Utrzymujący się podział na dwie Koree jest jednym z ostatnich utrzymujących się jeszcze pokłosi zimnej wojny. Sankcjonuje stary porządek powojennego ładu, który powoli zmienia się na naszych oczach. Póki była to tląca się rywalizacja bloku NATO - ZSRR, nikt nie widział potrzeby jednoczenia obydwu państw i nie uważał za stosowne podnosić tej kwestii w negocjacjach międzynarodowych. Ale do gry – nie wiedzieć kiedy – wkroczyły Chiny. Zachód jakby trochę przespał przebudzenie się ekonomiczne Azji i nie docenił powolnej cierpliwości Chin, które z drzemiącego smoka przeobraziły się w mocarstwo zdolne do rozdawania politycznych kart. Nagle Stany Zjednoczone ocknęły się w tej rzeczywistości, w której Chiny decydują co się dzieje w Azji i kto tak naprawdę ma prawo do ostatniego zdania w koreańskiej kwestii. Nikt nie ma wątpliwości, że 12 czerwca 2018 r. w Singapurze Donald Trump nie negocjował przecież z Kim Dzong Unem, ale z chińskim prezydentem. Rozpoczęła się amerykańsko-chińska gra o wpływy.
Pytanie, na ile rzeczywisty jest scenariusz zjednoczenia obu państw cały czas pozostaje otwarte. Póki co utrwalone status quo jest na rękę wszystkim mocarstwom. Silna Korea to potężny rywal gospodarczy dla rozwijającej się Japonii. Dla Chin, USA i Rosji nowoczesna Korea, z potencjałem 70 milionów mieszkańców, zbrojna w bombę atomową i nowoczesną technikę rakietową to poważne ograniczenie ich wpływów w tej części świata. Korea nie potrzebowałaby wówczas żadnego protektoratu i stałaby się mocnym rywalem do bram Azji. Przez dłuższy czas temat Korei leżał odłogiem na półce i tylko obywatele Północy i Południa domagali się bardziej intensywnych działań w tym zakresie. Po stronie społecznej istnieje głęboka potrzeba jedności, ale jak zwykle decydujący głos ma polityka. Amerykańska obecność w Korei Południowej miała zapewnić USA trzymanie ręki na pulsie w tej części świata i ucierać nosa rosyjskim i chińskim interesom. Dawała alibi dla baz wojskowych i stanowiła konkurencję dla mocarstwowych zapędów Chin, co było na rękę Japonii. Korea Północna była solą w oku amerykańskiego hegemona i gdyby nie pomoc Pekinu, mogłaby nie przetrwać sankcji. Buńczuczne zapowiedzi koreańskiego dyktatora i jego próby atomowe nie byłyby możliwe, gdyby nie były na rękę Pekinowi. Pekinowi wygodniej było mieć pod ręką takiego Kim Dzong Una, który rzucał wyzwanie Trumpowi, niż gdyby miały stanąć same w pierwszym szeregu. Sam fakt, że tak małe i ograniczone znaczeniowo państwo potrafiło otwarcie rzucać wyzwanie szeryfowi świata zmuszało USA do działania. Tolerowanie tego typu zagrywek podważało prymat Stanów Zjednoczonych na straży światowego porządku, a na to Donald Trump nie mógł sobie pozwolić. Wszyscy doskonale wiedzieli, że Kim Dzong Un sam z siebie miał ograniczone możliwości działania, a podwyższanie napięcia na półwyspie koreańskim i groźba nuklearnego konfliktu to chińska gra na wywrócenie stolika dotychczasowego porządku światowego. Chinom nie przeszkadza sztuczne podtrzymywanie koreańskiego reżimu. Całkiem możliwe, że szczyt w Singapurze tak naprawdę niczego konkretnego w najbliższej przyszłości nie przyniesie. Zjednoczenie Korei byłoby procesem długofalowym, tym trudniejszym, że żadnemu z zainteresowanych mocarstw zupełnie na tym nie zależy. Chiny próbują wykorzystać okazję, by wynegocjować od USA coś konkretnego, to samo robi Trump i tylko Rosja nie chce się temu spokojnie przyglądać. Zielone światło dla spotkania z Kimem to wyraźnie zaczynająca się rysować oś Waszyngton-Pekin, która odstawia Rosję na boczny tor. Moskwa widzi, że niespodziewanie może wypaść z geopolitycznej gry. Ożywienie dyplomatyczne na linii Moskwy i Pjongjangu, niespodziewana wizyta Siergieja Ławrowa i zaproszenie Kima przez Władimira Putina do złożenia wizyty w rosyjskiej stolicy wskazują, że Rosja postanowiła włożyć kij w szprychy koła zjednoczeniowego obu Korei. Wiszące i tak na włosku porozumienie Rosja chce jak najszybciej storpedować, zanim sama straci na tym najwięcej. Porozumienie dwóch wielkich mocarstw przyprze do ściany Rosję i pozbawi ją strefy wpływów w Azji i zmusi do obrony ostatniego przyczółka jej interesów. Rejonem, gdzie mogłaby wtedy jeszcze cokolwiek ugrać jest Europa Środkowa i to tu mogą się koncentrować dyplomatyczne i wojenne zabiegi Moskwy w przypadku zbliżenia Waszyngtonu z Pekinem. Chiny zdecydowały się rozmawiać z USA za pośrednictwem Kim Dzong Una, ponieważ napięcie polityczne na jesieni i zimą 2017 r. osiągnęło już tak wysoki poziom, że nikt nie miał pewności, czy Trump nie zechce rzeczywiście spełnić swoich gróźb. Trump to nie Obama, który nie potrafił nawet dotrzymywać własnego ultimatum. Pekinowi nie w smak była wojna u własnych granic, dlatego Kim został zmuszony do spuszczenia z tonu. Spotkanie koreańskiego dyktatora z Trumpem jest tak naprawdę balonem próbnym dla obu zainteresowanych mocarstw w kwestii ewentualnych korzyści. Ewentualne zjednoczenie Korei może wypchnąć USA z tego rejonu i oddać pola Chinom, ale niewykluczone, że Amerykanie mogą zakładać, że to stan chwilowy i w niedalekiej przyszłości pokonają ten problem. Ameryka chce zostać światowym hegemonem, ale coraz trudniej jej jest utrzymać taki stan rzeczy. Żeby dalej mieć decydujący głos, najpierw musi pozbyć się konkurentów. W tej chwili największym przeciwnikiem są Chiny i Rosja, ale nie da się pokonać obu silnych graczy jednocześnie. Rosja nie wydawała się zainteresowana konfrontacją z silniejszym sąsiadem, dlatego Waszyngton postawił na sojusz z Pekinem, licząc na to, że gdy Putin osłabnie, amerykańskie jastrzębie jakoś sobie poradzą z Państwem Środka. Dotychczasowe działania – spychające Rosję do narożnika – wpychają Putina w strefę chińskich wpływów. Chiny również grają na osłabienie Moskwy. USA nie są bezpośrednim konkurentem dla Chin. Mogą próbować ograniczać rozwój Chin, ale nie stanowią dla nich bezpośredniego, żywotnego zagrożenia i nie posiadają wobec nich żadnych roszczeń terytorialnych. Rosja jako bliski sąsiad jest również bezpośrednim konkurentem i stoi na drodze wielu kluczowych projektów, które trzeba teraz żmudnie negocjować. Im słabsza zaś jest pozycja Kremla, tym bardziej Chiny ogrywają kluczową rolę w rejonie Zachodniego Pacyfiku. Doszło do sytuacji, że Putin jest bardziej uzależniony od dobrej woli Pekinu, niż sam Pekin od niego. Chiny chętnie by się włączyły w jak najbardziej optymalne osłabienie Rosji, ale powstrzymuje je od tego myśl, że osłabiona, zdradzona Rosja nie zawaha się w przyszłości stanąć u boku Waszyngtonu przeciwko Chinom. Pekin kalkuluje, gra na czas i poprzez negocjacje za plecami Kima próbuje uzyskać maksimum korzyści przy najmniejszych stratach dla siebie. Ewentualne zjednoczenie Korei może odbyć się tylko i wyłącznie przy pełnej denuklearyzacji półwyspu. Tylko wtedy Japonia będzie w stanie przełknąć obecność silnego sąsiada, a Chiny mogą liczyć na to, że przejmą polityczną kontrolę nad rejonem. Ale nawet gdyby tak się nie stało i to Zachód byłby tym, który przesunął by granicę swoich wpływów na północ, bezpieczeństwo Chin i tak nie stanęło by pod znakiem zapytania. Wraz z pozbyciem się broni masowego rażenie całkowicie odpada zagrożenie bronią jądrową. Tylko gdzie w tym nowym, wspaniałym świecie znajdzie się miejsce dla biednego Kima?
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość