzi się przewozić migrantów na stały ląd. W sumie nie ma sprawy. Część z nich przecież i tak chce do Niemiec czy Francji. Angela Merkel sama zapraszała, prawda?
Płyną kolejne dziesiątki tysięcy
Już nie tylko Wyspy Kanaryjskie, ale i Hiszpania zaczyna się dusić. Rośnie przestępczość. Strefy „no-go” wyrastają jak grzyby po deszczu. Trzeba wzmocnić policję. Przystosowany do liczby stałych mieszkańców system zdrowia zaczyna odczuwać skutki dodatkowego obciążenia. Statystyki policyjne budzą przerażenie. Duszone na ulicy staruszki przestają nie tylko szokować, ale nawet dziwić. Wraz z migrantami przedzierają się terroryści. Służby, pracując na pełnych obrotach, wyłapują kolejnych najbardziej poszukiwanych ze światowych list. Zapobiegają kolejnym zamachom, ale przecież już płyną następni.
Hiszpania szuka rozwiązań
Już na własną rękę, bo Unia „ogłuchła”. Cała ma ten sam problem. W grę zaczynają wchodzić miliony w twardej walucie, transferowane do Maroka w zamian za powstrzymanie migracji u źródła… Kolejne do Senegalu… Mauretanii… Nie działa. Hiszpania wysyła do Afryki wsparcie. Stałe jednostki Guardia Civil, samoloty, łodzie, drony… Nie działa. Migranci płyną dalej. Mafie robią się z każdym dniem sprytniejsze. W internecie można znaleźć ich „reklamy”, gdzie wprost uczą, jak zniszczyć dokumenty, co mówić, migranci przypływają z wyuczoną na pamięć historyjką. Wszyscy z tą samą. Swoje prawa znają lepiej niż my. Kolejne miliony idą na zlecone przez sądy badania, bo migranci, by korzystać z przywilejów, podają się za nieletnich.
Rok 2023
Lato. Atlantyk łagodnieje. Do wybrzeży El Hierro, Teneryfy, Gran Canarii, Fuerteventury dobijają kolejne setki cayuco – afrykańskich łodzi rybackich. Największa ma na pokładzie 320 migrantów, ale z reguły są mniejsze… 80, 100, 160… Przypływają jednocześnie. Przybysze potrzebują pomocy. Pada szpital na El Hierro, nie ma środków. Przestaje przyjmować pacjentów na planowe zabiegi. Rozbudowywane na potęgę hotspoty nie mają już miejsc, koców, materacy… Pierwsze grupy migrantów spędzają noc na betonowym nabrzeżu. Z hotspotów na Teneryfie codziennie wyjeżdżają dziesiątki autokarów. Na lotnisko. Na stały ląd. Hiszpania w desperacji umieszcza migrantów w luksusowych hotelach, bo nigdzie indziej po prostu nie ma już dla nich miejsca. Koszty są horrendalne. W telewizji króluje Lampedusa. Tak, oni mają ten sam problem, ale to my mamy asa w rękawie! Prominentnego polityka UE, który od 2 lat pracuje nad paktem migracyjnym. Musi zdążyć go przeforsować w czasie prezydencji Hiszpanii w UE. I zdąży!
W Polsce zmienia się władza, która stawała okoniem… Dalsze procedowanie to już tylko formalność. Polska to zresztą nadzieja całej przyduszonej migracją Unii. Duży kraj, praktycznie jedyny w tej skali, który jeszcze nie ma problemu z nielegalną migracją. Nie ponosi jej kosztów – i tych finansowych, i tych społecznych. To taki „ostatni bastion”, gdzie jeszcze da się coś upchnąć. Jest też nieprzygotowany… No ale cóż. Trudno. Musi sobie poradzić. Pakt jest cwany. Zawiera rozwiązania, które zapobiegną przepływowi migrantów do innych państw UE. Bo po prostu nie będzie im się to opłacało. O to zadbali Niemcy. Resztę już znamy. Hiszpański prawicowy VOX powiesił banery z napisem „Przestępcy w twojej dzielnicy? My mamy dla nich bilet powrotny”. Ale nie. Nie mają. Tak naprawdę to na razie mają dla nich bilet do Polski. Pakt podpisany. Jest bardziej elastyczny, niżbyśmy chcieli. Zakłada, że jeśli presja migracyjna będzie duża, proces relokacji zostanie przyspieszony. A będzie duża. Mówią o tym wszelkie analizy Frontexu, a przede wszystkim rzeczywistość.
Styczeń 2024, wzrost migracji w stosunku do stycznia 2023: 1200 procent.
Czy jest jakiś plan na przyszłość?
W teorii tak. Zatrzymywanie migracji u źródła, współpraca z krajami afrykańskimi. Ale jak już wiemy, to na razie nie działa. Susza, kolejne epidemie w Afryce i mafie skłaniają setki tysięcy do pogoni za „europejskim snem”. Za tym, który widzą na kolorowych zdjęciach swoich pobratymców w markowych ubraniach i na tle luksusowych hoteli. U źródła nie udaje się ich zatrzymać. Kraje Afryki Środkowej nie bardzo chcą współpracować, a Europa ustami swoich oślepionych lewicową ideologią optymistów wystosowuje kolejne zaproszenia.
Renata Acosta z Los Cristianos (Wyspy Kanaryjskie)
Pakt migracyjny, tortury skruchy i mefistofelowska koniunkcja Tuska
13 kwietnia 2024, Agaton KOZIŃSKI
Europa swojej przeszłości nie postrzega jako źródła dumy, wiarygodności i inspiracji, lecz jedynie jako brzemię, które musi dźwigać – i za które musi ciągle przepraszać. Bez zmiany tego paradygmatu nigdy nie uda się realnie zmierzyć z problemem nielegalnej migracji.
Na tyłach brukselskiej siedziby Parlamentu Europejskiego znajduje się park Leopolda, założony w połowie XIX wieku. Najpierw na jego terenie znajdowało się zoo, później uniwersytet. W jego siedzibie organizowano Kongresy Solvaya – przed wojną najsłynniejsze światowe spotkania fizyków; pojawiały się na nich najważniejsze nazwiska ówczesnego świata nauki (m.in. Maria Curie-Skłodowska, Albert Einstein, Niels Bohr, Max Planck). Po wojnie uniwersytet stał się liceum, obok niego na przełomie lat 80. i 90. powstały budynki Europarlamentu. Wreszcie w ostatniej niewykorzystanej części dawnej uczelni w 2017 r. uruchomiono Dom Historii Europejskiej, czyli muzeum UE.
Gdy spaceruje się po nim, można przeżyć wstrząs – bo też znaleźć w nim jakieś pozytywy z dziejów Europy jest szalenie trudno. Kilka słów o rewolucji przemysłowej, wcześniej o odkryciach geograficznych, ale szybko przełamanych opisami masakr na rdzennych mieszkańcach ze strony konkwistadorów oraz faktami na temat kolonializmu. Poza tym gros wystawy przedstawia kolejne tragedie, jakie spotykały nasz kontynent: wojny, głody, tyranie, totalitaryzmy. I jedyny jasny punkt na tym tle: powstanie UE. Przed jej utworzeniem w Europie działo się właściwie tylko źle, dopiero potem nastąpiła zmiana – tak w pigułce można streścić główną myśl Domu Historii.
„Od 1945 roku nasz kontynent żyje w torturach skruchy. Rozmyślając o swoich obrzydliwych występkach z przeszłości – wojnach, prześladowaniach religijnych, niewolnictwie, imperializmie, faszyzmie, komunizmie – postrzega swoją długą historię jako ciąg mordów i grabieży” – pisał francuski eseista Pascal Bruckner w książce Tyrania skruchy. Brzmi jak opis Domu Historii Europejskiej, ale Bruckner te słowa napisał w 2006 r., a więc na długo przed jego otwarciem. Trafna diagnoza problemu współczesnej Europy, która swojej przeszłości nie postrzega jako źródła dumy, wiarygodności i inspiracji, lecz jedynie jako brzemię, które musi dźwigać – i za które musi ciągle przepraszać. To jest właśnie owa „tyrania skruchy” z tytułu eseju Brucknera. Niekończące się poczucie winy za błędy przeszłości, spięte z niemal całkowitym wyparciem potężnych sukcesów, które w tym czasie Europa odniosła. Mefistofelowska koniunkcja. Nic dziwnego, że psycholog jest w Europie regularnie wymieniany na liście najlepszych zawodów przyszłości.
Kolejny odcinek tyranii skruchy właśnie obserwowaliśmy przy okazji debaty w Parlamencie Europejskim o pakcie migracyjnym. Ten kompleksowy dokument jest sygnałem zmiany w podejściu do polityki migracyjnej. Jeszcze nigdy wcześniej instytucje europejskie nie przyjęły tak zdecydowanych regulacji służących uzyskaniu kontroli nad napływem migrantów. Ale dalej trudno go uznać za przewrót kopernikański w tej dziedzinie. Europę nieustannie obejmuje cień poczucia winy i naiwnego humanitaryzmu. Choć od dekady widać jak na dłoni, że masowa nielegalna migracja to dla Europy potężne źródło problemów – społecznych, gospodarczych i politycznych – to ciągle nikt nie umie nazwać rzeczy po imieniu. Zamiast jednoznacznego określenia tej kwestii jako zagrożenia, cały czas ezopowym językiem mówi się o konieczności uporządkowania kwestii związanych z napływem obcokrajowców na kontynent. Jakby kryzys w 2015 r. (powracający w różnych formach w kolejnych latach) był ciągle uważany za epizod, a najważniejszym zadaniem krajów UE było przyjmowanie każdego, kto zdoła przedrzeć się na kontynent przez Morze Śródziemne.
Język szantażu emocjonalnego cały czas powraca. „Ten pakt zabija!” – krzyczeli demonstranci w galerii Parlamentu Europejskiego w czasie głosowań. „Pakt był okazją do przyjęcia bardziej skoncentrowanego na człowieku podejścia do polityki migracyjnej UE, ale zamiast tego mamy zestaw polityk, które naprawdę zwiększą cierpienie ludzi na każdym etapie ich podróży” – tego typu cytaty Eve Geddie, szefowej biura Amnesty International w Brukseli, pojawiły się w dużej części europejskich mediów. Najlepsze potwierdzenie, że granie na poczuciu winy w Europie ma się świetnie. Europosłowie przyjmowali pakt, jakby wstydzili się tego, że za nim głosują – choć bardzo trudno uznać ten dokument za zestaw rozwiązań blokujących migrację, tworzących z UE twierdzę. W wyniku jego przyjęcia Europa nie staje się współczesną wersją zamku w Malborku. Raczej wielkim obozowiskiem, na którego krańcach postawiono rogatki próbujące kontrolować napływ przybyszów. Łatwo się domyślić, że taka kontrola będzie mniej niż bardziej skuteczna – a dokładając do tego jeszcze ciągle powracającą krytykę tych straży, tę europejską pedagogikę wstydu, tym trudniej skutecznie chronić kontynent przed nielegalną migracją.
Dlaczego tak łatwo wzbudzić poczucie winy w Europejczykach? Tłumaczy to Bruckner, wskazując na tę bardzo wypaczoną wizję europejskiej historii. Akurat w przypadku migracji ma ona bardzo precyzyjny kontekst, dotyczący kolonializmu i niewolnictwa. Bo też od drugiej połowy XX wieku kolejne europejskie państwa samobiczują się ze szczególnym okrucieństwem za swoją przeszłość. Apogeum tego procesu oglądaliśmy w 2020 r. w czasie protestów Black Lives Matter. Choć demonstracje miały miejsce w USA, to Europejczykom też się udzielił rewolucyjny zapał. Przykłady? W Antwerpii i Mons obalono pomniki króla Leopolda II – choć za jego czasów Belgia była w zenicie swej potęgi. Z kolei w Paryżu zdemontowano pomnik Woltera. Nieważne, że ten słynny filozof w XVIII w. dużo pisał o tym, że niewolnictwo jest złe. Wystarczyło, że dopatrzono się u niego inwestycji we Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, która zarabiała m.in. na handlu niewolnikami – wszystkie jego zasługi dla Oświecenia poszły w niepamięć.
Pewnie uważny Czytelnik w tym miejscu zacznie się zżymać, że za grosz to się żadnej logiki i spójności nie trzyma. Ale jeśli tego typu wątpliwości, pojawiły się u Państwa, to natychmiast rozwiewa je nieoceniony Bruckner. „»Kolonializm« stał się słowem wytrychem, które nie oznacza dziś konkretnego procesu historycznego, tylko wszystko, co się potępia” – pisze, wyjaśniając źródło tego konkretnego fragmentu szerokiego frontu tyranii skruchy. Dlatego jeśli chce się zacząć uruchamiać procesy inżynierii społecznej polegające na wpuszczeniu do Europy strumienia migrantów, to nie trzeba szukać nawet uzasadnień natury moralnej czy biznesowej. Wystarczy sięgnąć po hasło „kolonializm”. Zaskakująco zgodnie obywatele Europy schylają głowy, gdy tylko je usłyszą.
Choć stosowane do tej pory uogólnienie „Europejczycy” nie jest uprawnione. W kwestii kolonizacji należy wprowadzić rozróżnienie. Kolonie były domeną państw Europy Zachodniej. Kraje Europy Środkowej własnych kolonii nie miały – to raczej one w XIX wieku padły ofiarą podbojów i rozbiorów ze strony większych państw Zachodu (zgodnie w tym procesie współpracujących z Rosją i Turcją). Istotny szczegół, zwłaszcza jeśli chodzi o dyskusję dotyczącą współczesnej migracji. Jeśli jakieś państwa uważają, że dziś muszą ponosić konsekwencje własnych imperialnych ambicji sprzed stuleci i przepraszać za lata kolonializmu, to oczywiście mają prawo to robić – to kwestia ich sumień, poczucia odpowiedzialności czy własnych pomysłów na geopolityczne miejsce na świecie.
To wszystko nie ma jednak zastosowania do krajów Europy Środkowej. One skruchy z powodu okresu kolonializmu odczuwać nie muszą – bo nie ma do tego żadnych historycznych podstaw. One korzyści z otwarcia na migrantów z krajów afrykańskich nie czerpały, to wszystko jest domeną Zachodu. Natomiast one teraz muszą się wykazywać solidarnością w kwestii nielegalnej migracji. Taka jest istota przyjętego paktu migracyjnego. Jego sercem są próby wzmocnienia ochrony zewnętrznych granic UE oraz mechanizm obowiązkowej relokacji migrantów do wszystkich krajów unijnych w przypadku kryzysu wywołanego ich napływem. Teoretycznie można się wykupić od obowiązku przyjmowania kwot obcokrajowców, ale jest całkiem sporo wyjątków taką możliwość blokujących. Dlatego pozostaje jedynie kwestią czasu, kiedy w Polsce oni się pojawią czy konkretniej – zostaną do nas przysłani z kraju mającego własną kolonialną przeszłość.
Premier Donald Tusk zapewnia, że do Polski migranci nie wjadą, że jego rząd zadba o bezpieczeństwo naszych granic, a z regulacji zawartych w pakcie zostaniemy wyłączeni. Ważna deklaracja – ale jeszcze ważniejsze będzie to, w jaki sposób zostanie ona wypełniona treścią. Bo wydaje się, że Tusk miał możliwości wpłynięcia na kształt paktu migracyjnego już na etapie tworzenia legislacji. W końcu Europejska Partia Ludowa (Tusk do 2021 r. stał na jej czele, jego Platforma Obywatelska jest jej ważną częścią) to największa siła w Europarlamencie – a nie da się dziś obronić tezy, że EPL okazał się siłą, która autentycznie broni Europy przed nielegalną migracją. Argumentacja o wyjątkowości Polski, która przyjęła już miliony uchodźców z Ukrainy, też nie musi się okazać skuteczną na dłużej niż rok czy dwa, a rozwiązania zapisane w pakcie nie są ograniczone czasowo; to mechanizm z założenia stworzony na lata.
Tymczasem Polacy migracji są wyjątkowo niechętni. Trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek poluzowanie w tej kwestii. Za każde ustępstwo wobec nielegalnej migracji Tusk, jego partia i koalicja tworząca obecny rząd będą płacić polityczną cenę. I nie uratuje ich tutaj proeuropejski kurs, który przyjmuje obecna koalicja rządząca. Owszem, jest on przez większość Polaków przyjmowany z zadowoleniem – ale natychmiast stanie się obciążeniem, gdy tylko się okaże, że wiąże się z koniecznością przyjęcia w kraju migrantów z Hiszpanii czy Włoch. Kolejna mefistofelowska koniunkcja, którą Tusk musi rozwiązać, jeśli planuje dłużej utrzymać się u władzy w kraju.
Czerwcowe eurowybory okażą się sądem nad obecną polityką migracyjną UE. Właściwie we wszystkich krajach unijnych funkcjonują partie będące jednoznacznie przeciw nielegalnej migracji, gwałtownie protestujące przeciwko obecnej tyranii skruchy i przepraszania za czasy kolonializmu. Pytanie, jak na to zareagują partie głównego nurtu. Bo tak naprawdę jedynym rozwiązaniem problemu jest całkowita zmiana definicji funkcjonujących dziś w obiegu.
Ciągle słychać, że w polityce migracyjnej potrzeba „bardziej skoncentrowanego na człowieku podejścia” – by jeszcze raz przytoczyć słowa Eve Geddie z początku tego tekstu. Tyle że w tym zdaniu „człowiek” jest synonimem zwrotu „nielegalny migrant”, a nie słowa „Europejczyk”. Wydaje się, że jesteśmy blisko momentu, gdy ta semantyczna gra w synonimy po raz kolejny ulegnie odwróceniu. Nie wiemy tylko, czy tej zmiany dokonają partie głównego nurtu (takie jak Europejska Partia Ludowa) czy ugrupowania ten główny nurt kontestujące. Ale ten, kto w oczach wyborców zdobędzie w tej kwestii większą wiarygodność, ten zyska możliwość kształtowania europejskiej polityki w najbliższych latach. We wszystkich jej obszarach. W tym sensie problem nielegalnej migracji staje się laboratorium, w którym na nowo kształtują się europejska scena polityczna i jej główne aksjomaty.
Agaton Koziński
Operacja powstrzymania imigrantów. Doświadczenia Australii
14 października 2023, Michał Kołodziejski, Sydney
Mimo różnic australijskie doświadczenia z zakresu ochrony granic coraz częściej stanowią punkt odniesienia dla polityków w innych demokratycznych państwach rozwiniętych próbujących rozwiązać dylematy moralne związane z kontrolą nielegalnego przekraczania granicy przez imigrantów.
Niemal równo 20 lat temu na wodach międzynarodowych 150 km na północ od australijskiej Wyspy Bożego Narodzenia miały miejsce wydarzenia, które odcisnęły trwałe piętno na polityce migracyjnej Australii. 24 sierpnia 2001 r. o świcie osiadł na mieliźnie mały indonezyjski kuter rybacki, na którego pokładzie było 433 migrantów (przeważali uchodźcy z rządzonego przez talibów Afganistanu) starających się przedostać z Indonezji do Australii. Rozbitków podjął norweski frachtowiec MV Tampa. Afgańczycy nie zgadzali się na powrót do Indonezji, a Australia zdecydowanie odmawiała zgody na wejście statku na swoje wody terytorialne. Gdy norweski kapitan zdecydował się na zmianę kursu w kierunku Australii, australijskie siły specjalne weszły na pokład statku, by do tego nie dopuścić.
Po kilkutygodniowym impasie, gdy przyjęto naprędce porozumienia z władzami jednego z najmniejszych krajów na świecie, Republiki Nauru, afgańscy uchodźcy zostali przez Australię odesłani na tę odizolowaną wyspę na Pacyfiku, odległą od australijskich wybrzeży o ponad 3 tys. kilometrów. Wkrótce po tym 133 z nich przyjęła Nowa Zelandia. Pozostali spędzili na Nauru długie miesiące, a nawet lata.
Wydarzenia te, od nazwy statku określane jako incydent „Tampa”, wywołały międzynarodową krytykę oraz napięcia dyplomatyczne, głównie między Australią a Norwegią. Przede wszystkim jednak stały się punktem zwrotnym w australijskiej polityce ochrony granic w obliczu niekontrolowanego napływu migrantów ekonomicznych i uchodźców. Australijski parlament przyjął wówczas pakiet ustaw tworzący nowe ramy polityki migracyjnej.
Wnioski cudzoziemców, którzy nielegalnie przekroczyli australijską granicę, miały być rozpatrywane w zagranicznych obozach przejściowych. Na utworzenie tego typu ośrodków zgodziły się Nauru i Papua-Nowa Gwinea (otrzymując za to od Australii wielomilionowe wsparcie). Oddalone od kontynentu terytoria zależne Australii, w tym szczególnie Wyspa Bożego Narodzenia (znajdująca się znacznie bliżej Indonezji niż wybrzeży Australii), wyłączone zostały z australijskiej strefy migracyjnej – przybycie na te terytoria przestało uprawniać do wystąpienia z wnioskiem o azyl. Cel zmian był jednoznaczny – przekonać cudzoziemców starających się osiedlić w Australii, że ich wnioski nie będą rozpatrzone, jeśli przekroczą granicę nielegalnie.
Mimo prowadzonych przez Australię szerokich działań informacyjnych przyjęte rozwiązania nie od razu zatrzymały napływ migrantów. Funkcjonowanie szlaku morskiego przerzutu imigrantów do Australii możliwe było dzięki rozbudowanej siatce przemytników, którzy nie zamierzali łatwo się poddać.Jak tragiczne następstwa mogły jednak mieć takie wyprawy, pokazała katastrofa, która miała miejsce zaledwie kilka tygodni po incydencie „Tampa”.
19 października 2001 r. na wodach międzynarodowych u wybrzeży indonezyjskiej wyspy Jawa zatonął podczas sztormu przeciążony do granic kolejny statek rybacki. Na pokładzie niewielkiej, 20-metrowej, bezimiennej jednostki (nazwanej roboczo przez australijską straż graniczną SIEV-X) znajdowało się 421 osób, które chciały dostać się do Australii. W katastrofie zginęły 353 osoby, w przeważającej mierze kobiety (142) i dzieci (146). Wypadek wstrząsnął opinią publiczną, ale tylko usztywnił politykę australijskiego rządu. Politykę, której jednym z celów było również przeciwdziałanie nielegalnym procederom prowadzącym do tego typu tragedii na morzu.
Australia od dwóch stuleci jest krajem imigrantów. W ostatnich latach przed wybuchem pandemii przyjmowała w ramach starannie zaplanowanego programu masowej imigracji blisko 200 tys. imigrantów ekonomicznych i kilkanaście tysięcy uchodźców rocznie. Proces ten ma charakter zaplanowany i przewidywalny.
Władze w Canberze określają nie tylko maksymalną liczbę imigrantów czy pożądany profil ich wykształcenia, ale – co równie ważne – na kolejnych etapach, już po ich przyjeździe, wspomagają ich dalszą edukację i integrację ze społeczeństwem australijskim. W efekcie tej polityki od 1970 r. ludność Australii podwoiła się z ówczesnych 12,5 mln do ponad 25 mln obecnie. Stały napływ imigrantów stanowi istotny element planowania długofalowego rozwoju kraju, w tym wzrostu gospodarczego.
Mimo rozbudowanego systemu legalnej imigracji Australia cyklicznie borykała się z falami migrantów i uchodźców, którzy decydowali się na dotarcie do tego kraju w sposób nielegalny. Pierwsza taka fala miała miejsce w drugiej połowie lat 70. i związana była z zakończeniem wojny wietnamskiej. Kolejna fala, z lat 1999–2001, doprowadziła do opisywanego wcześniej politycznego przełomu w podejściu do problemu osób nielegalnie przekraczających granicę. Wprowadzone wówczas rozwiązania nie miały jednak poparcia opozycji, toteż nie przetrwały długo. Po wygranych w 2007 r. wyborach i odsunięciu od władzy Koalicji Liberalno-Narodowej lewicowa Partia Pracy przyjęła początkowo znacznie mniej restrykcyjną politykę wobec nielegalnych imigrantów. Zmiana ta była wówczas powszechnie oczekiwana przez społeczeństwo, które po kilku latach obowiązywania restrykcyjnej polityki było bardziej zbulwersowane informacjami o fatalnych warunkach panujących w obozach przejściowych niż zaniepokojone możliwością wystąpienia nowych fal nielegalnej imigracji.
Efektem tej politycznej wolty była kolejna, jeszcze większa od poprzedniej fala cudzoziemców próbujących dopłynąć łodziami do Australii w celu osiedlenia się. W latach 2007–2013 szybko odżył system nielegalnego przerzutu migrantów na antypody, w wyniku czego różnego rodzaju łodziami przedostało się do Australii ok. 50 tysięcy imigrantów, a 1,2 tys. osób straciło życie na morzu.
Wtedy też wydarzyła się jedna z najtragiczniejszych w skutkach katastrof morskich na wodach terytorialnych Australii od ponad stu lat, stanowiąca dziś jeden z symboli efektów niekontrolowanych procesów migracyjnych. 15 grudnia 2010 r. drewniany kuter rybacki przemycający z Indonezji 89 nielegalnych imigrantów, głównie Irakijczyków i Irańczyków, rozbił się o skały u wybrzeży Wyspy Bożego Narodzenia. Kuter SIEV-221 pozbawiony był znacznej części niezbędnego wyposażenia, brakowało na nim kilkudziesięciu kamizelek ratunkowych. Mimo bezpośredniej bliskości wybrzeża i szybko podjętej akcji ratunkowej ponad połowa pasażerów zginęła.
Ponowne odwrócenie się preferencji społecznych przywróciło w 2013 r. władzę Koalicji Liberalno-Narodowej, która w kampanii wyborczej, zgodnie ze swoją wcześniejszą linią, silnie promowała potrzebę wprowadzenia radykalnych środków ochrony granic i powstrzymania napływu łodzi. Nowy premier Australii Tony Abbott zainicjował wówczas trwającą do dziś operację wojskową „Suwerenne granice”. Była to druga (po decyzjach premiera Howarda z 2001 r.) tak wyraźna i jak dotąd trwała próba uszczelnienia australijskich granic morskich przed napływem imigrantów.
Australijska Straż Graniczna otrzymała prawo użycia siły w celu niedopuszczenia do wpłynięcia statków z imigrantami na wody terytorialne tego kraju.
Łodzie albo były zawracane, albo odholowywane w kierunku Indonezji. Imigrantom przechwyconym na morzu w jednostkach, których stan zagrażał ich bezpieczeństwu, dostarczane były szalupy ratunkowe po to, by byli w stanie samodzielnie dopłynąć z powrotem. Tych, którym udało się przedostać, odsyłano do obozów przejściowych na wyspie Manus w Papui-Nowej Gwinei oraz na Nauru, jednak bez możliwości późniejszego osiedlenia się na terytorium Australii. Aby powstrzymać napływ imigrantów na wcześniejszych etapach, Australia rozszerzyła również swoje wsparcie dla państw pochodzenia imigrantów oraz państw tranzytowych. Prowadziła także w tych państwach szeroko zakrojone kampanie informacyjne. Jednocześnie wprowadzono ściśle przestrzeganą zasadę odmowy prawa ubiegania się o status uchodźcy osobom, które zniszczyły swoje dokumenty.
Cel, którym było przekonanie zarówno imigrantów, jak i przemytników, że próby nielegalnego przekraczania granicy drogą morską nie powiodą się, został osiągnięty.
W wyniku operacji „Suwerenne granice” morskie kanały przerzutu imigrantów zostały praktycznie zamknięte i takie pozostają do dzisiaj. Już po roku liczba łodzi z imigrantami próbujących przedostać się do Australii zmniejszyła się z 300 do zaledwie jednej.
Obecnie, po 8 latach prowadzenia operacji „Suwerenne granice”, wśród Australijczyków wciąż nie brakuje głosów krytycznych wobec takiej polityki, jednak większość społeczeństwa popiera linię obraną przez rząd. Także wśród głównych partii politycznych zapanował konsensus co do dalszej ścisłej ochrony granic. Na niezachwiane przekonanie zwolenników operacji o jej sukcesie nie ma także znaczącego wpływu fakt, że od początku budziła ona silne międzynarodowe kontrowersje.
Taktyka wypychania łodzi z australijskich wód terytorialnych powodowała liczne napięcia w relacjach dwustronnych z Indonezją (m.in. wskutek naruszania indonezyjskich wód terytorialnych podczas operacji odholowywania statków z imigrantami). Ciężkie warunki panujące w finansowanych przez Australię obozach przejściowych na wyspach Manus i Nauru, gdzie wielokrotnie dochodziło do przemocy, budziły ostry sprzeciw międzynarodowych organizacji broniących praw człowieka oraz opinii publicznej zarówno w Australii, jak i poza jej granicami. Rząd australijski krytykowany był także za zatajanie informacji na temat przebiegu operacji na jej początkowym etapie.
W ostatnich latach poziom emocji wokół australijskiej polityki ochrony granic wyraźnie jednak zmalał, zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i międzynarodowym. Wiąże się to przede wszystkim z faktem, że po latach jej konsekwentnego prowadzenia łodzie przestały napływać, a w ośrodkach przejściowych na wyspach Manus i Nauru pozostali już tylko nieliczni obcokrajowcy.
Czy doświadczenia australijskie mogą być pomocne obecnie dla Polski i Europy? I czy strategia Canberry przetrwa wyzwania związane z nową sytuacją w Afganistanie po wycofaniu wojsk amerykańskich?
Próby bezpośredniego wdrażania australijskich rozwiązań z zakresu szeroko pojętej polityki migracyjnej w innych regionach świata, a szczególnie w Polsce, oczywiście nie zawsze są możliwe. Zarówno kontekst geograficzny, jak i kulturowy jest znacząco inny. Australijskie społeczeństwo nie stanowi narodu etnicznego w rozumieniu polskim czy europejskim, a migracja do Australii jest od dziesiątków lat elementem niezbędnym do rozwoju nowoczesnego państwa.
Jednak niezależnie od wszystkich różnic australijskie doświadczenia z zakresu ochrony granic coraz częściej stanowią punkt odniesienia dla polityków w innych demokratycznych państwach rozwiniętych próbujących rozwiązać dylematy moralne związane z kontrolą nielegalnego przekraczania granicy przez imigrantów.
Jedno jest pewne – w najbliższym czasie Australia nie zamierza zmieniać swej dotychczasowej polityki w tym zakresie. Przed dwoma tygodniami minister spraw wewnętrznych Australii Karen Andrews nagrała krótki film, przypominając: „Nikt, kto przybędzie do Australii nielegalnie, nie ma najmniejszych szans na stałe osiedlenie się. Nie próbuj nielegalnie przypływać do Australii łodzią. Masz zerowe szanse na sukces”.
Michał Kołodziejski, Sydney
Polski dyplomata, japonista, ekonomista. Ambasador RP w Australii (2017–2022), od 2023 r. konsul generalny RP w Hongkongu.
Skomentuj
Komentuj jako gość