Gdy byłem redaktorem „Posłańca Warmińskiego", to oprócz redagowania dwutygodnika zajmowałem się też poszukiwaniem zleceń dla małej redakcyjnej drukarni. Świadczyliśmy usługi nie tylko kościelnym instytucjom, ale także osobom prywatnym i niektórym urzędom. Drukowaliśmy plakaty, pocztówki, gazety, ale też książki i broszury. Dużych zysków z tej działalności nie było, ale ważne dla mnie było to, aby interes się kręcił, drukarz miał pracę, a firma zyskiwała nowych klientów i renomę.
Przez kilka lat drukowaliśmy biuletyn – kwartalnik dla jednej z organizacji pozarządowych. Druk tego biuletynu finansował jeden z urzędów wojewódzkich. Pani z urzędu dzwoniła przedstawiając orientacyjną objętość broszury, my po obliczeniach proponowaliśmy swoją cenę i po kilku dniach otrzymywaliśmy zlecenie. Urzędniczka miała obowiązek zatelefonowania do trzech drukarń, aby wysondować cenę usługi i wybrać najkorzystniejszą, czyli najtańszą ofertę. Nie byliśmy konkurencją dla dużych drukarń, które za akcydensy, czyli drobne druki, liczyły sobie wysoką cenę, bo po prostu nie opłacało się im zajmować drobiazgami.
Pewnego dnia pani urzędniczka zatelefonowała, gdy zbliżał się termin druku kolejnego biuletynu i powiedziała mi, że jest jej bardzo przykro, ale nie mogę już startować w przetargu na druk biuletynu. Dlaczego? – zapytałem. Długo nalegałem, aby powiedziała mi prawdę. Wreszcie usłyszałem, obiecując zachować dyskrecję (stąd nie podaję nazwy urzędu), że jej przełożony jak dowiedział się, że urząd zleca druk katolickiej drukarni, zabronił jej kategorycznie podobnych praktyk. Będą płacić więcej, ale na pewno nigdy nie zlecą niczego katolickiej instytucji. Zapamiętałem nazwisko tego przełożonego, dość znanego w Olsztynie działacza lewicy. I to nie działo się w komunistycznych czasach, ale przed kilku laty, gdy niby już obowiązywał wolny rynek, a nie ręczne i ideologiczne sterowanie gospodarką. Niby tak jest, a fakty mówią cos przeciwnego.
Oto w „Gazecie Wyborczej" z 26–27 lipca br. ukazał się artykuł Judyty Watoły zatytułowany „Chore dzieci do spa". Lid tego artykułu przytoczę w całości. „Absurdy NFZ. Śląski oddział funduszu odebrał pieniądze na rehabilitację dzieci ośrodkom z doświadczeniem, a przyznał hotelowi spa. Zabrał też umowy na opiekę nad obłożnie chorymi wszystkim stacjom Caritasu. Urzędnicy tłumaczą, że decydują za nich komputery". No, proszę, urzędnicy już nie myślą, już nie podejmują żadnych decyzji, a wykonują wyłącznie zlecenia komputera. Czyli człowiek nie myśli, bo myśli za niego maszyna, a jest sam tylko robotem. Wymarzony świat Donalda Tuska: bezmyślni urzędnicy wykonują rozkazy maszyny. Kolejny absurd w polskiej służbie zdrowia. To mogłoby nadawać się tylko do kabaretu, gdyby nie była to smutna i tragiczna rzeczywistość.
To zaprojektowane przecież przez ludzi są komputerowe programy. I dzięki takiemu zaprojektowaniu, kontrakty na opiekę nad obłożnie chorymi straciły wszystkie ośrodki Caritasu w województwie śląskim. Ośrodki te upadną, gdyż następny konkurs zostanie rozpisany dopiero za pięć lat. Paradoksalnie, to Caritas jako pierwsza instytucja w Polsce wprowadziła domowa opiekę nad nieuleczalnie chorymi w ich domach. Pielęgniarki, a także i lekarze dojeżdżali do osób terminalnie chorych. Aktywnie uczestniczyłem przy zakładaniu takiej stacji Caritasu w Górowie Iławeckim. Pielęgniarki dojeżdżają tam do odległych wsi, robią zastrzyki, opiekują się osobami starszymi, jak też nieuleczalnie chorymi dziećmi. Caritas był pierwszą w Polsce taką instytucją humanitarną. Prowadzi taką działalność od roku 1990. Stacje Caritasu otrzymywały kontrakty od roku 2000. Nie miały żadnej konkurencji w tej niewdzięcznej, ale jakże potrzebnej pracy. Dlaczego dziś przegrały konkurs? Nie tylko, że nie obniżyły ceny za swoje usługi, ale przykładowo nie mają ISO. Co to takiego? I czy jest obowiązkowe, aby startować w przetargu? Nie jest obowiązkowe, ale kto posiada ten system otrzymuje dodatkowe punkty. Jest to system zarządzania dokumentami, a jego instalacja i obsługa kosztuje od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy zł. Potrzebny jest wielkim szpitalom, a nie placówkom zatrudniającym pięć czy sześć pielęgniarek. Dlaczego więc przegrały przetarg na opiekę nad ciężko chorymi wyspecjalizowane placówki Caritasu? Tylko przez pieniądze. Oto kilka lat temu płacono za dzień opieki nad chorymi 29 zł, teraz stawka wyjściowa to 26 zł (tyle zaproponował też Caritas). Wygrali ci, którzy zaproponowali stawkę 23,40 zł. Tylko, że Caritas zatrudnia pielęgniarki na etatach (teraz są już zwalniane), a konkurencja na umowach zleceniach. Caritas daje pielęgniarkom służbowe samochody, konkurencja nie. I tu zacytuję „Gazetę Wyborczą": „Efekt: od 1 lipca, kiedy zaczęły obowiązywać nowe kontrakty, część chorych z małych miejscowości wokół Raciborza czy Tarnowskich Gór w ogóle nie mogła doczekać się pielęgniarki w domu". I dziennikarka przytacza wypowiedź: „Kiedy zabrakło pielęgniarki z Caritasu, nikt nie chciał przyjść, bo mieszkamy kilkanaście kilometrów od centrum Gliwic". Przed konkursem w Gliwicach było pięć punktów wysyłających pielęgniarki do chorych, po konkursie zostały dwa. „Przy okazji wyszło na jaw, że zwycięzcom konkursu brakuje pielęgniarek" – dodaje dziennikarka, a przecież w składanej ofercie należało wykazać się odpowiednim zatrudnieniem fachowców do realizacji świadczeń. Urzędnicy NFZ nie dostrzegają tu żadnego oszustwa czy kłamstwa.
Czy to wszystko dzieje się przypadkiem? Czy za województwem śląskim nie pójdą inne i wyeliminują Caritas z opieki nad ciężko chorymi? Komuniści onegdaj czynili podobnie. Rząd Donalda Tuska to przecież krzywa replika rządów PZPR. Ta sama „Gazeta Wyborcza", tak od lat kadząca rządowej ekipie, zamieściła jeszcze jeden tekst o NFZ tej samej autorki w numerze z 24 lipca. Artykuł ma tytuł „Porządki w NFZ". Stwierdzono w nim wprost, że wiceminister zdrowia Sławomir Neumann na posiedzeniu sejmowej komisji zdrowia „mówił wprost, że chce pełnej władzy nad Funduszem". Od niego zależeć będzie obsada najważniejszych stanowisk w funduszu. A jak obsada kadrowa, to też i decyzje. Rząd rządzi – partia kieruje. Urzędnicy minowani i wybrani przez wiceministra bezwzględnie będą wykonywać jego polecenia. Zwolnienie prof. Bogdana Chazana z dyrektorstwa warszawskiego szpitala nie jest wyjątkiem, to tylko epizod w systematycznym rugowaniu katolików z życia społecznego. W naszym kraju publicznie można być buddystą, islamistą, a najlepiej ateistą, ale niej daj Boże publicznie przyznawać się, że jest się wierzącym i praktykującym katolikiem. Jeden z wiceministrów w ministerstwie sprawiedliwości sam po sobie doznał, co znaczy być państwowym urzędnikiem i być katolikiem. W Polsce pod rządami Donalda Tusk to prawie męczeństwo. Bo to, co katolickie, jest z natury złe. To założenie wielu polityków, stacji radiowych i telewizyjnych, o „Gazecie Wyborczej" już nie wspominając.
Zniszczenie przez NFZ dobrze prosperujących i chwalonych przez pacjentów stacji opieki Caritasu w województwie śląskim to przykład, jak rząd metodami administracyjnymi znów dotyka ludzi najsłabszych i najbiedniejszych. O nich nie trzeba się troszczyć, mogą umierać. Działalność Caritasu w takim rozumowaniu i stawianiu sprawy przeszkadza. Katolicy też przeszkadzają temu rządowi. Bo mają swoje zasady. Czy polscy katolicy nie mogą czuć się w swoim kraju, jak u siebie? Czy naprawdę komunizm tak mocno tkwi we krwi rządzących, że uznają ludzi wierzących za największe zagrożenie dla swojej władzy? Ludzie niegodziwi boją się prawdy, lękają się ludzi sumienia. A przecież prawda i tak zwycięży, a ten rząd kiedyś odejdzie, tylko co po sobie pozostawi?
Ks. Jan Rosłan (tekst ukazał się w sierpniowym miesięczniku "Debata", tekst publikujemy za zgodą autora)
Skomentuj
Komentuj jako gość