W tempie galopu zbliża się kolejna z okrągłych rocznic, dotycząca tym razem tzw. wyborów czerwcowych, postrzeganych niekiedy jako kulminacyjny punkt owego okresu "przełomu bez momentu przełomowego", chwila krytyczna "transformacji ustrojowej", a po ludzku rzecz ujmując - zamykania PRLu i otwierania III RP. Sposób potraktowania rocznicy więcej będzie mówił o stanie umysłów dzisiaj, niż dostarczał rzetelnej oceny minionego dwudziestolecia. Tak jednak jest zawsze, nie ma tu miejsca na obłudne lub tylko naiwne zdziwienia. Gdyby jednak potraktować jubileusz jako okazję do rzutu okiem na stan polskiej polityki z lotu ptaka, to przyznać muszę, że najbliższa mi będzie przenośnia mówiąca o dryfowaniu - jako najlepiej oddająca rzeczywistość.
Do roku 2005 istnienie podstawowej osi politycznego życia w Polsce było tak oczywiste jak zawartość pól ową osią wyznaczonych: z jednej strony postkomuna, z drugiej cała reszta, tj. posolidarnościowa opozycja. Nie ma u mnie nostalgii za tamtym światem, lecz nie sposób odmówić mu klarowności i przejrzystości, a zwłaszcza waloru pewnej naturalności.
Ustalona później zasadnicza linia podziału, choć równie wyrazista, była (i jest) raczej wykoncypowana, a następnie hodowana i nawożona pieczołowicie przez jej administratorów, nie wyrosła bowiem na realnych różnicach poglądów i interesów grup społecznych. Wystarczy spojrzeć na stratygrafię elektoratów PiS oraz PO - głównych oponentów politycznych - aby dostrzec, iż podział nie wiedzie wzdłuż granic rozdzielających owe grupy, lecz wewnątrz każdej z nich.
Cechą charakterystyczną oraz konsekwencją takiego stanu rzeczy są nikłe różnice merytoryczne pomiędzy politycznymi obozami. W gruncie rzeczy to, co je dzieli, to wstręty personalne (łatwo przełamywane kiedy trzeba), a wobec zaniku meritum głównym narzędziem politycznej walki są obustronne bluzgi, tym grubsze, im mniej realnych różnic między sobą oponenci są w stanie wykazać.
Jedną z podstawowych przyczyn bezprzedmiotowości polskiego sporu politycznego jest brak celu, dla którego politykę w naszym kraju w ogóle się uprawia. Dopóki na narodowym horyzoncie istniały takie zadania jak osiągniecie członkostwa w Pakcie Północnoatlantyckim oraz Wspólnotach Europejskich, polska polityka posiadała coś, co można by nazwać celem nadrzędnym, i co stanowiło jednocześnie punkt orientacyjny pozwalający ustalić pożądany kierunek w mętnej przestrzeni. Jednak po 2005 roku zabrakło równie klarownych znaków drogowych; nie ma już idei, której można by się oddać, której można by się poświęcić albo którą można by namiętnie zwalczać.
Zadania postawione po roku 2005 przed kolejnymi rządami (i ich opozycjami) polegały "zaledwie" na usprawnieniu kraju, dobrym zarządzaniu, pilnowaniu osiągnięć, oddalaniu zagrożeń. Wszystko to wydało się naszym liderom mało nęcące, nie dające szans na porwanie tłumów. Co więcej, po akcesji do UE pole manewru w krajowej polityce zawęziło się niepomiernie, wielkie kwantyfikatory REFORMY musiały zniknąć. Stąd następujące po sobie ekipy rządzące, chociaż żadne nie stroniło od wielkich słów, tworzyły kontinuum poddając status quo co najwyżej niewielkim korektom. W gruncie rzeczy istnienie bądź nie istnienie w polityce takich ludzi jak Donald Tusk i Jarosław Kaczyński nie miało i nadal nie ma większego znaczenia: cóż takiego stałoby się, gdyby żaden z nich nie został premierem, nie stał na czele wielkich formacji politycznych? Nazwiska te zostałyby zastąpione jakimiś innymi, równie obojętnymi dla zasadniczego biegu spraw. Fakt, że żaden z ww. dominatorów lokalnej polityki nie był w stanie zbudować niczego trwałego, jest tu dowodem pomocniczym.
Dużo, bardzo dużo złego mówi się i pisze o zabetonowaniu polskiej sceny politycznej. Sam wielokroć na nią narzekałem. Dziś jednak nie mam już pewności, czy ów trwający od lat kilkunastu stan tępej stabilizacji faktycznie jest czymś tak jednoznacznie złym. Dwubiegunowość świata politycznego nie stanowi polskiego wynalazku, w wielu miejscach przez pokolenia służyła różnym państwom raczej lepiej niż gorzej. Jeśli by poddawać go osądowi, to zawsze z pamięcią o zamkniętych dawno latach '90-tych.
Mieliśmy wówczas zupełnie inną odmianę polityczno - partyjnej struktury państwa. Jedynie ludzie bardzo młodzi oraz ludzie obdarzeni bardzo słabą pamięcią mogą mniemać, że ówczesna wielobiegunowość była czymś jakościowo lepszym. Nie w ilości rzecz, lecz jakości dostępnej materii: gdyby dziś wyjąć z polskiego świata politycznego stronnictwo rządzące wraz z jego oponentem, na placu boju pozostała by czarna dziura. Nie ma nic, kompletnie żadnej nadającej się do rozważania alternatywy.
Nicość polityczna doskonale ujawniła się po dwukadencyjnych rządach Platformy Obywatelskiej. Z szumnych sloganów, z którymi formacja ta objęła władzę, w dziejach kraju pozostaną - być może - orliki, nieudana reforma wieku emerytalnego, udany zabór mienia milionów Polaków (reforma systemu emerytalnego), pewna ilość ponurych, nigdy nie rozliczonych afer natury quasi - mafijnej. Ta sama nicość jest marką rządu obecnego. Pompatyczne hasła o odbudowie "zrujnowanego" kraju zrodziły nieco ruchu administracyjnego, kilka pseudoreform (np. tzw. likwidacja gimnazjów) i ani jednego działania faktycznie zmieniającego kraj. Los pomysłów restrukturyzujących państwo lepiej niż nieudolne zabiegi wokół organów sądowniczych czy infantylno - brawurowe poczynania dyplomacji, obrazują efekty bitwy o handel oraz efektownego rozdawnictwa spod znaku 500+.
W obu przypadkach zadziałało odwieczne prawo nieprzewidzianych następstw, znoszące z naddatkiem potencjalne korzyści, jakie mogłyby się pojawić w wyniku wdrożenia "reformy". Jednym z rudymentarnych celów ustawy zakazującej handlu w niedzielę było wsparcie niewielkich (czytaj: rodzimych) przedsięwzięć. Bardzo szybko okazało się jednak, że efektem regulacji jest właśnie wzmożenie tempa likwidacji tych ostatnich. W najbliższej przyszłości okazać się może, że trwałym osiągnięciem rządów PiS jest skazanie Polaków na monopol kilku gigantów handlowych. Zresztą, w wielu miejscach już stał się on faktem.
Z kolei rudymentarnym celem programu 500+ było przełamanie impasu demograficznego. Nic z tego nie wyszło. Ale funkcjonowanie programu ma swoje konsekwencje. Poza irytującym warszawski salon zatłoczeniem nadbałtyckich plaż, jest nim powstanie wcześniej nie widzianej grupy społecznej: jawnie cynicznych, pełnych tupetu "madek", z ich ulubioną rozrywką polegającą na głośnym szydzeniu z pracujących frajerów.
Chodzi jednak o coś więcej. O naturę największego, wciąż niedocenianego zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego. To wódz obozu rządzącego uczynił rozdawnictwo jedynym liczącym się kryterium politycznym. Zahipnotyzował własną koncepcją całą krajową scenę polityczną - dzisiaj już nikt, kto się liczy, nie może w polityce zaistnieć inaczej niż przez przelicytowanie prezesa. Wobec faktu, że jedyna dostrzegalna próba wprowadzenia do obiegu politycznego nowych "wielkich treści", tj. rewolucja obyczajowa, póki co nie gwarantuje w Polsce sukcesu wyborczego, należy stwierdzić, że metoda Kaczyńskiego pozostanie dominantą. Tym samym, wenezuelską ścieżkę uznać należy za przetartą. Jeżeli komuś wydaje się to przesadą, stwierdzę tylko, że jesteśmy dopiero na samym jej początku. Przed nami wiele jeszcze akcji wyborczych.
Mariusz Tomasz Korejwo
na zdjęciu: market w Wenezueli po ostatecznym zwycięstwie socjalizmu
Skomentuj
Komentuj jako gość