Dla poszerzania "bazy demokratycznej" hiszpański parlament zatwierdził ostatnio nowelizację ustawy o prawie wyborczym która powiększa liczbę wyborców o około sto tysięcy. Od teraz w Hiszpanii głosować będą mogły bowiem osoby, wobec których sąd orzekł niepoczytalność oraz pacjenci szpitali i klinik psychiatrycznych. Dla powiększenia "demokracji" Austria uchwaliła prawo wyborcze, przysługujące osobom, które ukończyły 16 lat.
Obowiązek głosowania a cenzusy wyborcze
Sprowokowany zostałem ostatnio stwierdzeniem, że słusznym jest karanie wyborców, którzy nie idą "w demokracji" na wybory. Tak jak to karanie istnieje – lub istniało - w niektórych krajach (Australia, Belgia, Luksemburg, Wenezuela, Singapur, a ostatnio Bułgaria), gdzie przymus wyborczy egzekwowany jest za pomocą grzywny. Istnieje także kilka krajów gdzie istnieje obowiązek wyborczy lecz nie jest on egzekwowany. Uzasadnieniem przymusu wyborczego jest przekonanie, że każdy obywatel ma obowiązek choćby minimalnej troski o swój kraj, wyrażającej się przez udział w wyborach czy referendach.
Można zapytać o sens zmuszania obywateli do głosowania w sytuacji kiedy ludzie są zadowoleni z sytuacji gospodarczej i politycznej w danym kraju. Wówczas niska frekwencja w wyborach zaświadcza tylko o dobrze zarządzanym krajem. Pytanie to ma głębszy sens, gdy zda się sprawę, iż większość społeczeństwa nie interesuje się polityką i nie chce się nią zainteresować. Wówczas "demokratyczny" przymus poszerzania bazy demokratycznej poprzez sztuczne naganianie frekwencji wydaje się być co najmniej dyskusyjny. Areszt (jak swego czasu w Wenezueli) czy grzywna (Belgia) za nie branie udziału w wyborach wydaje się być przesadą.
Oddawanie głosu w wyborach, kiedy zdecydowana większość wyborców nie interesuje się polityką, skutkuje tym, że o wyniku wyborów decydują sztaby pijarowców (PR – public relation), które potrafią trafić nie tylko do świadomości obywateli lecz grają także na podświadomości. Innymi słowy: ponieważ szeroki elektorat nie interesuje się programami kandydatów czy poszczególnych partii (oprócz wąziutkiego grona ekspertów przekomarzających się przed kamerami), główny nacisk położony jest na prezentację kandydatów, tj. jak jest ubrany, jakim tonem mówi, jak składa ręce i…
No właśnie. To w zupełności wystarcza przeciętnym wyborcom. Nazywam ich „szczęśliwymi ludźmi”, którzy nie zawracają sobie głowy takimi głupstwami jak polityka.
Nie dotyczy to tzw. "żelaznego elektoratu", który w każdym przypadku, nie zważając na okoliczności będzie głosował na "swoją" partię. Takim elektoratem może pochwalić się prawie każda partia: czy to wyborcy regularnie głosujący na SLD, czy zwolennicy PSL-u, czy pobożny elektorat PiS-u albo fani Platformy.
A czy nie można inaczej? Zamiast robić wszystko, żeby przypodobać się wyborcom czy też próbować korumpować elektorat (przekupywać np. "Programem 500+"), można spróbować pójść w kierunku takim, by do władz dostawali się ludzie najlepsi a nie najwierniejsi.
Próbą taką byłoby ustanowienie cenzusów wyborczych, które poważnie ograniczyłyby ilość osób głosujących (zredukowałyby czynne prawo wyborcze), zostawiając elektorat który lepiej jest rozeznany w polityce.
Obecnie istniejące cenzusy w większości państw to:
- cenzus obywatelstwa,
- cenzus wieku oraz
- cenzus pełni władz umysłowych.
Od tego ostatniego odchodzi się coraz odważniej. (patrz wyżej: przykład Hiszpanii).
Cenzus wieku dozwala w Polsce na głosowanie w wyborach - korzystanie z czynnego prawa wyborczego - osobom powyżej 18-go roku życia. "Szczerzy demokraci" z wielu krajów przemyśliwają nad obniżeniem tej granicy wiekowej do lat 16-tu (już w Austrii), a nawet do lat 15-tu czy do 14-tu.
Innymi słowy – dozwala się na pójście do urn wyborczych ludziom (dzieciom!), którzy jeszcze nie mają doświadczenia życiowego, nie rozumieją polityki a nawet nie chcą interesować się polityką. A już na pewno na ich decyzjach wyborczych nie będzie ważyła znajomość programów kandydatów czy partii. Nie mając pojęcia o polityce wszyscy „szczęśliwi ludzie” będą głosowali na znane nazwiska bądź na różnego typu dziwolągi startujące w wyborach. Bo o czym świadczy może wybór Anny Grodzkiej czyli Krzysztofa Bęgowskiego do polskiego parlamentu, Illony Staller zwanej Ciciollina – gwiazdy porno – do parlamentu włoskiego albo Arnolda Schwarzeneggera na gubernatora stanu Kalifornia w USA…
Z pewnym rozczuleniem przeczytałem artykuł prof. Antoniego Dudka (w tygodniku „WPROST” nr 45/2018) w którym rozpacza nad tym, że „katastrofą jest potwornie niska frekwencja wyborcza” oraz, że „młode pokolenie… niechętnie chodzi na wybory”. Nie można rozdzierać szat ani wyrywać sobie włosów z głowy w sprawach, które są absolutnie naturalne i powszechne. Kiedy porównuje się frekwencje wyborcze różnych krajów zauważa się, że w Polsce jest ona niższa niż gdzie indziej, ale nie odbiega aż tak drastycznie od przeciętnej. A więc jest to zjawisko nieomal zwyczajne…
Porozmawiajmy zatem o cenzusach, które pomogłyby uzdrowić sytuację polityczną...
I. - Podniesienie limitu wieku, od którego można będzie wziąć udział w wyborach, np. - do lat np. 35-ciu lat - mogłoby spowodować, iż decyzje wyborcze byłyby bardziej dojrzałe, bardziej przemyślane i mądrzejsze, podejmowane przez ludzi potencjalnie znających się na polityce a nawet znających osobiście polityków różnych szczebli.
II. - Ustanowienie cenzusu wykształcenia również powinno spowodować większą niezależność podejmowania decyzji wyborczych. Trudniej jest bowiem manipulować ludźmi wykształconymi, a takie jest zadanie zatrudnianych pijarowców w sztabach wyborczych. Ustalenie tego cenzusu na optymalnym poziomie - wykształcenia akademickiego (wyższego) - również powinno przyczynić się do podejmowania odpowiedzialnych decyzji wyborczych, gdzie troska o państwo i współobywateli ma szansę być priorytetem.
III. Odpowiednio ustalony cenzus majątkowy miałby szansę umożliwić właściwy wybór ludziom zainteresowanym bezpośrednio ekonomią i gospodarką a także prawem (z racji prowadzenia działalności gospodarczej). Sugerowany warunek tego cenzusu to np. - posiadanie firmy, sklepu, nieruchomości, zakładu itp...
Czy wymienione cenzusy wystarczyłyby na rozsądniejsze, mniej zmanipulowane wybory? Zapewne w jakimś stopniu należy odpowiedzieć na to pytanie pozytywnie. Ale to jednak nie wszystko...
Trzeba zdać sprawę, że nasza polska biurokracja wszystkich szczebli administracyjno-samorządowych szacowana jest na ok. 650 tys. urzędników, a na początku transformacji w latach 1989-1990 liczyła „zaledwie” niecałe 200 tysięcy. Aktualna armia urzędników wraz z rodzinami to minimum 2,5-3 mln ludzi, i to już stanowi poważną część elektoratu, która za obietnicę podwyżek w administracji (program: „Urzędnik +”) poprze partię, która to zadeklaruje. Nie wszyscy nawet wiedzą, że średnie płace w budżetówce są wyższe niż płace w innych działach gospodarki narodowej. Czy taka różnica na korzyść budżetówki jest korzystna i słuszna – pozostawiam ocenie czytelników.
Reasumując: zdrowym posunięciem byłoby anulowanie czynnego prawa wyborczego w budżetówce. A więc nie tylko urzędnicy ale i mundurowi, służba zdrowia etc...
Poważne uszczuplenie elektoratu z pewnością zadziałałoby korzystnie na jakość wyborów i wybieranych kandydatów. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że wymienione na początku nośne nazwiska nie zdobyłyby głosów rozsądnych obywateli, a tacy przecież w założeniu powinni pozostać.
Należy również przypuszczać, że niepotrzebne byłyby populistyczne hasła typu: „Spełnij swój obywatelski obowiązek i idź na wybory”. Hasła, na które nie reaguje przeciętny „szczęśliwy” wyborca, natomiast ludzie zainteresowani polityką (czyli dobrem państwa) nie muszą być motywowani podobnymi hasełkami.
Marian ZDANKOWSKI
PS
Żeby być uczciwym:
To nie ja wymyśliłem podane przeze mnie projekty. One istniały wcześniej w różnej formie w różnych krajach. Jeden z takich pomysłów (przypadek istnienia cenzusu majątkowego) opisuje w poprzednich numerach „Debaty” Rafał Bętkowski, gdzie przy wyborze do Rady Miasta w przedwojennym Olsztynie bardzo rygorystycznie stosowano cenzus majątkowy – wysokość płacenia podatku do miasta.
Skomentuj
Komentuj jako gość