Wybory w USA wygrał kandydat ludu, suwerena. Donald Trump sam wystartował, sam się wypromował. Nie był kandydatem republikanów, w przeciwieństwie do Hillary Clinton, który była kandydatką demokratów i emanacją amerykańskich, liberalnych elit. Kto oglądał serial "House of Cards" dostrzegał podobieństwo pary bohaterów do pary Hillary i Billa Clintonów. Każdy chyba, kto ten serial oglądał pytał, kiedy ten dumny i wolny naród się obudzi i przegoni tę odrażającą parę, ogarniętą żądzą władzy? W realu zobaczyliśmy jak "We, people", to zrobili. "We, people" dali też władzę republikanom w obu izbach parlamentu. Chyba powstrzyma to triumfalny pochód przez kraje euroatlantyckie poprawności politycznej. Co to oznacza dla Polski? Musimy liczyć na siebie, zakończyć wyniszczającą wojnę domowę. God bless America! Boże błogosław Polskę!
Adam Socha
Godz. 9.00 naszego czasu Donald Trump ogłosił oficjalnie swoje zwycięstwo, wcześniej o 8. 30 Hillary Clinton zadzwoniła do Donalda Trumpa i przyznała się do porażki. Donald Trum został 45 prezydentem USA.
Donald Trump wygosił pierwsze przemówienie jako prezydent-elekt:
- Zadzwoniła do mnie sekretarz Hillary Clinton pogratulowała nam zwycięstwa. A ja jej pogratulowałem bardzo twardej kampanii. Hillary bardzo długo pracowała. Jesteśmy jej winni wdzięczność za jej służbę. Czas, by Ameryka zagoiła rany podziałów, czas byśmy się zjednoczyli. Deklaruję, że będę prezydentem całej Ameryki. Dla mnie jest to niezywkle ważne. Tym, którzy nie popierali mnie, dekalaruję, że będę korzystał z waszego wsparcia, by zjednoczyć nasz wspaniały kraj. Nasza kampania była wielkim ruchem społecznym składającym się z ciężko pracujących ludzi. Ruch składający się z ludzi różnych ras, chcących przekonać, by nasz rząd służył narodowi. Rozpoczniemy odbudowę amerykańskiego marzenia!
— zadeklarował.
- Chcę zrealizować niewykorzystane szanse. Każdy Amerykanin będzie miał możliwość realizowania swego potencjału. Będziemy mieć takie marzenia i takie pragnienia, które będzie można zrealizować. Odbudujemy infrastukturę. I stanie się to najwspanialszym dziełem. Zajmiemy się też naszymi wspaniałymi weteranami.
Z ust Donalda Trumpa padły też ważne slowa:
- Będziemy współpracować z wszyskimi krajami, które będą chciały współpracowaćz nami. Będziemy chcieli współpracować dobrze ze wszystkimi narodami. Będziemy szukać porozumienia.
— powiedział 45. prezydent USA. Po czym podziękował swojej rodzinie i wspópracownikom.
Czytaj komentarz Łukasza Adamskiego z portalu wpolityce.pl
Wygrała wściekłość Amerykanów
Koniec. Donald Trump pokonał Hillary Clinton w wyścigu do Białego Domu. Ta noc była horrorem, który pewnie jeszcze potrwa wiele godzin. A może dni, miesiące albo lata?
Jest to koniec najbardziej niezwykłej, pokręconej, brudnej kampanii wyborczej w historii USA. Kampanii, w której walczyli ze sobą politycy o największym negatywnym elektoracie w historii. Wybory z grą służb, emocjami podgrzanymi do granic możliwości. Były to wybory historyczne. Nie tylko dlatego, że mogła je wygrać pierwsza kobieta, która zastąpiłaby w Białym Domu pierwszego Afroamerykańskiego prezydenta. Wybory wygrał przecież człowiek z poza głównego nurtu GOP, znienawidzony przez jej głównych graczy i zlekceważony przez jednych żyjących prawicowych ex prezydentów USA czyli Bushów. Czy ktoś mógł się spodziewać, że ten tak znienawidzony przez lewicę George W. Bush zagłosuje na Clinton? A jednak Trump wygrał. Podniósł się na ostatniej prostej, zdobywając elektorów, gdy wszyscy go przekreślili. Niebywałe. Historyczne. Szokujące. Świat idzie na prawo, a lewica znów zignorowała wielką część społeczeństwa. Ja również straciłem wiarę, że Trump może wygrać te wybory, choć w lipcu pisałem z USA, że stopień wkurzenia nawet socjalnie nastawionych Amerykanów jest tak wielki, że mog oni dokonać historycznego wyboru.
To były przełomowe wybory, bowiem pokazały frustrację Amerykanów. Frustrację, która zaniosła do Białego Domu taplającego się w populizmie ekscentryka z przerośniętym ego, który jeszcze kilka lat temu nie wychodził poza wstępne fazy wyborów. Ta frustracja przez lata czekała na wybuch. W końcu znalazła upust w tych wyborach. W tych wyborach nie chodziło przecież głównie o wieczny spór między prawicą i lewicą o rolę państwa w życiu obywateli. Nie chodziło głównie o poradzenie sobie z fatalnymi skutkami kryzysu finansowego, globalizację zabijającą miejsca pracy amerykańskich robotników. Ba, nie chodziło nawet o takie czysto amerykańskie sprawy jak szerokość legalności posiadania broni palnej, istotę Sądu Najwyższego czy dostępność aborcji i małżeństw homoseksualnych. To wszystko było ważne, ale wybrzmiałoby przy starciu Clinton z mniej kontrowersyjnym kandydatem. W tych wyborach chodziło o emocje. Gniew, wściekłość i rozżalenie. Nie tylko na „zmianę” Baracka Obamy, ale o problem cywilizacyjny.
„Dosyć cywilizacji mięczaków”- powiedział w głośnym wywiadzie symbol amerykańskiej popkultury. Słowa Clinta Eastwooda symbolizują eksplozję, jaka w tym roku miała miejsce w USA. Eksplozję wysadzającą mur poprawności politycznej zdetonował celebryta, skandalista i multimilioner, który najgłośniej wrzasnął „dość”. Zrobił to w sposób niemal destrukcyjny dla samego siebie. Lewica nie może wyjść w szoku jak to możliwe, że człowiek, który zraził do siebie Latynosów czy Afroamerykanów (18 procent społeczeństwa!) dziś jest 45 prezydentem USA. Trump dokonał jednak czegoś, czego bali się zrobić o wiele od niego lepiej przygotowani do prezydentury politycy jak Ted Cruz czy Mark Rubio. Powiedział wprost, to o czym Amerykanie mówili w zaciszach swoich domów. Idealnie też zagrał na sentymencie do lat 80-tych, gdy Ameryką rządzili twardziele w typie Reagana i Johna Rambo. W erze, gdy wszyscy oglądamy się za plecy bojąc się zamachu, przypomniał o bezpiecznym okresie, gdy USA rosło w finansową siłę, a słabnący w oczach czerwony wróg był jasno zdefiniowany. Ostatecznie został pokonany przez kowboja. Okazał się kowbojem nie takim jak Reagan. Ale wszedł w jego buty, stając się na tyle dobrą imitacją wielkiego odnowiciela amerykańskiej prawicy, że kupił Amerykanów.
Żyjemy w epoce lizania tyłków, czasach pokolenia mięczaków, gdzie wszyscy tylko chodzą na paluszkach, żeby nikogo nie urazić - mówił Clint „Brudny Harry” Eastwood argumentując swoje poparcie dla Donalda Trumpa. Cytuję słowa Eastwooda nie dlatego, że jest on wyroczną. Warto wsłuchiwać się w słowa 85 letniego weterana kina, bowiem ma on taką pozycję w showbiznesie, że w zasadzie jako jedyny może mówić co naprawdę myśli. Tak myśli nie tylko wybitny filmowiec, ale miliony zwykłych Amerykanów, którzy zagłosowały na Donalda Trumpa. Myślą też tak Amerykanie bojący się tego znienawidzonego przez wielką część prawicy egocentryka. Teraz nie mają jednak nikogo innego w roli swojego lidera. A może po zrzuceniu maski ( ileż razy Trump je zrzucał?!) okaże się, że z pajaca medialnego przeistoczy się on w męża stanu słuchającego swoich doradców? Amerykańska demokracja jest zbyt dojrzała by dopuścić do władzy szaleńca. Przynajmniej tak ją konstruowali Ojcowie Założyciele tworząc zabezpieczenie przed kaprysem ludu w postaci głosów elektorów. No, ale w końcu ekscentryk eksploatujący bezwstydnie mediokracje przebił się przez system. Jak go wykorzysta?
Nie ukrywam, że obawiałem się od początku wygranej tak nietypowo jak na USA populistycznego polityka. Mimo, że miał kilka rozsądnych rozwiązań problemów trawiących USA. Jako mieszkaniec Europy Wschodniej, mający do rosyjskiej granicy niewiele ponad 100 km, czułbym się pewniej, gdy w Białym Domu zasiadała popierana przez znanych neokonserwatystów polityk z samego jądra waszyngtońskiego establishmentu. Nie twierdzę, że Donald Trump sprzeda Europę Moskwie. Ma on jednak silne poczucie potrzeby powrotu do XIX wiecznego izolacjonizmu, co może wiązać się z cynicznym zostawianiem sojuszników. O ile nie musi to być wcale coś negatywnego dla Amerykanów (pisałem już, że jako Amerykanin może bym na niego głosował), to dla Europy i świata popierany przez dużą część jankeskiej prawicy izolacjonizm jest niebezpieczny.
Oczywiście z jednego powodu cieszy mnie szczególnie mocno, że nie napiszę nigdy „madame prezydent Hillary Clinton”. Jej prezydentura byłaby wsparciem dla obyczajowej lewicy realizującej od lat przysłowiową „pierekowkę dusz”. Clinton to gwarancja „przekonywania” sojusznicze kraje do legalizacji aborcji, zmianę definicji małżeństwa i wspieranie każdej lewicowej nowinki. Pod tym kątem Clinton to spadkobierczyni ultralewicowej polityki Baracka Obamy. Niemniej jednak nawet ona nie mogłaby zupełnie lekceważyć „oburzonych”, których nie można już wsadzić do ciasnej szuflady z napisem „redneck”. Właśnie dzięki Donaldowi Trumpowi i jego ciosom w normy politycznej poprawności, która jest dziś głównym zagrożeniem dla wolności**. Czy przy prezydenturze zanurzonej po uszy w religii poprawności politycznej lewicowej polityk ten sprzeciw miałby cywilizowaną twarz? Czy wojna światów, która wiele lat temu spowodowała pęknięcie tak przenikliwie opisane przez Gertrude Himmelfarb i tak nie przybrałaby jeszcze bardziej agresywną formę bez względu na wynik wyborów?
Gniew Amerykanów unaocznił się w postaci Donalda Trumpa. Faceta, który mógłby niedawno co najwyższej pojawić się w karykaturalnych bajkach o amerykańskiej prawicy. A teraz położył ręce na atomowych guzikach i został liderem wolnego świata. Przed Ameryką trudne lata. W jednym kraju mieszkają dwa narody coraz mocniej od siebie oddalone. Czy znienawidzony jak żaden inny prezydent w przeszłości Trump jest dobrą osobą by go zjednoczyć? Mam wielkie wątpliwości. Tak samo jak kompletnie nie wiem co myśleć o możliwych ruchach Trumpa na arenie międzynarodowej. Wierzę jednak, że wiceprezydent Mike Pence i grupa jego doradców nie zejdzie z objętej kilka dekad temu drogi tego mocarstwa. Ja naprawdę wolę by było ono policjantem świata. Nawet i ułomnym. Zamknięcie się tego policjanta na strychu komisariatu, zachęci jakiegoś bandziora do wejścia do naszych domów. A jak policjant, co już zapowiadał w kampanii, dogada się z bandytą? Ciarki jednak przechodzą po moich plecach od kilku minut.
Teraz jednak jako osoba, która mieszkała w USA, ma w sercu ten kraj i mieszkają w nim jego najlepsi przyjaciele mogę powiedzieć jedno: Niech Bóg błogosławi Amerykę. Gratuluję wygranej Donaldowi Trumpowi. Oby okazał się być prezydentem choć w połowie takim jak George W. Bush. O nowej wersji Ronalda Reagana nawet nie marzę.
Łukasz Adamski, w polityce.pl
Skomentuj
Komentuj jako gość