Zegar na Baszcie Spasskiej na Placu Czerwonym w Moskwie 9 maja br. kolejny raz ogłosił początek obchodów z okazji Dnia Zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Osiemnasty raz przed Władimirem Putinem. W odpowiedzi na wezwanie prezydenta setki gardeł zakrzyknęło gromkie „uraaa!”. Stukot żołnierskich butów, pomruk przetaczających się czołgów i ryk silników myśliwców na niebie niosły ze sobą jasny przekaz. Rosja była, jest i będzie silna. Nie zmiotła jej niemiecka nawałnica, nie pokonała zimna wojna, przetrwała upadek Związku Radzieckiego, zatem ostatnie sankcje Zachodu i groźby Ameryki też niewiele dadzą. Rosja będzie wykrwawiać się powoli słabością rubla i objętej wszelkimi ograniczeniami gospodarki, ale to nic, car Putin jakoś temu zaradzi. Zegar na baszcie tradycyjnie ogłosił, że Rosjanie przetrwali najgorsze i wciąż są gotowi walczyć o swoje. Ostatnia godzina dla Rosji jeszcze nie wybiła.
Putin rządzi długo. Zastąpił starego, schorowanego i zapijaczonego Borysa Jelcyna, który tak szargał urząd prezydenta, że Rosja stała się pośmiewiskiem świata. Putin tchnął nadzieję w zwykłych Rosjan i cały czas stara się udowodnić, że upadek ZSRR tak naprawdę niewiele zmienił. Założył sobie, że odda Rosji należne jej miejsce w świecie. Osiemnaście lat rządów to dość, żeby okrzepnąć i śmiało móc powiedzieć, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. W tym czasie Stany Zjednoczone zdążyły czwarty raz wybrać prezydenta, kolejni szefowie rządów w Europie i na świecie zmieniają się jak w kalejdoskopie. W miejsce starych, dawno oswojonych zagrożeń powstają nowe. Po kolei obalani bliskowschodni dyktatorzy i różnego rodzaju „kolorowe rewolucje” dobitnie uzmysławiają Putinowi, że może być następny. Kiedy budzi się z letargu Azja, stary geopolityczny porządek świata zaczyna odchodzić do lamusa. Rosja ma ten komfort, że długoletnie, stabilne rządy jednego człowieka łatwiej pozwalają zachować jeden kurs i utrzymać konkretną wizję. To pomaga zachować właściwą perspektywę i prościej jest znaleźć remedium na zmiany, z którymi musi poradzić sobie Rosja. Dłużej od Putina trzyma się już tylko białoruski dyktator Aleksander Łukaszenka.
W ostatnich wyborach prezydenckich Putin uzyskał prawie 77% głosów poparcia przy 67% frekwencji. Wynik okazał się wyższy niż w jakichkolwiek poprzednich wyborach, w jakich wcześniej brał udział. Putinowi udało się osiągnąć efekt „bycia niezastąpionym”. Zarówno na użytek wewnętrznej opinii publicznej, ale chodziło również o chęć demonstracji Zachodowi, że działania prezydenta na arenie międzynarodowej budzą entuzjazm społeczeństwa. Mając za sobą media i służby specjalne można było dowolnie manipulować wyborami. Stając naprzeciw takich kontrkandydatów jak Ksenia Sobczak czy Władimir Żyrinowski nawet nie musiano specjalnie fałszować głosów. Twarzą prawdziwej opozycji w Rosji jest Aleksiej Nawalny, ale władza nie chciała dopuścić go do startu w wyborach. Rosjanie zagłosowali tłumnie na Putina, bo w niego wierzyli, ale też nie pozwolono im uwierzyć w kogoś innego.
Putin konsekwentnie próbuje budować wizerunek silnej Rosji. Nawet jeśli kraj boryka się z hamującą gospodarką i zachodnimi sankcjami, władza na Kremlu udaje, że problemu nie ma. Rosyjska gospodarka uzależniła się od dochodów z eksportu nośników energii, a pod rządami Putina trend ten zdecydowanie jeszcze się nasilił. Model oparty na surowcach stał się mało wydolny, nie zapewnia już stabilnego wzrostu i powoduje wciąż powtarzające się kryzysy ekonomiczne. Pogarszają to nienajlepsze dla Rosji trendy na światowych rynkach energetycznych, a zachodnie sankcje gospodarcze powiększają skalę problemu. Na putinowskiej Rosji zaczęło w końcu mścić się uzależnianie geopolityki z kwestią surowcową. Ale to wcale nie znaczy, że Rosja miałaby z tego zrezygnować. Projekty takie jak Nord Stream czy Turecki Potok realizowane są w kontekście czysto politycznym, a Moskwa nie przejmuje się krytyką, że inicjatywy głównie wykluczają słabsze podmioty międzynarodowe. Druga nitka gazociągu północnego uzależnia całkowicie gazowo Ukrainę od Rosji, a w przyszłości ten sam scenariusz może powtórzyć się w stosunku do Polski.
Uzależnianie gospodarcze – mimo że nie tak dochodowe jak niegdyś – wpisuje się w polityczną wizję rosyjskiego miejsca w świecie. Putin zdaje sobie sprawę, że sytuacja, w której Rosja wraz ze Stanami Zjednoczonymi odgrywała główną rolę na arenie międzynarodowej, nie ma szansy więcej się powtórzyć. Agresywna ekspansja USA i słabnąca gospodarka Rosji sprawiają, że Moskwa zmuszona jest stawiać na system wielobiegunowy. Wraz z ożywieniem gospodarczym i wojskowym Azji świat ruszył mocno do przodu i powojenny ład może niedługo zostać odłożony na półkę. Świat nie jest już podzielony na dwa wrogie obozy – podzielił się refleksją Putin – stał się dużo bardziej skomplikowany. Federacji Rosyjskiej zaczęło robić się ciasno: USA nie zaprzestają prób ograniczania rosyjskich wpływów, w Azji zaczynają dominować Chiny, chińskie firmy rozsiadły się w Afryce, a Bliski Wschód stał się areną zmagań Turcji, Iranu, Arabii Saudyjskiej i wspieranego przez USA Izraela. Moskwa niedługo będzie musiała zdecydować, czy chce otwartej konfrontacji czy woli ograniczyć się do zakulisowych gier. Włączenie się w działania wojenne w Syrii pokazało, że z Rosją wciąż trzeba się liczyć i nie da się jej pominąć w grze mocarstw.
Moskwa odzyskuje wpływy na Bliskim Wschodzie, ale musi się nimi dzielić z obecnymi mocarstwami regionalnymi. Właśnie ta ciasnota interesów sprawia, że Putin coraz energiczniej mości się w Europie. Głównie tutaj została mu pewna swoboda ruchów, ale też ma najwięcej do stracenia. Dalekosiężne plany USA scalające Europę Środkowo – Wschodnią zagrażają żywotnym interesom Rosji, a ponadto powstające jak grzyby po deszczu bazy NATO wokół jej granic nie pozwalają spać spokojnie. Rosja wie, że jeśli chce utrzymać pozycję mocarstwa, musi powstrzymać zakusy Stanów Zjednoczonych i osłabić ich pozycję. Idealną sytuacją byłoby wypchnięcie hegemona z kontynentu w ogóle, ale to może być niezwykle trudne. Rosja mocno straciła na atrakcyjności w oczach swoich sąsiadów i nawet ostrożna przychylność Niemiec i Francji może nie być wystarczająca do osiągnięcia celu. Putin gra na niezwyciężonego, choć zdaje sobie sprawę, że ma ograniczone możliwości. Dobrym przykładem może być tu ukraiński majdan, w wyniku którego Rosja co prawda przejęła Krym, ale straciła Ukrainę jako taką. Ukraina jest Putinowi niezbędna do odbudowy rosyjskiego imperium, ale musi to być jednolite, stabilne państwo, a nie strzępek dawnych marzeń w postaci paru zaledwie obwodów. Putin nie potrzebuje samego Ługańska i Donbasu, bo byłoby to jednoznaczne z przyznaniem się do porażki, dlatego czeka na lepsze czasy. Pewną gwarancję daje jeszcze lojalna Białoruś, ale ją też Zachód próbuje przeciągnąć na swoją stronę. Białoruś rządzona przez Łukaszenkę od Rosji się nie od-wróci, ale nikt nie ma pewności, w jakim kierunku potoczy się bieg wypadków, gdy „ostatniego dyktatora Europy” zabraknie. Pytany, czego nie znosi najbardziej, Putin odpowiada krótko: zdrady. A właśnie tak mógłby postrzegać ewentualne odwrócenie się Białorusi od niego plecami. Prezydent nie może pozwolić sobie na białoruski majdan, dlatego coraz mocniej naciska na Mińsk i silniej zacieśnia łączące oba państwa gospodarcze i polityczne więzy. Wie również, że ewentualna inkorporacja Białorusi w skład Federacji Rosyjskiej w przyszłości wcale nie musiałaby spotkać się z odmową. Putin nie przestaje odwoływać się przy tym do spuścizny ZSRR i doskonale wie, co robi, bo jego rodakom ciągle marzy się dawna pozycja mocarstwa. W jego mniemaniu rozpad Związku Radzieckiego był największą katastrofą geopolityczną w dziejach świata i prawdziwym dramatem dla Rosjan. Moskwa wykorzystuje obecność licznej mniejszości narodowej na terenach dawnych republik radzieckich, co doprowadza wspomniane republiki do białej gorączki. W myśleniu rosyjskim nie istnieje coś takiego jak Litwa, Łotwa i Estonia, ponieważ funkcjonuje jedno wspólne określenie: pribałtika. Putin nie zaprzestanie umacniania tam rosyjskich wpływów w myśl swojej pokrętnej zasady, że każdy, kto nie tęskni za Związkiem Radzieckim, nie ma serca. Każdy, kto chce jego powrotu, nie ma mózgu. Oczywiście wie, że powrót do tego, co było nie ma racji bytu, ale nie przestaje szukać rozwiązań, by zbudować nowy porządek i strefę wpływów na podstawie umowy z państwami zachodnimi.
Wizją Rosji jest rozpad Unii Europejskiej i załamanie systemu bezpieczeństwa NATO. I nie jest to nierealny projekt, bo ze słabości UE nikt nie robi tajemnicy. W projekcie politycznym Putina nie ma miejsca na silną, niezależną Unię Europejską, bo ta stanowi zbyt dużą konkurencję. Jako silna potęga gospodarcza może między innymi dyktować zasady na rynku energetycznym. Komisja Europejska mocno przyczynia się do problemów Gazpromu, karząc go za praktyki monopolistyczne i staje na drodze projektom budowy nowych rurociągów. W rosyjskim interesie jest rozbicie UE i rozgrywanie państw przeciwko sobie, ponieważ pojedyncze kraje nie mają takich możliwości nacisku i chęci, by pójść samotnie na konfrontację z Rosją. Putin kalkuluje, żeby odizolować Stany Zjednoczone od Europy i stopniowo wypchnąć je z kontynentu. To pozwoliłoby zbudować oś Moskwa – Berlin – Paryż na wzór europejskiego koncertu mocarstw w XIX wieku, gdzie główne mocarstwa Europy będą decydować o jej przyszłości z prawem do rysowania mapy swoich wpływów.
Wobec ostrożnego podejścia Francji i Niemiec i umacniającego się w Europie Środkowo-wschodniej Donalda Trumpa plan Putina mógłby wydawać się zbyt śmiałym. Czasochłonny, nie dający szans powodzenia i wymagający zdolności dyplomatycznych Charlesa Maurice de Talleyranda oraz niezmierzonych pokładów cierpliwości. Każdy inny polityk powiedziałby, że to nierealne, ale Rosja...
Rosja potrafi czekać.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość