Wyobraźmy sobie kogoś z bardzo daleka, kto, zafascynowany naszą historią i kulturą, uzyskał właśnie polskie obywatelstwo i tutaj zamieszkał. Jako człowiek traktujący serio swoją nową państwową tożsamość rzetelnie odrobił lekcję nauki o państwie i jego strukturach. Przyjechał w momencie, kiedy świeżo powołana Rada Mediów Narodowych podejmuje decyzję o natychmiastowym odwołaniu prezesa TVP Jacka Kurskiego. I dowiaduje się, że jej przedstawiciele, pilnie wezwani na dywanik do prezesa Jarosława Kaczyńskiego, otrzymują polecenie natychmiastowego przywrócenia Jacka Kurskiego na stanowisko prezesa TVP.
Jakie pytanie zada sobie w związku z tym nasz świeżo upieczony obywatel? Zapyta się, po powtórnym przewertowaniu Konstytucji RP, kto to jest, ten wszechmocny Jarosław Kaczyński?
Odwołuję się do tej hipotetycznej sytuacji, ponieważ rodzimi, zasiedziali i nasiąknięci polskimi realiami uczestnicy życia publicznego, zarówno politycy, jak i komentatorzy, takiego pytania już nie zadają. Wszyscy, jak Polska długa i szeroka wiedzą, kto dziś naprawdę rządzi Polską. I gdzie znajduje się ostateczna instancja decydująca nie tylko o personaliach, ale także o strategicznych kierunkach państwa. Przyjmując ten stan rzeczy jako ustrojową normę.
Kto wie, być może taki właśnie model rządów, częściowo pozakonstytucyjnych, jest, zwłaszcza w obliczu dość daleko idących zmian instytucjonalnych realizowanych w Polsce przez PiS, optymalny. Z premierem jako zderzakiem zabezpieczającym prawdziwego lidera przed przedwczesnym, politycznym zużyciem, i prezesem Kaczyńskim w roli kota przywołującego do porządku swoje harcujące polityczne myszy.
Już słyszeliśmy prezesa Kaczyńskiego w roli recenzenta premier Beaty Szydło. Także prezydent Duda zdążył publicznie usłyszeć, gdzie jest jego właściwe miejsce. W roli kota - nadzorcy odnalazł się prezes Kaczyński interweniując w sprawie odwołania Jacka Kurskiego. Takie praktyki to oczywiście codzienność, tyle, że tym razem w fatalnie medialnym stylu, sprokurowanym przez rozgrzanego emocjami i osobistymi animozjami Krzysztofa Czabańskiego.
Istotą politycznego patentu Jarosława Kaczyńskiego na rządzenie jest nieformalny wpływ na funkcjonowanie instytucji państwa i ciągła niepewność jutra „kotów” w jego politycznym stadzie. Kto wie, być może taka miękka dyktatura, przy zachowaniu demokratycznych procedur, to antidotum na kierunek w jakim ewoluuje demokracja, na rosnącą władzę mediokracji i zmienność nastrojów wyborców. Jednak przykład telewizji publicznej i wpadka z Jackiem Kurskim pokazują w pigułce problemy i zagrożenia tworzone przez taki model rządzenia. Z jednej bowiem strony mamy do czynienia z kolejną, po zmianie politycznych barw władzy, wersją telewizji rządowej, z drugiej, na przykładzie Rady Mediów Narodowych (nie inaczej było z KRRiTV), z absolutną fasadowością instytucji państwa.
Odpowiednika pozakonstytucyjnej roli Jarosława Kaczyńskiego jego zwolennicy często upatrują w marszałku Piłsudskim (choć dla innych właściwsze będą skojarzenia z historycznie bliższymi sekretarzami PZPR). Takie poszukiwania wydają się słuszne, ponieważ rola jaką pełnił Józef Piłsudski w II RP, jeśli ma przynosić pożytek państwu, musi wypływać z wielkiego, zbiorowego i ponadpartyjnego autorytetu, którego głos jest powszechnie brany pod uwagę.
Jarosław Kaczyński, rzecz jasna, takim autorytetem nie jest. Trudno mu zresztą z tego powodu robić zarzut, ponieważ w poszukiwaniach osób o takich walorach, we wszystkich zachodnich demokracjach, musielibyśmy się cofnąć o dziesiątki lat. To nie miejsce na rozważania, dlaczego tak się dzieje. Jak na obecne standardy Jarosław Kaczyński to postać wybitna, wyrastająca ponad większość demokratycznej szarzyzny. Autorytet Józefa Piłsudskiego rodził się w okolicznościach wyjątkowych, dalekich od dzisiejszej, demokratycznej mizerii. Jednak i w jego przypadku nie udało się uniknąć najpoważniejszego zagrożenia jakie niesie ze sobą taki, sprawowany z drugiego rzędu, system rządzenia. Chodzi mi o personalną pustkę jako konsekwencję jedynie instrumentalnego i czysto zadaniowego traktowania politycznych współpracowników.
II RP zapłaciła za przedwczesną i bezpotomną politycznie śmierć marszałka Piłsudskiego olbrzymią cenę. Gdyby dzisiaj zabrakło Jarosława Kaczyńskiego, największą cenę zapłaciłoby Prawo i Sprawiedliwość i długa lista działaczy oraz ich protegowanych, podczepionych do politycznej marki Prezesa. A państwo jako całość? Dopóki jesteśmy demokracją, o naszej sile, zgodnie z logiką tego ustroju, powinna decydować sprawność instytucji państwa, naprawdę kierowanych przez tych ludzi, których nazwiska widzimy na drzwiach prezesów i dyrektorów. Nie oznacza to, że dzisiejszemu państwu nie są potrzebni politycy wybitni, wyrastający ponad przeciętność. Są, i to bardziej niż kiedykolwiek. Jarosław Kaczyński do takich należy, ale jego pomysł na miejsce w polityce to ustrojowa prowizorka i ma zbyt dużo słabych stron. Ja natomiast, konsekwentnie, proponuję rozwiązanie lepsze, bo ustanowione na gruncie Konstytucji. Dożywotnią instytucję prezydenta. Wybranego przez naród quasi monarchy. Połączenie realnej władzy i rzeczywistego autorytetu. Po to właśnie, aby nikt nie musiał pytać, kto to jest...
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość