Niebezpiecznie fałszywa teza, iż liberalny kapitalizm jest stanem naturalnym (w przeciwieństwie np. do socjalizmu czy etatyzmu, tudzież wielu innych „izmów”, które są intelektualnymi konstruktami), utorowała drogę globalistom do błyskawicznego przejęcia (skolonizowania), w ostatniej dekadzie XX wieku, (nie tylko) polskiego obszaru gospodarczego. Polaków pozbawiono gigantycznego posagu, wypracowanego w pocie czoła przez poprzednie pokolenia. Ważnym składnikiem posagu był silny przemysł elektroniczny (ponad 100 miejsc produkcji i badań, i łącznie ponad 100 tys. zatrudnionych), który wymagał jedynie technologicznego szlifu by osiągnąć poziom światowy i stać się kołem zamachowym dalszego rozwoju polskiej gospodarki.
Rewolucja
Czasy PRL są w historii Polski bezprecedensowym i unikatowym okresem dynamicznego uprzemysłowienia, kiedy obniżając konsumpcję do poziomu, który jeszcze był społecznie akceptowalny, inwestowano nawet do 15% (!) PKB (dzisiaj - ok. 4%). Narzucona z zewnątrz (ale zlokalizowana - „spolszczona”) władza z jednej strony (kij) trzymała społeczeństwo krótko (niskie płace, ścisła centralizacja i pełna kontrola – „wszystko państwowe”, rozbudowany i wszechobecny aparat bezpieczeństwa), z drugiej (marchewka) realizowała więcej niż minimalne gwarancje socjalne: pełne zatrudnienie - stabilna sytuacja życiowa, kolonie i wczasy, masowa budowa mieszkań, realnie bezpłatna i na dobrym poziomie (przynajmniej w zakresie nauk przyrodniczych i technicznych) oświata i szkolnictwo wyższe, niezbyt wyrafinowana, lecz oficjalnie bezpłatna i względnie łatwo dostępna (nikt nie czekał półtora roku na rutynową wizytę u okulisty) służba zdrowia, itd.
Równowaga funkcjonowała do końca rządów (1956-1970) ekipy ascetycznego Władysława Gomułki. Została złamana gdy poziom konsumpcji próbowano obniżyć poniżej czerwonej linii oraz zbyt samodzielnie ułożono relacje z RFN (tego Moskwa nie wybaczyła). Jednak drużynie Gomułki nie można odmówić pozytywnego bilansu. Utrzymano liniowy od 1945, stabilny wzrost ludności (od 24 mln w 1945, przez 27 mln w 1956 r. do 32 mln w 1970 r.) oraz przy niewielkim zadłużeniu zewnętrznym zbudowano potężne i solidne fundamenty przemysłu krajowego, nie tylko (koniecznego przy industrializacji wykonywanej od zera) ciężkiego, ale także elektronicznego i informatycznego.
W roku 1961 Cezary Ambroziak (1935-2012), wówczas doktorant prof. Janusza Groszkowskiego (1898-1984), a później od 1973 wieloletni dyrektor naukowy Naukowo-Produkcyjnego Centrum Półprzewodników CEMI (utworzonego w 1970), zbudował pierwszy w Europie (i jeden z pierwszych na świecie) półprzewodnikowy układ scalony.
Światowiec Edward Gierek przywrócił społeczną równowagę obiecując i realizując wzrost konsumpcji kosztem pozyskania środków na dalsze inwestycje gospodarcze (przemysłowe) przez zewnętrzne kredytowanie w bankach zachodnich. Do połowy lat 70-tych mógł jeszcze odcinać kupony od działań zapoczątkowanych w latach 60-tych przez poprzednią ekipę. W szeroko rozumianej branży elektronicznej były to m.in.: perfekcyjnie zaprojektowane i ulokowane radiowe stacje nadawcze wielkiej mocy – długofalowa (227 kHz, 2 MW, z optymalnym półfalowym masztem wysokości 646 m – przez wiele lat najwyższą budowlą na Ziemi) w Konstantynowie/Gąbinie pod Warszawą i średniofalowa (1080 kHz, 1,5 MW) w Koszęcinie na górnym Śląsku, kompleksowe zakłady silników elektrycznych „Silma” w Sosnowcu, skuteczne i twórcze wdrożenie wielu licencji potrzebnych polskiej elektronice, w tym niezbędnych całej gospodarce: komputery „Odra” rodziny 1300 (kompatybilne z brytyjskimi ICL 1900) z wrocławskiego „Elwro” oraz drukarki wierszowe i mozaikowe z podwarszawskiego „Mera-Błonie”. Obu, ważnych dla bezpieczeństwa państwa, stacji nadawczych dziś już nie ma (!), a zakłady „Silma”(1969-1996), „Elwro” (1959-1993) i „Mera-Błonie” (1953-2003) zatrudniające łącznie ok. 12 000 pracowników - nie przetrwały transformacji gospodarczej lat 90-tych.
W roku 1975 uruchomiono unikatowy, starannie i wieloaspektowo przygotowany, piętnastoletni program elektronizacji (czyli intensywnego unowocześnienia) gospodarki, w ramach którego m.in. w naszym regionie powstały zalążki „krzemowej doliny”.
Ekipa Gierka raczej skutecznie zmierzyła się z potężnym powojennym wyżem demograficznym wchodzących w dorosłe życie, zapewniając mieszkania i pracę oraz podtrzymując dodatni przyrost naturalny. W roku 1980 było nas już blisko 36 mln. Mimo widocznych oznak rozwijającego się kryzysu, w końcu lat 70-tych Polska zdążyła wejść do elitarnej rodziny krajów przemysłowo-rolniczych (więcej zatrudnionych w przemyśle niż w rolnictwie) oraz do pierwszej światowej dziesiątki najbardziej uprzemysłowionych (wg bezwzględnej liczby zatrudnionych w przemyśle, u nas 5,2 mln).
Po upadku (1980) ostatniego z charyzmatycznych sekretarzy, władzę przejęli towarzysze z Biura Politycznego KC PZPR, biegli w zakulisowych intrygach, ale nie skłonni do realizacji wizji Polski innej niż zdyscyplinowane trwanie w obozie sowieckim. Zakończyli festiwal „Solidarności” wprowadzając stan wojenny (1981), w konsekwencji uruchamiając dotkliwe sankcje gospodarcze Zachodu, pogłębiające kryzys i chaos w gospodarce, co zaowocowało odczuwalnym spadkiem dochodu narodowego. Jednak w drugiej połowie lat 80-tych dysponowaliśmy nadal imponującym i w miarę nowoczesnym majątkiem przemysłowym (narodowym posagiem wypracowanym głównie w ćwierćwieczu Gomułki i Gierka), wspieranym przez doświadczoną i wykwalifikowaną kadrę pracowników.
Kontrrewolucja
Konsekwentna polityka Ronalda Reagana (utrzymanie niskich światowych cen surowców energetycznych, z jednoczesnym podkręceniem wyścigu zbrojeń) doprowadziła na przełomie lat 80-tych i 90-tych do kontrolowanego upadku ZSRR oraz Bloku Wschodniego, czyli rozmontowania porządku jałtańskiego w Europie.
W latach 80-tych niewydolny gospodarczo ZSRR sprzedawał złoto, by kupić zboże, co zwiastowało bliski koniec sowieckiego imperium (1993), a świadome tego elity PRL szukały sposobu utrzymania uprzywilejowanej pozycji także w nadchodzącej, nowej rzeczywistości. W roku 1985, w Nowym Jorku doszło do ważnego spotkania gen. Wojciecha Jaruzelskiego z Dawidem Rockefellerem (z udziałem dwóch byłych i aktualnego wiceprezydenta USA). Z początkiem roku 1990 polskie państwo zliberalizowano gospodarczo. Gospodarkę niemal dosłownie powierzono „niewidzialnej ręce wolnego rynku”, równolegle uruchamiając agresywną, doktrynalną prywatyzację majątku państwowego.
Skokowo (bez okresu przejściowego) wprowadzone liberalne urynkowienie gospodarki uderzało z zamysłem w przemysł państwowy, już istniejący, dominujący w gospodarce i zapewniający codzienny byt. Był on jawnie dyskryminowany m.in. przez wyższe (popiwek, dywidenda majątkowa, itp.) od prywatnego opodatkowanie i (co zadziwiające, ale powszechnie we wspomnieniach) traktowany w ówczesnych gabinetach ministerialnych niemal jak dinozaur z zamierzchłych czasów, który nie powinien nikomu zawracać głowy swoimi problemami, tylko spokojnie i grzecznie umrzeć.
Nie dano zakładom państwowym skutecznej ochrony celnej i finansowej na czas adaptacji do skrajnie odmiennych reguł gospodarki rynkowej, co najczęściej prowadziło do ich szybkiego zadłużenia i w konsekwencji upadku, nawet (jak w przypadku legendarnej dzierżoniowskiej „Diory”, która karlejąc walczyła aż do 2001 roku) przy posiadaniu pełnego portfela zamówień.
Polski budżet przez wiele lat zasilano pieniędzmi z błyskawicznej wyprzedaży majątku państwowego (w tym przemysłowego), czyli wspólnego posagu przyszłych pokoleń, bez jakichkolwiek rzetelnych konsultacji społecznych (referendum) w tej sprawie. Jednocześnie podpierano się lokalnymi referendami, np. szukając pretekstu do zakończenia budowy elektrowni atomowej „Żarnowiec”.
Z perspektywy trzech dekad - blisko jedna trzecia prywatyzacji z udziałem zagranicznego inwestora strategicznego okazała się wrogimi przejęciami - zakłady drenowano z majątku i likwidowano albo porzucano okaleczone.
Koniec przemysłu terenowego
Przemysł późnego PRL był celowo bogaty w zakłady terenowe, stabilizujące bytowo i rozwijające społecznie prowincję. Praktycznie wszystkie duże wielkomiejskie przedsiębiorstwa produkcyjne posiadały swoje filie (oddziały) w mniejszych miejscowościach. Warszawskie Naukowo-Produkcyjne Centrum Półprzewodników CEMI (1970-1994) w naszym regionie posiadało trzy zakłady filialne: w Szczytnie (narzędzia, cyfrowe przyrządy pomiarowe, mikroprocesorowa automatyka przemysłowa), Ostródzie (układy scalone małej i średniej skali integracji) i Mońkach (elementy dyskretne – diody i tranzystory). Wraz z upadkiem warszawskiego centrum (1994) wszystkie zakończyły swój byt. Nie przeżyła transformacji także olsztyńska „Unitra-Unima” wytwarzająca m.in. dla CEMI linie technologiczne do ultradźwiękowego czyszczenia płytek krzemowych. Upadek fundamentalnego dla polskiej mikroelektroniki NPCP CEMI (łącznie ok. 8000 pracowników w latach 80-tych) przetrwała (dzięki wyjątkowej determinacji kadry oraz posiadaniu kompletnej technologii) tylko (pod)lubelska filia, wówczas niewielki, marginalny zakład produkujący półprzewodnikowe termistory.
Dziś jako „Tewa Temperature Sensors” określa siebie wiodącym światowym producentem termistorów NTC oraz niesie w przyszłość nazwę najstarszej polskiej fabryki półprzewodników, byłej warszawskiej „Tewy”, największego i najważniejszego zakładu CEMI, następczyni „Pewy”, założonej w początku lat 50-tych. Aż tyle uzyskano z twórczego rozwinięcia niewielkiego ułamka bazowego potencjału CEMI. Sukces lubelskiej „Tewy” jest jednym z niewielu transformacyjnych wyjątków, z drugiej strony jest też przykładem przeskalowania w dół i marginalizacji rynkowej fundamentalnego, potężnego producenta półprzewodników jakim było CEMI..
Koniec węgla i atomu
W ostatniej dekadzie Polski Ludowej, w Wałbrzychu zbudowano największy (ponad kilometr głębokości i ponad 7 m średnicy), najnowocześniejszy (mający zapewnić obniżenie kosztów wydobycia) i najdroższy (wg portalu „Wałbrzych nasze miasto” - 20 mld zł w cenach z 1986 r.) w PRL kopalniany szyb „Kopernik”. Nie wdrożono go w pełni do eksploatacji, gdyż w roku 1990 postawiono w stan likwidacji całe wałbrzyskie zagłębie węglowe (!), rezygnując z najwyższej jakości antracytowego węgla, o zastosowaniu nie tylko energetycznym.
W tym samym roku 1990, los „Kopernika” podzieliła „opóźniona” elektrownia atomowa „Żarnowiec” (lokalizacja ustalona już w 1972 r., moc 1,6 GW, w roku 1989 wg atom.edu.pl: stan realizacji to ok. 40 % właściwej elektrowni oraz ok. 85 % niezwykle rozbudowanej infrastruktury zaplecza, a poniesione nakłady to co najmniej 500 mln USD z 1990 r.). Dwa z czterech już zakupionych reaktorów atomowych zezłomowano (!), jeden przekazano Finom i jeden Węgrom.
Zamknięcie „Żarnowca” do dziś wzbudza emocje, ponieważ ugruntowała się opinia, iż koszt likwidacji inwestycji był porównywalny z kosztem jej dokończenia. Reaktory wykonała czeska „Skoda”, a automatykę sterującą (sprawdzoną w wielu podobnych konstrukcjach) przygotowywał niemiecki „Siemens”. Elektrownia miała spełniać zachodnie (zapewne niemieckie) standardy bezpieczeństwa. Zatem bezzasadne były (rozpowszechniane wówczas) tezy o zagrożeniu atomową katastrofą z powodu lekceważenia kwestii bezpieczeństwa w „Żarnowcu”.
Również w 1990 sfinalizowano deatomizację Polski, zamykając budowę (lokalizacja z 1987 r., moc docelowa 4 GW) elektrowni atomowej „Warta” w Klempiczu k. Wronek, gdzie początkowe prace wstrzymał w kwietniu 1989 jeszcze „komunistyczny” rząd Mieczysława Rakowskiego. Niekomunistyczni następcy już ich nie wznowili. Gdyby powstały, obie elektrownie zabezpieczałyby dziś 20% szczytowego (28 GW) zapotrzebowania kraju. Ponadto dorobilibyśmy się bezcennego zespołu fachowców i firm dysponujących wieloletnim doświadczeniem w eksploatacji i serwisie elektrowni atomowych.
Upokarzające strefy biedy
Masowa likwidacja (zamiast modernizacji) zakładów pracy, bolesna zwłaszcza w Polsce prowincjonalnej gdzie często pojedyncze przedsiębiorstwa utrzymywały całe miasteczka i miejscowości, wygenerowała błyskawicznie traumatyczne, wielomilionowe (zniszczono 2,4 mln, czyli blisko połowę miejsc pracy w przemyśle) i długotrwałe bezrobocie, przygotowując Zachodowi tanią, wykwalifikowaną i zdeterminowaną siłę roboczą, która eksplodowała w roku 2004, po wstąpieniu Polski do UE, prawdziwie wielką emigracją, poszukujących nie tyle lepszego, co jakiegokolwiek stabilnego życia. W ideologicznym zaślepieniu odwracano wzrok od niewyobrażalnych stref biedy powstałych nie tylko na terenach popegeerowskich, ale także przemysłowych. Dramatycznym przykładem jest ludnościowe skarlenie o jedną trzecią Wałbrzycha oraz biedaszyby, które zdesperowani bezrobotni górnicy kopali tam nie w skrytości (w lesie na peryferiach), tylko jawnie, na skwerach i trawnikach w środku miasta (!), co współczująco i solidarnie aprobowali mieszkańcy.
Krajobraz po bitwie
Z transformacyjnego pogromu ocalały pojedyncze duże zakłady (czasami całe drobniejsze branże przemysłowe) przejęte przez globalistów, bo akurat wpisywały się w ich strategiczne plany. Te, które ocalały samodzielnie, w większości uległy skarleniu (rynkowemu zmarginalizowaniu). Kolektywny Zachód „zdemokratyzował”, czyli uczynił kompatybilnymi politycznie (i częściowo społecznie) byłe demoludy, czyli dawne kraje sowieckiego europejskiego bloku wschodniego (z konieczności porzucone przez bankrutujący ZSRR), lecz gospodarczo je skolonizował, do dziś starając się utrzymać ich podrzędny status. Wyjątkiem są tereny byłej NRD, gdzie wprawdzie transformacyjne szkody w gospodarce były porównywalne z polskimi (duża liczba całkowicie zlikwidowanych zakładów pracy), ale tam bogaty i troskliwy wujek zza Łaby na bieżąco starał się je kompensować.
Z transformacją gospodarczą wiązano wielkie nadzieje modernizacji i rozwoju polskiego przemysłu. Okazała się katastrofą – błyskawiczną i chaotyczną deindustrializacją Polski, generującą wielkoskalowe negatywne skutki społeczne.
W elektronice, na skutek całkowitej likwidacji ponad 80 zakładów (w tym wszystkich kluczowych oraz wszystkich wielkoskalowych), utracono ponad 70% majątku produkcyjnego, co dziś (wg szacunku autora) odpowiadałoby kwocie bliskiej 100 mld zł. Polska przemysłowa elektronika, najbardziej perspektywiczna (decydująca o nowoczesności i konkurencyjności całej gospodarki) branża przemysłowa, przestała praktycznie istnieć.
Z kraju dominującej produkcji fundamentalnej (wyrobów finalnych w oparciu o własne technologie), staliśmy się poddostawcą (zapleczem) gospodarki niemieckiej oraz dodatkowo obszarem do wynajęcia, gdzie lokuje się obce montownie, punkty logistyczne, serwisowe itp. Jeżeli nie odbudujemy produkcji fundamentalnej, to trwale pozostaniemy neokolonialnymi, ubogimi krewnymi Zachodu, z wszystkimi tego konsekwencjami, z których dziś najważniejsze to jałowienie gospodarcze i społeczne prowincji oraz zanikająca suwerenność i wymieranie Polski.
Najdotkliwszym skutkiem społecznym transformacji jest trwale utrzymujący się od 1989 roku zerowo-ujemny przyrost naturalny. Według umiarkowanych naukowych prognoz z lat 70-tych, w roku 2020 powinno nas być 60 mln. Tymczasem od ponad trzydziestu lat Polska starzeje się (średnia wieku w 1990 – ok. 34 l., a w 2023 – ok. 43 l.) i wyludnia, przygotowując do masowego wymierania (w roku 2023 ubyło nas ponad 100 tys.). W roku 1987 (jeszcze na krzywej wznoszącej) osiągnęliśmy populację 37,5 mln, a po 36. latach, w roku 2023 mamy nadal tylko 37,5 mln mieszkańców, lecz już na wyraźnej krzywej spadkowej. W roku 1990 wskaźnik dzietności (2,06) znajdował się jeszcze na granicy strefy prostej zastępowalności pokoleń. W następnych latach był już dużo niższy, ze średnią wartością ok. 1,35. Dodając do tego dramatycznie wysokie spożycie alkoholu (w ostatnich latach średnio prawie 12 litrów czystego spirytusu rocznie na głowę 15+), widzimy jasno, że naród polski znalazł się dziś na granicy, za którą jest nie tylko gwałtowne skarlenie ilościowe, ale również degeneracja fizyczna i duchowa.
Dealerzy demokracji?
Blisko dekadę temu, na publicznym spotkaniu w Olsztynie, organizator pierwszej „Solidarności” - Andrzej Gwiazda - wyjawił, że różnego kalibru przybysze z Zachodu (głównie z USA) w trakcie rozmaitych nieformalnych spotkań poprzedzających okrągły stół, obiecując Polsce demokrację rozumianą jako trwałe wyjście z bloku wschodniego (demontaż porządku jałtańskiego), wyrażali jednocześnie „zaniepokojenie” polskim przemysłem, którego konkurencji (po spodziewanej modernizacji) bardzo się obawiali. Dziś, po traumatycznych doświadczeniach transformacji, nasuwa się oczywiste pytanie, czy jednoznaczny, poufny polityczny deal - demokracja za deindustrializację - miał kiedykolwiek miejsce? Należy pamiętać, że umowa taka mogła być zawarta także ponad naszymi głowami, pomiędzy likwidatorami porządku jałtańskiego – byłaby bowiem strategicznie korzystna zarówno dla ZSRR jak i kolektywnego Zachodu. Dowodów i świadków, póki co, nie ma, jednak marzenie (nie tylko) Amerykanów się spełniło. W trakcie transformacji gospodarczej ostrze polskiego przemysłu zostało skutecznie stępione na dziesięciolecia.
W pierwszej lidze światowej
W roku 1975 (30 lat od zakończenia II Wojny Światowej) dolnośląskie Zakłady Radiowe „Diora” z Dzierżoniowa (uruchomione w roku 1945, a w latach 70-tych już wielkoskalowy producent odbiorników radiowych, w połowie lat 80-tych zatrudniający 6600 pracowników, znacznie więcej niż kiedykolwiek (4700) wielki olsztyński OZOS) prezentują stacjonarny (tzw. stołowy) odbiornik radiowy „Ślązak”, o wyjątkowej funkcjonalności, trwałości i niezawodności - w swojej klasie na poziomie światowym. Produkowany był masowo (również na eksport, także poza RWPG) w różnych wersjach wzorniczych, także pod nazwami „Giewont”, „Beskid” i „Alba”, a później (w latach 80-tych) „licencyjnie” w Białymstoku przez Wojewódzką Spółdzielnię Inwalidów „Odnowa” – jako „Narew” i „Narew 2”.
Pospolity (nie budzący konsumpcyjnych pożądań) „Ślązak” był mimowolną manifestacją potęgi ówczesnego polskiego przemysłu. Było to całkowicie polskie radio. Wszystkie materiały, elementy i podzespoły użyte do jego budowy były nowoczesnymi wyrobami polskiego przemysłu, poczynając od najmniejszej śrubki na półprzewodnikowych układach scalonych kończąc. Do tego należy dodać krajową myśl inżynierską oraz potencjał wielkoskalowej produkcji przekraczający 100 tysięcy egzemplarzy rocznie, dla każdej wersji wzorniczej. Czy dziś polski przemysł jest w stanie wyprodukować funkcjonalnie porównywalne radio wyłącznie z materiałów i podzespołów polskich? Przede wszystkim zabraknie nam elementów aktywnych (półprzewodnikowych), także większości biernych oraz stykowych.
W roku 1973 w warszawskich zakładach „Era” (dziś już „zaorane”) rusza produkcja pionierskiego w skali światowej 16-bitowego minikomputera K-202, skonstruowanego przez zespół niepokornego wizjonera, inżyniera Jacka Karpińskiego (1927-2010). Prace nad projektem rozpoczęto w roku 1969. Rozwinięciem i następcą K-202 był minikomputer MERA 400, wytwarzany od 1976.
W roku 1982 w NPCP CEMI uruchomiono produkcję pierwszego (i jak dotychczas jedynego) polskiego mikroprocesora - MCY7880 – odpowiednika Intela 8080 – kluczowego mikroprocesora w historii przemysłu mikrokomputerowego i cyfryzacji świata. To był awans do ogona pierwszej światowej ligi technologicznej. Byliśmy wtedy 8 lat za Amerykanami. Dziś nie jesteśmy już graczami ligi, tylko co najwyżej jej kibicami. Uwsteczniliśmy się technologicznie – to wstydliwie skrywany skutek transformacji. Zdegradowano nas poniżej poziomu zachodnioeuropejskiego, który już od połowy lat 70-tych nie jest globalnie wiodący.
W wyścigu technologicznym
Światowy gwałtowny rozwój mikroelektroniki w latach 70-tych był owocem wielkich programów (subsydiów) rządowych w absolutnie każdym kraju i przypadku, w szczególności w USA, Japonii, Korei Południowej i na Tajwanie.
Przegrywając w latach 70-tych rewolucję mikroelektroniczną, Europa trwale utraciła światowy prymat technologiczny. Europa Zachodnia (EWG) miała wówczas pełną świadomość zostawania w tyle i wspierała własne wiodące koncerny: Thomson, Siemens i Philips. Braki układów scalonych mogła bezproblemowo uzupełniać importem, który w przypadku Francji w połowie lat 70-tych sięgał blisko 70% zapotrzebowania. Będąca za żelazną kurtyną, wzmocnioną COCOM-em, Europa Wschodnia (NRD, Polska, Czechosłowacja, Bułgaria oraz nadzorca - ZSRR) zdana była tylko na samodzielnie (wewnątrz RWPG) produkowaną mikroelektronikę, jednak nie potrafiła (mogła) przeznaczyć na jej rozwój technologiczny i ilościowy wystarczających zasobów, dusząc unowocześnianie wyrobów pozostałych gałęzi przemysłu trwałym deficytem układów scalonych, zwłaszcza tych najbardziej zaawansowanych. W szczególności dotyczy to Polski od końca lat 70-tych. Gdyby Gierek (opierając się lobby przemysłu ciężkiego) zamiast budować gigantyczną hutę w Katowicach, porównywalne środki zainwestował w mikroelektronikę – zapewne historia (nie tylko) gospodarcza Polski potoczyłaby się inaczej.
W połowie lat 80-tych eksperci CEMI mieli pełną świadomość, że ówczesna Polska dysponuje zbyt małą siłą gospodarki, by nie tracić dystansu do USA i Japonii w światowym mikroelektronicznym wyścigu technologicznym obejmującym kluczowe produkty, czyli mikroprocesory oraz układy pamięci. Szansy Polski upatrywali w zawężeniu pola gry, racjonalnie i realnie proponując wyspecjalizowanie się na poziomie światowym w wytwarzaniu elementów optoelektronicznych i termistorów (gdzie już dysponowaliśmy samodzielnie opracowanymi technologiami) oraz dedykowanych (unikatowych) układów scalonych na zamówienie. W najczarniejszych snach nie oczekiwali likwidacji polskiego przemysłu mikroelektronicznego za niecałą dekadę.
Zamiast zakończenia
Na przełomie lat 80-tych i 90-tych zasadniczym problemem była hiperinflacja (głęboka nierównowaga finansowa), a nie stosunki własnościowe w gospodarce, w szczególności w przemyśle. Nie było również kryzysu nadprodukcji. Natomiast dla wszystkich jasna była konieczność poprawy efektywności gospodarowania potężnym majątkiem państwowym. W ramach pookrągłostołowych reform, wygaszono hiperinflację ograniczając podaż pieniądza poprzez masową likwidację (głównie przemysłowych) zakładów pracy, czyli wysłanie milionów pracowników na bezalternatywne bezrobocie. Niestety, na tym nie poprzestano.
Prywatyzacja (zwłaszcza błyskawiczna i bezplanowa) nie była niezbędna do przywrócenia równowagi finansowej. Była doktrynalnym elementem włączonym do pakietu reform, opartym na kuriozalnej (a co najmniej dyskusyjnej) tezie iż efektywność gospodarcza danego podmiotu jest prostą funkcją jego formy własności, a aksjomatycznie najwyższą zapewnia własność prywatna (czytaj: każda inna niż państwa polskiego).
Drugim rozpowszechnianym, infantylnym złudzeniem, była „zbawienna” rola zachodniego inwestora strategicznego. W oparciu o powyższe iluzje prywatyzację propagowano wówczas jako jedyną formę skutecznej modernizacji (optymalizacji) krajowej gospodarki. Wyprzedaż państwowego (czytaj: narodowego) majątku realizowano z żelazną konsekwencją, a jedyny pookrągłostołowy rząd (grudzień 1991 – czerwiec 1992) mecenasa Jana Olszewskiego (1930-2019), który zatrzymał szaloną prywatyzację, został szybko i sprawnie obalony w trakcie „nocnej zmiany”.
Czy jest możliwa odbudowa polskiego suwerennego obszaru gospodarczego z własną produkcja fundamentalną? Tylko przy zachowaniu suwerenności energetycznej, a tę właśnie oddajemy bez walki.
Aktualnie, masowe protesty rolnicze, uświadamiają nam, że analogiczna metoda jaką wyrugowano polski przemysł, została obecnie zastosowana wobec krajowego rolnictwa. Czy także tym razem okażemy się mądrzy po szkodzie?
Leszek Madeja
O autorze: Leszek Madeja (mgr inż. elektronik – absolwent Politechniki Gdańskiej) – bezrobotny z wieloletnim doświadczeniem, w Olsztynie od urodzenia. Najdłużej pracował w OZOS oraz Dyrekcji Okręgu Poczty w Olsztynie.
Na zdjęciu: CEMI Naukowo-Produkcyjne Centrum Półprzewodników Fabryka Półprzewodników TEWA w Warszawie ul. płka Władimira Komarowa 5 (obecnie Wołoska 5) 02-675 Warszawa
Istniało od 1970r zlikwidowane w 1994r
Skomentuj
Komentuj jako gość