W dumnej ze swego republikańskiego ustroju i demokratycznych instytucji Ameryce ludzie płaczą. Z poczucia zawodu, strachu, upokorzenia albo wykluczenia przez system, który stawiali całemu światu za wzór. W wielu miastach wyszli na ulice, demonstrując niezadowolenie z wyboru Donalda Trumpa na 45 prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ich zdaniem święto demokracji zostało zepsute. Tylko przez kogo? Donalda Trumpa? Jego wyborców? A może pies jest pogrzebany znacznie głębiej? Czyżby wymyślony przez Ojców Założycieli republikański patent ustrojowy, mający gwarantować stabilność i względną przewidywalność wyboru głowy państwa, przestał działać?
To pytanie dotyczy przecież nie tylko Donalda Trumpa, ale jego demokratycznej rywalki, Hilary Clinton, bez której brudu za politycznymi i biznesowymi paznokciami Trump nie miałby szans.
Jeszcze dekadę temu Donald Trump ze względu na swoją ekscentryczność i radykalizm wypowiedzi odpadłby w partyjnych przedbiegach. Co zatem stało się z amerykańską demokracją? Wbrew pozorom nic nowego, tylko historia przyspieszyła i cywilizowane przez instytucje państwa demony demokracji zaczęły się ujawniać z większą siłą. Pytania pozostały te same: o potrzebę twardych, aksjologicznych fundamentów państwa demokratycznego, o brak hamujących publiczne szaleństwa autorytetów, nędzę demokratycznych elit. O pojęcie prawdy, które przestało cokolwiek znaczyć, dobro wspólne w które nikt nie wierzy i merytoryczną debatę, której już nikt nie potrzebuje. „Dopalaczem”, który mocno zachwiał kruchą równowagą systemu stały się nowe, głównie społecznościowe media. Przypominają one opuszczone miasto, gdzie zabito hierarchię ważności i prawdziwości, potrzebę autorytetu i obiektywizmu. Miasto, do którego każdy może się wprowadzić i ogłosić szeryfem. I Donald Trump skutecznie tego dokonał, przemawiając do nowego, demokratycznego ludu językiem, którego nikt przed nim przy okazji prezydenckich wyborów nie używał.
Byłbym naiwny przypuszczając, że to filozoficzno-ustrojowe dylematy wyprowadziły protestujących Amerykanów na ulice. Donald Trump to przede wszystkim produkt konkretnej, gospodarczej sytuacji. Zapotrzebowania na silnego człowieka, który wyprowadzi Amerykę z trwającego od 2008 r. marazmu, którego nie udało się zasypać górą dodrukowanych pieniędzy, i braku wiary w lepszą przyszłość To wynik buntu białej Ameryki wobec skutków napływu imigrantów i jej oczekiwań „osuszenia bagna” skorumpowanych polityków.
Takie sytuacje w demokracjach się zdarzają. Trudnym wyzwaniom przed jakimi stanęła Wielka Brytania miał podołać Winston Churchill, a później, na kolejnym zakręcie dziejów tego państwa, za sterami postawiono Margaret Thatcher. Mężem opatrznościowym Francji był gen. de Gaulle. No i oczywiście Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych. Jednak w każdym z tych przypadków wolę większości poprzedzała kontrola elit nad procesem wyłaniania kandydata.
Donald Trump to kandydat niemal samozwańczy, który ponad głowami partyjnego establishmentu zajął stanowisko głównego szeryfa USA. Taka droga do sukcesu, zwłaszcza opłacona własnymi pieniędzmi, zaimponowała pragmatycznym Amerykanom.
Fanatyzm wypowiedzi i orwellowskie seanse nienawiści kampanii wyborczej Donalda Trumpa nie przekreślają jego szans na udaną prezydenturę. Może nawet przełomową. Rzecz w tym, że jego wybór to kolejny sygnał, tym razem z samych wyżyn demokracji, że system wkroczył na obszary dotychczas nieznane, zwiększając coraz powszechniejsze poczucie utraty gruntu pod nogami. Nigdy tak nie było, żeby eksperci i polityczni komentatorzy do tego stopnia zgubili jakikolwiek azymut dotyczący choćby najbliższej przyszłości amerykańskiej polityki. Każda omawiana kwestia, zwłaszcza dotycząca polityki zagranicznej, to kilka równoległych wariantów, z których każdy wydaje się tak samo prawdopodobny. Natomiast to, co wszystkich łączy, to wiara w siłę amerykańskich instytucji, w ich zdolność amortyzacji i oswajania takich trudnych przypadków jak Donald Trump.
Amerykańscy Ojcowie Założyciele dobrze odrobili lekcję Arystotelesa. Wiedzieli, że skrajna demokracja może prowadzić do tyranii. Dlatego wymyślili tak trudny do zrozumienia dla Europejczyków pośredni, elektorski system wyborów prezydenta. Dlatego, pomimo ogłoszenia Donalda Trumpa zwycięzcą wyborów, piłka ciągle jest w grze, bo, jak na razie, wygrał on tylko powszechne głosowanie. Klamka zapadnie dopiero 6 stycznia, na wspólnej sesji Kongresu, gdzie zostaną obliczone wszystkie głosy elektorów. Kogo ostatecznie tego dnia wiceprezydent ogłosi nowym prezydentem, będzie zależeć od głosowania elektorów. Ci zazwyczaj głosują na kandydata, który w ich stanie zdobył większość głosów. Za inną decyzję w 30 stanach grożą kary, ale w pozostałych 20 stanach, poza partyjną lojalnością, rozstrzyga sumienie. Jest oczywiście mało prawdopodobne, aby ustrojowy zawór bezpieczeństwa zadziałał na Donalda Trumpa. Zapewne to on uzyska wymagane minimum 270 głosów elektorskich i Kongres nie będzie miał zajęcia przy ostatecznym wyborze prezydenta. A w przyszłości? Czy architekci amerykańskiej demokracji mogli przewidzieć, że sukces jednego showmena to zwiastun politycznego, światowego talk-show?
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość