Co mnie przy okazji kolejnych feministycznych masówek zdumiewa najbardziej, to nieukrywane uwielbienie dla haseł agresywnych i wulgarnych. Pośród mnogości innych, przypomnę tylko kilka: "aborcja dla rządu", "macice wstały z kolan", "pomazańcy, bawcie się swoimi małymi", "wy, dziady z Wiejskiej", "macice wyklęte", "ręce precz od mojej macicy", "moja macica to nie kaplica", "nie twoja broszka", "PIS off", żeby nie zapomnieć o legendarnym już sloganie podtrzymywanym przez subtelnego redaktora "Gazety Wyborczej" Seweryna Blumsztajna - "pierdolę nie rodzę" (trudno rozeznać: samokrytyka to, czy autoreklama ?).
Moje zdumienie nie wynika bynajmniej z faktu, że podobne słowotwórstwo przekracza jakoś średnią właściwą dla narodowych sporów, bo nie przekracza, a Polska i tak pozostaje w tym zakresie krajem nad wyraz powściągliwym w porównaniu z innymi państwami z rodziny demoliberalnej. Chodzi raczej o wewnętrzną sprzeczność feministycznej propagandy - wszak te same panie, walcząc o większy udział kobiet w polityce, uzasadniały słuszność owego postulatu m.in. argumentem o spolegliwej naturze przedstawicielek płci słabszej. Dzięki niej, kobiety wnieść miały w świat polityki wartości koncyliacyjne, powabną łagodność, biologicznie uzasadnioną racjonalność, genetycznie przyswojone umiejętności pracy zespołowej, odruchową troskliwość (itd.), nie mówiąc już o walorach estetycznych. Całe to gadanie od zarania diabła było warte, kobiet w polskiej polityce nie brakuje, przybywa ich z każdym sezonem, a poziom debaty publicznej zdecydowanie pikuje i za cholerę nie chce skręcić w sfery merytorycznej wymiany myśli. Środowiska wojującego feminizmu walnie przyczyniają się do takiego stanu rzeczy, a dzieje się tak z bardzo prostego powodu. Nie idzie bowiem o żadne prawa ale o łamiące zasadę równości przywileje. Łatwo to udowodnić, bowiem wszelkie "pro-kobiece" postulaty dot. praw obywatelskich już dawno zostały spełnione.
Nawoływanie o parytety w polityce w sytuacji, kiedy mamy drugą z rzędu kobietę premiera rządu (najbardziej wpływowe stanowisko w Polsce !) jest wołaniem o kaszę znad michy kaszy. Beata Szydło nie jest, a Ewa Kopacz nie była, rodzynkami w zakalcu męskiego szowinizmu. Miast wlepiania się w tefałeny proponuję rozejrzeć się dookoła - chociażby na wójtów, burmistrzów, sekretarzy w gminach i miastach (najważniejsze stanowiska w samorządzie !). Kobiety na tych fotelach to może jeszcze nie jest większość statystyczna, ale wystarczy porównać stany dzisiejsze z tymi sprzed 10, 20 laty. Tendencja jest oczywista, parytety się spełniają bez żadnych poniżających sztuczek legislacyjnych.
Kolejny fikuśny postulat, z katalogu tych żelaznych, mówi o nierówności w płacach przedstawicieli obu płci. Jest ona faktem ale nikt nigdy niczego tu nie zrozumie, jeśli nie wyjaśni się, że rzeczona nierówność jest właśnie wynikiem sukcesu polityki "pro - kobiecej". To owe rozbuchane przywileje obudowujące macierzyństwo zaniżają kobiece emerytury, spowalniają awanse służbowe, sprawiają że panie jakże często pomijane są w procesie zatrudnienia, powierzania funkcji i stanowisk. Wyrzekania (słuszne !) młodych kobiet na poniżające indagacje w pracy ("czy planuje pani dzieci ?") należy koniecznie zestawić z automatyzmami funkcjonującym nagminnie (precz hipokryci !): permanentne zwolnienia lekarskie niemalże od pierwszego dnia ciąży; zachodzenie w ciążę na drugi dzień po podpisaniu umowy "na stałe", rzadka obecność w pracy przez pierwszych trzy, pięć, siedem i więcej lat nowonarodzonego.
Czego jeszcze domagają się pohukujące aktywistki ? Aborcja, in vitro, zakaz molestowania ? Spędzanie płodu jest czynnością dokonywaną masowo, każdy zainteresowany to wie. Problemem jest raczej nie dokonanie aborcji na żądanie "pacjentki", o czym kilku lekarzy w Polsce się już przekonało. Z in vitro jest podobnie, ale wojowniczkom o najlepsze jutro chodzi o procedurę bezpłatną, wdrażaną na koszt innych. Publika wydaje się tu skłaniać do podobnych rozwiązań, bo ludziom miękną serca na widok rozpaczy bezpłodnych par. Argument, że posiadanie dziecka nie jest prawem, lecz przywilejem i nagrodą trafia do coraz mniej licznych. Taki nam się rodzi świat: ma być na żądanie, szybko i bez gadania. O cokolwiek by chodziło.
Do walki z molestowaniem, jak z każdym innym bandytyzmem, wystarczą normalne procedury prawne. Doświadczenia innych państw dowodzą, że kreowanie tutaj nadzwyczajnych rozwiązań kodeksowych niechybnie kończy się patologią, tj. niemożliwym do odrzucenia oskarżeniem. Rodzą się nowe kasty: napiętnowanych i druga, świętych krów.
*
W zaślepieniu genderowskim łatwo przeoczyć fakt, że ruch - wsparty potężnie przez lewicujące nurty - już teraz uzyskał pozycję o wiele bardziej znaczącą, niż na to zasługuje. Ochrony państwa dzisiaj bardziej potrzebują mężczyźni niż kobiety. Nikt się za nimi nie ujmuje, nikt się za nimi nie wstawia - nie modne to, moherowe. Batalie rozwodowe, wiecznie przez facetów przegrywane sprawy alimentacyjne, czy sprawy o dostęp do własnych dzieci są tu najlepszym przykładem stanu faktycznego. Stanu, w którym mężczyzna jest istotą prawnie upośledzoną.
W Polsce górę wzięła najdurniejsza z odmian feminizmu (tak, istnieją różne). Uwłacza kobietom traktując je niczym gorszy sort ludzi (stąd pomysły na spec ustawy dla kobiet) i czyni to konsekwentnie, programowo. Tylko odrzucenie istoty kobiecości tłumaczyć może stosowany przez rodzime feministki arsenał środków co do jednego przejęty ze sfer od zawsze uważanych za męskie: samczy pęd do władzy za wszelką cenę, łącznie z łamaniem przyjętych reguł (parytety); męski egotyzm ("ja", "mnie", "moje"); władczy ton ("żądamy"); szowinistyczna agresja (epatowanie rysunkami pewnej części ciała); gówniarski, pornograficzny język ("nasze cipki to nie wasza broszka"); paternalistyczna drwina ("nie chcesz aborcji, to jej sobie nie rób"); pańska szyderka ("przeżyłam Jaruzelskiego, przeżyję Kaczyńskiego"). Tak, jakby kobiety nie miały tylko im danych walorów, swojej własnej broni.
Myślenie o polityce kategoriami płci, podobnie jak ziszczenie świata przywilejów, jest równoznaczne z unieważnieniem społeczeństwa otwartego, a jedynie w takim szanse ma wolność obywatelska i jej obsługa techniczna, czyli system demokratyczny. Zwycięski genderyzm zafundować nam może wyłącznie kolejną wersję państwa totalnego. Ideologie tak już mają. Kobiety będą w takim świecie równie przegrane, jak cała reszta populacji.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość