Bogdan Bachmura
Trudno sobie wyobrazić współczesne demokracje bez partii politycznych. Ich obecność jest tak oczywista, że przestaliśmy zadawać pytania o rolę i cel ich istnienia.
Przypomnienie, że w demokracji powinnością partii jest działanie na rzecz dobra wspólnego jest dzisiaj tak samo egzotyczne jak to, że w języku staropolskim „polityczny” oznaczał: rozumny, kulturalny, grzeczny.
Cesarz Franciszek Józef uważał, że jego „powinnością jako ostatniego monarchy starej szkoły jest obrona poddanych przed wybieralnymi politykami”. Nawet nie mógł sobie jednak wyobrazić, że owi „wybieralni politycy” mogą kiedyś zorganizować się do walki o władzę i wpływy w tak zwyrodniałe organizmy, jakimi są współczesne partie polityczne.
Najtrafniejszym skojarzeniem, jakie przywodzi na myśl styl i sposób działania partii, jest porównanie do korporacji, choć metody zdobywania i utrzymania politycznego „rynku” bliższe są często mechanizmom mafijnym.
Zastąpienie dobra wspólnego myśleniem w kategoriach interesu wymusiło na partiach organizację na wzór firm. Z silnym i nie znoszącym sprzeciwu przywództwem oraz systemem nagród i kar dla wiernych i nieposłusznych.
Zabójcze dla polskich interesów i umysłów Polaków, nieustające, przypominające wojnę domową zwarcie dwóch największych partii do złudzenia przypomina mafijną walkę o strefy wpływów. Krew co prawda się nie leje, ale partyjni killerzy nieustannie dokonują publicznych, politycznych egzekucji. Do najbrudniejszej politycznej roboty najmują się tacy ludzie jak wicemarszałek Senatu Stefan Niesiołowski, który za krytykę „swoich” gotów jest obrzucić błotem każdego, kto nawinie się pod rękę. Nie pozostaje mu dłużny nawet były premier Jarosław Kaczyński. Wizytówką mrocznej części jego duszy pozostanie na zawsze publiczne przypomnienie sędzi prowadzącej proces lustracyjny Zyty Gilowskiej o pracy jej ojca w „Trybunie Ludu”. Jeszcze większą niegodziwością, której nie tłumaczą żadne okoliczności, popisał się ostatnio szef PiS, wypominając z sejmowej trybuny Stefanowi Niesiołowskiemu jego zachowanie podczas przesłuchań w 1970 r.
Aby ograniczyć konkurencję innych partyjnych „rodzin” uchwalono, z inspiracji PiS, dotowanie partii z haraczu ściąganego od obywateli. A ponieważ interes partii jest dobrem nadrzędnym, publiczna debata, zamiast poszukiwania prawdy, podporządkowana jest tezie, że „racja jest bardziej mojsza niż twojsza”.
W warunkach totalnej wojny o przetrwanie i rozszerzanie politycznego rynku, jakakolwiek wewnątrzpartyjna debata programowa i twórczy obieg myśli jest zjawiskiem szkodliwym. Pojawia się natomiast zapotrzebowanie na średniaków, ludzi znikąd, giętkich w kręgosłupie konformistów gotowych wspierać kogo trzeba w zamian za wstęp na karuzelę stanowisk. W tym świecie przekonanie J. S. Milla, że „lepiej być niezadowolonym człowiekiem, niż zadowoloną świnią” straciło na aktualności. Dzisiaj status „zadowolonej świni” - to przedmiot pożądania większości partyjnej klienteli.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak w takim otoczeniu znajdują się autentyczni społecznicy, ludzie, którzy powinni być solą właściwie funkcjonujących partii politycznych. Pragnących bezinteresownie, wykorzystując organizacyjne wsparcie partii, wpływać na małe i większe sprawy swojego otoczenia. Owszem, są pożyteczni, warto się nimi pochwalić i poklepać na chwałę partii po plecach. Niestety, bywają niebezpieczni i nieobliczalni, ponieważ mają niewybaczalną cechę - brak zrozumienia dla nadrzędnego, korporacyjnego interesu partii. Dla nieobciążonej balastem jakiejkolwiek idei, czystej misji wzajemnego popierania się. Dla niedostępnej najlepszym agencjom pracy skuteczności pchania na posady kumpli, krewnych i kochanek.
O tym, jakiego pokroju ludzi partia potrzebuje oraz gdzie i jak zapadają strategiczne decyzje przekonała się ostatnio pani Anna Wasilewska, murowana kandydatka na komisarza Olsztyna i popierający jej kandydaturę lokalni działacze PO. Posłowie „spadochroniarze” to odwieczny problem wszystkich wojewódzkich organizacji partii. Miejmy nadzieję, że tym razem miejscowi działacze będą mieli nieco więcej do powiedzenia przy ustalaniu kandydata PO na prezydenta miasta.
Donald Tusk, premier i szef Platformy Obywatelskiej twierdzi, że „znajomości nie powinny decydować o obsadzie stanowisk”. Nie jest to – choć pierwszy odruch taką ocenę podpowiada – przejaw hipokryzji czy oderwania się pana premiera od rzeczywistości. Jest on – wierzę w to święcie – jak najbardziej szczery i zapewne gotów zwalczać każdy przejaw kumoterstwa. Po prostu dla niego wszelkie nominacje, od najwyższego szczebla po najniższy, nie mieszczą się w kategorii „znajomości”. One należą do zupełnie innej klasy, do nowej nomenklatury stanowisk wynikającej z korporacyjnego podziału rynku między partyjne „rodziny”.
Dobrze by było, aby również zwykli obywatele podciągnęli się i spróbowali nadążyć ze zrozumieniem nowych dróg awansu za partyjną awangardą współczesnej demokracji.
Wszystkim żyłoby się łatwiej w atmosferze przychylności dla ustawy o gabinetach politycznych, dzięki której prezydenci, burmistrzowie, wójtowie będą mogli otoczyć się wianuszkiem życzliwych kolegów.
Profesor Mirosław Gornowicz, olsztyński radny, zamiast wyrzutów okazałby wyrozumiałość dla swych koleżanek i kolegów z powodu rozdwojenia jaźni na publiczną i prywatną. Nie spędzałby mu też snu z oczu powrót czasów, kiedy ważne dla ratusza decyzje zapadały na szczeblu partii.
Zamiast wyrzutów można by pogratulować radnemu Janowi Tandyrakowi politycznej skuteczności związanej z przyjęciem w szeregi klubu PO lewicowej feministki, której największym politycznym autorytetem jest Leszek Miller oraz renegata z PiS, grożącego jeszcze niedawno swoim nowym koleżankom i kolegom więziennymi pasiakami.
Z zupełnie innej perspektywy moglibyśmy spojrzeć na kwalifikacje Kamila Musielaka do pełnienia funkcji wiceprezesa Warmińsko – Mazurskiej Strefy Ekonomicznej, a w partyjnych nominacjach do rad nadzorczych dostrzec wątek odpowiedzialności i poświęcenia. Nawet solidarne podwyższenie sobie o 200 procent diet można by uznać za wkład olsztyńskich radnych w ogólnopolskie międzypartyjne pojednanie.
Tak naprawdę jedynym państwem, spośród tzw. rozwiniętych demokracji, w którym zjawisko partyjnego korporacjonizmu nie występuje, są Stany Zjednoczone. Dzieje się tak z powodu luźnej struktury partii i braku sformalizowanego członkostwa. Niewielka dyscyplina partyjna i luźny związek z programem partii powoduje, że w Kongresie na porządku dziennym są głosowania w oparciu o doraźnie tworzone koalicje demokratów i republikanów, wbrew nominalnej partyjnej większości.
Od czasów prohibicji mają za to Amerykanie silną i wpływową politycznie mafię. Jej struktury mogły przetrwać w starciu z wielkim aparatem państwowym tylko dzięki poparciu wielu Amerykanów, szukających w niej przeciwwagi i skutecznej pomocy w starciu z aparatem urzędniczym w najdrobniejszych życiowych sprawach.
W Polsce o takiej konkurencji dla partii być nie może. Chcesz się dorabiać jak wiceminister Maciej Trzeciak? – proszę bardzo. Kumple cię poinformują jak ominąć przepisy, aby kupić od państwa ziemię oraz co uprawiać nie zbierając, aby uzyskać jak największe unijne dopłaty. Byleby w zgodzie z maksymą Janusza Korwin-Mikke: „Nie kradnij, państwo nie znosi konkurencji”.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość