Bogdan Bachmura
Goszcząc niedawno w Maroku dowiedziałem się od polskiej rezydentki, że panujący tam Król Muhammad VI jest powszechnie darzony przez swoich marokańskich poddanych szacunkiem i miłością. Słuchająca tego grupa kilkudziesięciu Polaków zareagowała dyskretnym uśmieszkiem niedowierzania. Taką reakcję podpowiedziało im zapewne wyobrażenie wielbionego przez naród prezydenta Kaczyńskiego lub jakiegokolwiek innego demokratycznego wybrańca ludu.
Najcieplejsze uczucie, jakim obywatel świata zachodniego darzy wybranych przez siebie przywódców, można określić jako czasowo – warunkową akceptację. Przeważa jednak nieufność przechodząca w lekceważenie, a nawet pogardę.
Nie inaczej jest po drugiej stronie wyborczej barykady. Wczorajsi pokorni wobec ludu – suwerena kandydaci rychło wyradzają się w wymachujących swoim „mandatem” pyszałków, rozprawiających w prywatnych rozmowach o przywarach „ciemnego ludu”.
Podobieństwo do relacji władza – obywatel z czasów minionego ustroju jest absolutnie nieprzypadkowa. Wynika ono ze wspólnej cechy jaką jest masowość obu ustrojów, którą można nazwać ideologią stada. Systemy takie odwołują się do stworzonych na własny użytek mitów. W komunizmie takim uprawomocniającym władzę mitem była władza proletariatu. Na wypadek - gdyby proletariat nie spełniał oczekiwań i zagubił właściwy postępowy azymut, w rezerwie pozostawała Partia - reprezentacja proletariatu, depozytariusz tego, co najważniejsze – idei proletariatu.
Podobnie fikcyjnym, pozbawionym rzeczywistej treści jest demokratyczny mit świętej, bezgrzesznej woli ludu. Oficjalnie lud – suweren, a dokładniej rzecz biorąc, jego głosująca większość, nigdy się nie myli. W nim wyraża się bowiem, zaraz po kampanii, przy wyborczej urnie, zbiorowa mądrość narodu.
Jednak gdy wyborczy spektakl się kończy, wielbiony suweren dowiaduje się, że jest masą niewyrobionych politycznie ignorantów. Bo jak inaczej można traktować szczere wyznanie premiera Kaczyńskiego, że przegrał wybory, bo nie wyszła mu telewizyjna debata? Inni twierdzą, że jasny zbiorowy umysł suwerena mogła zmącić zdradziecka telewizyjna akcja „Zmień ten kraj”, kolejni narzekają na brak w porę podsuniętych premierowi świeżych metafor. Albo zawinił Kwaśniewski, bo się niespodziewanie upił i odebrał LiD-owi kilka procent poparcia, dorzucając je Platformie, albo posłanka Sawicka, która szczerym płaczem zmiękczyła serca wyborców na korzyść PO. Itd. itp.
W języku fachowym, a kulturalnym, nazywa się to zarządzaniem przestrzenią masowej wyobraźni. Skuteczniejsi w tej konkurencji okazali się tym razem ludzie PO. To oni zajęli na jakiś czas miejsca przy korycie – dopóty, dopóki przeciwnicy nie wymyślą czegoś lepszego na skuteczne zarządzanie naszą świadomością.
Po takim „zarządzaniu” na prawdziwe rządzenie państwem szans pozostaje niewiele. Już Demostenes zauważył, że „z wszystkiego najtrudniejsze jest podobać się tłumowi”. Ludzie skazani na uleganie jego gustom, układający programy pod społeczne zamówienie mogą być co najwyżej zręcznymi administratorami. Do realizacji wielkich politycznych projektów - czwartych czy innych Rzeczypospolitych, potrzeba realnej władzy rządzenia. A na taką w liberalnej demokracji lud – suweren pozwala tylko w sytuacjach kryzysowych, gdy ze strachu lub niepewności, potrafi powierzyć swój los prawdziwym przywódcom.
Codzienność dzisiejszej demokracji to kreowanie i manipulacja rosnącymi oczekiwaniami mas, gdzie przebiegłość jest substytutem politycznej mądrości. Parafrazując Józefa Szujskiego powiedzieć można, że fałszywy mit ludu – suwerena jest podstawą fałszywej polityki.
Już ponad sto lat temu wiedział o tym cesarz Franciszek Józef mówiąc, że jego „zadaniem, jako Cesarza, jest chronić naród przed wybieralnymi politykami”.
Dzisiaj pozostaje nam jedynie ufność w opiekę Boską.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość