Równość to demokratyczny ideał, który nie działa nawet w jedynym realnym czyli chrześcijańskim raju. Bo i tam będą wywyższeni, który zasiądą po prawicy Jego oraz cała reszta, która zasiądzie jakoś inaczej. Na pewno też lepsze miejsca niż zwykłym śmiertelnikom przypadną świętym i błogosławionym, nie mówiąc już o masie skazanych na długotrwałą izolatkę w postaci czyśćca. Jeśli więc nie można spodziewać się spełnienia utopii powszechności w świecie lepszym, czegóż spodziewać się po naszym?
Z demokracją są same problemy. Jeden z nich polega na tym, że nikt tak do końca nie wie, czym ona jest, chociaż wielu twierdzi, że wie czym ona być powinna. Z tego wynika problem kolejny: demokracja jako taka nie istnieje inaczej niż jako opis (albo bardziej precyzyjnie: wiele różnych opisów). Jeśli jednak jej rdzeniem miałaby być powszechna równość, powszechny udział w sprawowaniu rządów (w sensie wpływania na bieg spraw publicznych), to stwierdzić należy, że ani Stany Zjednoczone, ani Republika Francuska, ani III RP nie są państwami demokratycznymi, jakkolwiek fundamentalne akty prawne w każdym z wymienionych przypadków tak właśnie określają obowiązujący tam ustrój polityczny.
Formalne, pomnikowe deklaracje niewiele jednak mają wspólnego z rzeczywistością: we wszystkich tych państwach (i wielu innych). Ustrojem faktycznie realizowanym jest nienazwany jeszcze melanż systemów; melanż tak skomplikowany jak skomplikowane są struktury nowoczesnych społeczeństw. Jeśli by jednak szukać komponentów wiodących, to łatwo dostrzec – w sferze realizacyjnej a nie deklaratywnej – prymat oligarchii nad zbiorowością, paternalizmu nad zasadą reprezentacji, klientelizmu nad cnotami obywatelskimi. Nasze demokratyczne państwa nieugięcie forują centralizm kosztem kompetencji lokalnych; wertykalna struktura aparatu zarządczego bezapelacyjnie dominuje nad nieporadnymi, horyzontalnie tkanymi więzami społecznymi. Nieokiełznany rozrost infrastruktury cyfrowej przyspiesza wszystkie te tendencje, potęguje je i czyni nieuchronnymi. Wszystko to wygląda mało demokratycznie. Nie tylko wygląda, po prostu jest niedemokratyczne.
I chyba inaczej być nie może. Demokracja – jako logo, slogan, motto i ołtarz – po całej serii rewolucji i przewrotów, po umasowieniu polityki w finalnym akcie zmierzchu ery uległości, nie może zostać tak po prostu porzucona. Jednocześnie demokracja jako ustrój państwowy, jako system polityczny jest niemożliwa. Nie da się jej zastosować inaczej niż epizodycznie, wprowadzić w życie inaczej jak umownie, utrzymać jako mechanizm funkcjonalny inaczej niż fragmentarycznie.
Powodów jest całkiem sporo, pierwszym jest skala. W tym momencie najgłupsza nauka na świecie, jaką jest statystyka, wygrywa bezapelacyjnie z całym, narosłym minimum od dwóch stuleci, subtelnym aparatem paradygmatu aksjologicznego.
Demokraci, teoretycy ustroju, historycy zagadnienia (itp.) obowiązkowo zaczynają demokratyczne wywody od starożytnych Aten, gdzie ten pomysł na sprawowanie władzy w ogóle miał się narodzić. Tyle, że każdy kto widział Areopag rozumie, że na owej niezbyt wyniosłej skale zmieścić się mogło naprawdę niewiele osób. OK, Areopag stanowił zgromadzenie elitarne, rodzaj rady nadzorczej nad przedsięwzięciem zwanym demokracją. Ale sąsiedni Pnyx, gdzie odbywały się walne owego osławionego demos, też nie mógł pomieścić zbyt wielu osób. Można tu dodać, że ta ostatnia arena demokracji bezpośredniej posiadała bardzo niedemokratyczne ukształtowanie – powiedzmy – terenowe. Jest bowiem placem pochyłym, co sprawiało, że tylko niektórzy zdobywali miejsca na wyższej jego części, zapewniając sobie lepszą niż inni widoczność i widzialność (być widzianym, rzecz szalenie ważna, gdy się występuje w tłumie) oraz lepsze warunki do artykułowania racji.
Wracając do statystyki: rzecz w tym, że populację Aten okresu rozkwitu demokracji ocenia się na 100-150 tys. osób, a same Ateny, nawet w granicach wyznaczonych przez mury Temistoklesa, stanowiły obwód dający się obejść w ciągu jednego bożego dnia. Sto tysięcy ludzi to nadal wielki tłum, zwłaszcza gdy trzeba przeprowadzić debatę na temat spraw publicznych, debatę, w której ponoć każdy głos liczy się tak samo. I tu statystyka znowuż przychodzi na pomoc ateńskiemu wzorcowi demokracji, chociaż jednocześnie osłabia jego republikańskie walory. Bo jedynie nieliczni członkowie populacji faktycznie mieli cokolwiek do powiedzenia – nawet teoretycznie. Wykluczone z politycznego życia były, co oczywiste, kobiety. Tworzyły część owej większości mieszkańców Aten, na którą składali się zupełnie pospolici niewolnicy a także funkcjonujący na prawach rezydentów metojkowie, wolni ale pozbawieni uprawnień politycznych. W ten sposób praktykowanie demokracji dotyczyło co najwyżej kilkudziesięciu tysięcy ludzi. A i tak, z demokracją wielkości dzisiejszej Ostródy, co najwyżej Ciechanowa, było problemów co niemiara: mechanizm zacinał się raz po raz. Jakim więc cudem miałby działać dobrze w warunkach wielomilionowego uczestnictwa?
Obecność metojków oraz niewolników w społecznej strukturze Aten jest szalenie istotna wobec spostrzeżenia, że demokracja (i polityka w ogóle) stanowi domenę ludzi dysponujących dużą ilością wolnego czasu. Natomiast czas wolny jest domeną osób dość zamożnych, by nie musiały tracić go na pracę zarobkową.
Jeśli dziś, zagonieni, wciąż pozostający na dorobku Polacy, żyją gnając od etatu do etatu, poświęcają dziennie kwadrans na pozyskanie informacji o sprawach publicznych, to już można o nich powiedzieć, że są zorientowani. Ów kwadrans, co chyba bezdyskusyjne, nie daje żadnych podstaw do wyrobienia jakiegokolwiek sensownego oraz – co ważne – samodzielnego stanowiska wobec jakiejkolwiek istotnej kwestii krajowej, lokalnej, nie mówiąc o globalnych. A jednak zdecydowana większość Polaków nie ma w swoim pakiecie dziennym nawet owego kwadransa.
Dylemat niedoborów materialnych (ubóstwa) wykluczający licznych z udziału w sprawach publicznych, demokracje rozwiązały na swój sposób. Wymyślono oto diety, uposażenie, które nie będąc zarobkiem (pensją), miało zapewnić utrzymanie osobom, które poświęcając się polityce, zaniechały działalności zarobkowej. Diety zapewnić też miały niezależność ubogich aktywistów od kiesy zamożnych lawirantów.
W tym miejscu konieczna jest uwaga, że rozwiązując (pozornie) jeden dylemat natychmiast stworzono kilka nowych, bodaj czy nie okazalszych. Otóż diety niskie nie zapewniają reprezentantom mas właściwego poziomu życia, a ten – nawet w najbardziej demokratycznej z demokracji – jest elementem budowania prestiżu osobowego i społecznego. Nie da się skutecznie uprawiać polityki bez autorytetu. Diety wysokie natomiast natychmiast burzą publiczność, rodzą sarkania i co najmniej podejrzenia o łamanie reguł egalitaryzmu. Diety niskie odstręczają zdolnych, rzutkich i zaradnych, bo ci pójdą do bardziej obiecujących źródeł dochodów, pozostawiając demokracji miernoty, niedojdów, średniaków co najwyżej. Diety wysokie kuszą cwaniaków, z miejsca budują upór trwania na zdobytym stolcu, gdzie lepiszczem będzie chęć utrzymania łatwych dochodów a nie umiłowanie spraw publicznych. Diety niskie czynią reprezentantów demos podatnym na korupcyjne pokusy; diety wysokie psują łatwym pieniądzem „za nic” i z miejsca wyobcowują wybrańców pośród wybierających.
Demokracja jest więc zabawą dla bogatych, a bogatym się jest zawsze w tłumie biednych. Fundamentem dobrobytu ateńskiego było srebro gór Laurion, którego nie wydobywali pełnoprawni obywatele, lecz ich zniewoleni sąsiedzi. Napędem ekonomii owej starożytnej demokracji była praca metojków, to jest stałych mieszkańców Aten nie posiadających praw obywatelskich. Warto tu poszukać analogii współczesnych i przyjrzeć się sytuacji imigrantów budujących ciężką pracą dobrobyt Zachodu, tak samo jak starożytni metojkowie upośledzonych prawnie (dziś są nimi i Ukraińcy pracujący w III RP).
Jeśli więc demokracja jest ustrojem zamożnych, na których pracują niezamożni, czym niby różni się od innych, mniej powabnych systemów politycznych ? Poziom zamożności warunkuje tu wiele – jeżeli nie wszystko. W starożytnych Atenach – o demografii na poziomie dzisiejszego Elbląga, Płocka, Koszalina – ok. 20 tys. ludzi żyło z kiesy państwowej. To właśnie jest przyczyna, dla której demokracja nawet w jej pół- i ćwierćformach staje się zagrożona tam, gdzie robi się biedniej niż było wcześniej (uczciwie jest przyznać, że każdy ustrój polityczny staje się chwiejny w obliczu kryzysu ekonomicznego).
Można też dodać, że o ile współcześnie siła całego szeregu państw zależy od tak prymitywnych zasobów ekonomicznych jak posiadane surowce naturalne, to identycznie było w Atenach. Kiedy skończyło się srebro z pobliskich wzgórz, skończyła się i demokracja.
Kolejnym z zasadniczych powodów, dla których demokracja jest niemożliwa i pozostaje w grupie ustrojów utopijnych jest sam człowiek. Pomijając rzadkie i krótkie momenty uniesień, wolność nie stanowi priorytetu gatunku homo sapiens, stanowi go bezpieczeństwo (i jego odmiana – święty spokój). Wolność jest wyzwaniem, które wciąż wymaga wysiłku i obrony. Ktoś, kto założył rodzinę, prowadzi firmę, posuwa się w latach itp., itd. będzie raczej myślał o spokoju i zabezpieczeniu tego co ma, niż o nieustannej walce o byt. Z braku czasu, chęci, umiejętności, sił pozostawi takie boje komuś, kto go wyręczy. Szukając zapewnienia trwałości zdobyczy chętniej podda się kurateli niż zdecyduje na wieczne czuwanie z pałką w ręku.
Od chwili zejścia z drzewa ludzie szukali bezpieczeństwa zbijając się w gromady. A tej musi ktoś przecież przewodzić. Każda z ludzkich gromad z czasem krystalizuje wewnętrzną strukturę, stając się społecznością – gromada bez organizacji jest tylko tłumem. Prędzej, czy później schemat zależności przybiera kształt piramidy, co jest zarówno powodem, jak i przyczyną podziału na słuchanych i słuchających.
Układ paternalistyczny stanowi naturalną i automatyczną odpowiedź na ludzkie potrzeby. Potrzebny więc jest i przewodnik: raz jest nim monarcha, pomazaniec boży, innym razem wódz narodu, a zaraz potem wszechwiedzący prezes. Mechanizm sprawdza się na każdym poziomie: od głowy rodziny, przez szefa w firmie, lidera w kapeli rockowej, aż po autorytety moralne. Mniej lub bardziej rewolucyjne działania polegające na rozbijaniu status quo niczego tutaj tak naprawdę nie zmieniają. Ustanawiają po prostu nowych przewodników kosztem poprzednich.
Skąd biorą się ci ostatni, to już odrębne zagadnienie. Istnieje neutralne pojęcie autorytetu, to jest posiadania władzy bez konieczności używania przemocy. Jego źródłem mogą być przymioty osobiste, takie jak charyzma, inteligencja, elokwencja, świadectwo życia (itd.). Samo ich istnienie, moc sprawcza, którą dysponują, jest kamieniem obrazy dla nachalnej propagandy równości w wersji stosowanej przez postępowych demokratów, to jest równości jako jednolitości gatunku ludzkiego.
Walka z rzeczywistością zawsze kończy się tak samo: kacem duchowym, o ile nie morzem ofiar. Nie jesteśmy tacy sami, różni nas naprawdę sporo. Zawsze tak będzie, tak jak zawsze istnieć będą bezwiedni w tłumie zapatrzeni w nielicznych wybrańców. Realne są bowiem zmagania się stad w obrębie gatunku. Demos pozostanie figurą stylistyczną.
Mariusz T. Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość