„Dla posła i senatora najważniejszym prawem jest konstytucja, a nie prawo Boże” – oświadczył buńczucznie w wywiadzie dla GW z 5 czerwca Bogdan Borusewicz, poseł, senator, a nawet marszałek Senatu RP. I żeby nie było już żadnych wątpliwości wplótł w rozmowę zdecydowane stwierdzenie „Kościół trzeba zmieniać”, które gazeta wykorzystała jako tytuł artykułu.
Nie znam aktualnych preferencji światopoglądowych pana Borusewicza. Na dawnych zdjęciach, z pięknych czasów pierwszej Solidarności, wydaje się uczestniczyć w praktykach religijnych, co jak się okazuje, jeszcze o niczym nie świadczy. A dziś? Może jest ateistą, może agnostykiem, a nawet gdyby, z pewnością teorii tych nie przyniósł ze sobą na świat. Nawet poseł i senator w swoim zadufaniu może się przecież mylić.
Wierzę, że dziecko Boże, Bogdan Borusewicz, zanim poznał jakąkolwiek literę prawa stanowionego przez człowieka, nie mówiąc już o Konstytucji PRL, bo w takich czasach przyszło mu się urodzić, doświadczył przywileju istoty podległej prawu Bożemu otrzymując dar życia, będąc otoczonym przez rodziców niezbywalnym prawem człowieka do miłości. Ten dar gwarantuje wszystkim i każdemu z osobna nie KPA, nie Konstytucja RP, czy Deklaracja Praw Człowieka, lecz właśnie prawo Boże, znajdujące swoje odbicie w Dekalogu, w którym przetrwało fundamentalne dla rodzaju ludzkiego przykazanie miłości. I któż inny miałby o tym przypominać, jak nie Kościół i jego hierarchia, której podstawowym zadaniem jest ewangelizacja i formacja chrześcijańska ludu Bożego, czy jak kto woli - społeczeństwa. Nie zrobi tego przecież premier Tusk, ani tym bardziej Magdalena Środa.
Wywiad z Borusewiczem był jakby kontynuacją podchwyconego przez GW wątku odnoszącego się do wypowiedzi kardynała Stanisława Dziwisza, oraz innych hierarchów w homiliach głoszonych podczas tegorocznych uroczystości Bożego Ciała. Bardzo zdetonowało niektóre środowiska stwierdzenie metropolity krakowskiego o tym, że „Kościół przypomina człowiekowi o nadrzędności prawa Bożego nad prawem stanowionym przez prawodawcze instytucje”.
Z pewnym rozbawieniem przejrzałam tekst Katarzyny Wiśniewskiej ( 4.06 ), szczególnie pod kątem subtelnego cieniowania wyrazów dezaprobaty pod adresem poszczególnych hierarchów. Nawet „mający opinię otwartego” kardynał Nycz rozczarował redaktorkę wyborczej głosząc w programie I Polskiego Radia, że „Biskup ma prawo, a nawet obowiązek przypominać niezmienne prawa boże ( pisane przez panią wiśniewską małą literą, jakże by inaczej ), głosić je i odwoływać się do wszystkich, zwłaszcza do katolików i katolickich polityków”.
W oparciu o te wypowiedzi dziennikarka GW, podobnie jak wcześniej Leszek Miller, podniosła larum strasząc groźbą państwa wyznaniowego. Z tym, że Wiśniewska zrobiła to w sposób bardziej finezyjny, przyznając łaskawie Kościołowi prawo do głoszenia swojej nauki ( serdeczne Bóg zapłać pani redaktor ). Kościół ma nawet prawo sprzeciwiać się in vitro, czy związkom partnerskim ( w domyśle - związkom homoseksualnym ), ale wara mu od prawnego zakazu stosowania praktyk, które dla pani redaktor są symbolem postępu i wyzwolenia, a dla katolików zaprzeczeniem prawa Bożego i naturalnego, które, jak mówi Katechizm Kościoła Katolickiego „… zapisane jest przez Stwórcę w sercu każdego człowieka, polega na uczestnictwie w mądrości i dobroci Boga, wyraża pierwotny zmysł moralny, który pozwala człowiekowi rozpoznać rozumem czym jest dobro i zło. Jest ono powszechne i niezmienne i określa podstawę fundamentalnych obowiązków oraz praw osoby, jak również wspólnoty ludzkiej i prawa cywilnego”. Nie wyobrażam sobie, żeby inaczej mogli postępować katolicy, w tym również politycy katoliccy, gdyż w przeciwnym razie nie byliby w żadnej mierze uprawnieni do mienienia się katolikami.
Tymczasem GW ciągle marzy się katolicyzm koncesjonowany zbliżony do tego, co w latach PRL prezentowali w sejmie posłowie PAX-u i Znaku, skromniutko, na miarę swoich ówczesnych możliwości upominający się o chrześcijańskie pryncypia w państwie totalitaryzmu komunistycznego. W dzisiejszych czasach, gdy zagraża nam totalitaryzm liberalizmu obyczajowego ( przewracający do góry nogami wszystkie wartości, zgodnie z wytycznymi kusego, i nie mam tu na myśli bohatera serialu „Ranczo” ), środowiska postępowców wyraźnie artykułują, gdzie ma być miejsce Kościoła i katolików – w zacisznej kruchcie. A im będzie mniejsza, tym lepiej. Tam sobie dobrzy chrześcijanie debatujcie o prawach Bożych, o ich gwałceniu przez wprowadzanie in vitro i związków homoseksualnych, ale wara wam, by wasze poglądy były przenoszone na sferę ustawodawstwa świeckiego, bo my tam rządzimy – ideologicznie liberalni.
Otóż nie drodzy liberalni! Prawem i obowiązkiem katolików, zwłaszcza polityków katolickich, jest upominanie się o właściwe miejsca prawa Bożego, prawa naturalnego, bo tylko w nich odbija się blask Bożej Opatrzności przewidującej wszystko to, co w swej grzesznej słabości korzystający z wolnej woli człowiek, dziecko Boże, może przeskrobać. W tym prawie znajdziemy m.in. przykazanie „Nie zabijaj”, które postępowcy pojmują nad wyraz ambiwalentnie – gotowi w obronie Human Rights wystąpić o zakaz wyroku śmierci dla najbardziej zwyrodniałego przestępcy, i z równym zapałem skazywać na aborcję i eutanazję miliony istot, które nie są cyborgami, lecz ludźmi, w każdej fazie swojego życia, od poczęcia do śmierci; że poprzestanę tylko na tym przykładzie.
Jakby na to nie patrzeć i oceniać, i tak w ostatecznym rachunku ten rodzaj regulacji prawnych, tworzonych przez bezdusznych ideologów liberalnej lewicy, przepadnie jak wszystkie antywartości w kloace infernum wraz ze swymi godnymi pożałowania „wyznawcami”. Więc na koniec, wiedziona chrześcijańskim miłosierdziem, sugerowałabym dziennikarce, pani Wiśniewskiej i politykowi, panu Borusewiczowi podjęcie ryzyka cichej refleksji nad tym, co dobre i nieprzemijalne, o tym, jakiej sprawie warto w życiu służyć i w jakim prawie pokładać ostateczną nadzieję. Ufam, że głos sumienia i wrodzony chyba każdemu człowiekowi zmysł moralny udzieli im rzetelnej podpowiedzi.
Bożena Ulewicz
Skomentuj
Komentuj jako gość