Czy Paweł Kukiz ma szansę zostać mężem opatrznościowym polskiej demokracji? Teksty jego piosenek i wywiady jak najbardziej uprawniają do postawienia takiego pytania. W swojej karierze zdążył przecież dołożyć w zasadzie wszystkim: komuchom, postkomunistom, Kościołowi, PiS-owi, Platformie, oraz partyjniakom tamtego i obecnego chowu.
Gdy taki człowiek trafia na swój czas, gdy sprzyjające okoliczności obsadzają go w roli ludowego trybuna, zaczynają się schody. Teraz przed Kukizem pierwszy, decydujący etap: dowiezienie maksymalnie dużego poparcia do październikowych wyborów. Taktyka jaką przyjął Kukiz nie jest niczym nowym. Już piętnaście lat temu, jako pierwszy, antypartyjne nastroje Polaków prawidłowo zdiagnozował Donald Tusk, rozpoczynając marsz ku władzy od zaproszenia wszystkich na ponadpartyjną, obywatelską Platformę, której otwartość i szeroką społeczną podstawę mieli uzupełniać dwaj pozostali tenorzy: Maciej Płażyński i Andrzej Olechowski. Tego patentu, pomimo późniejszych, licznych prób, nie udało się skutecznie powtórzyć nikomu.
Dlaczego zatem teraz właśnie swoją szansę otrzymał Paweł Kukiz? Odpowiedź wydaje się prosta: bo w przeciwieństwie do poprzedników uchodzi za zbuntowanego „swojaka" bez partyjnych obciążeń, człowieka spoza układu, walącego prosto w oczy co ludowi leży na wątrobie. Wyzwanie, jakie rzucił systemowi Donald Tusk było zabiegiem czysto taktycznym, wynikającym z jego politycznego „nosa". Stary polityczny wyjadacz od początku zdawał sobie sprawę, że zmiana zasad rządzących demokracją nie leży w jego mocy oraz interesie, a wejście w partyjne buty jest tylko kwestią czasu. Działania Tuska były zaplanowane i przemyślane krok po kroku. Paweł Kukiz wygląda na politycznego „prawdziwka" o szczerych intencjach, który stał się zakładnikiem własnych deklaracji i społecznych oczekiwań. Zręczne posługiwanie się formułą pozapartyjnego ruchu społecznego ma pozwolić na zachowanie obecnego stanu posiadania. A co potem? Co wykombinuje Kukiz, aby nie wejść w buty „partyjniaka"?
Polska demokracja od ćwierćwiecza żyje w oparach absurdu. Z niezliczonych partii jakie w tym czasie powstały żadna nie stała się prawdziwą instytucją obywatelską z własnymi, czytelnymi regułami funkcjonowania nastawionymi na ochronę dobra wspólnego oraz interesów państwa. Takie partie mają najbardziej stabilne europejskie demokracje: niemiecka czy brytyjska. Członkowie partii nie są tam zakładnikami przywódców-założycieli od których zależy być, albo nie być całego interesu. Przywództwo wszystkich szczebli pełni tam rolę służebną, a miarą ich przydatności są przede wszystkim polityczne sukcesy, a nie tylko zręczność konstruowania wewnątrzpartyjnego poparcia. Mechanizm ten oglądaliśmy ostatnio przy okazji wyborów w Wielkiej Brytanii, kiedy to przywódcy przegranych partii z pokorą składali rezygnacje, powołując się na...przyjęty tam obyczaj. A u nas? Nie trzeba daleko szukać.
Komentując na łamach Gazety Olsztyńskiej wyniki ostatnich wyborów prezydenckich, zarówno Jacek Protas jak i Jerzy Szmit zapewnili o zwycięstwie swoich partii w naszym regionie w najbliższych wyborach parlamentarnych. Żaden z nich nie zająknął się jednak na temat osobistej odpowiedzialności za ewentualną porażkę. To, co jest oczywiste w innych dziedzinach życia, w polskim życiu partyjnym się nie przyjęło.
Partie polityczne, czy się komuś podoba czy nie, są integralną częścią demokracji przedstawicielskiej. Pasem transmisyjnym pomiędzy obywatelem, a instytucjami państwa. Fortel jakim posłużył się Donald Tusk dla sięgnięcia po władzę nie zaowocował budową silnej partii ani w stylu europejskim, ani tym bardziej amerykańskim, choć jedyne, wewnątrzpartyjne prawybory miały nawiązywać do takiej właśnie, luźnej, obywatelskiej struktury. Donald Tusk wyciągnął ze swojego pomysłu na Platformę maximum korzyści dla swoich, ale też walnie przyczynił się do tego, że słowo „partyjny" budzi dziś dawne skojarzenia. Po 25 latach demokracji skuteczne wejście do polskiej polityki warunkowane jest skutecznie okazywanym obrzydzeniem do jednego z filarów tego ustroju.
Platforma na której zamierza wjechać Kukiz do Sejmu określana jest na razie ruchem społecznym. Ta „ściema" ma wystarczyć do wyborów. A co dalej? Tutaj sygnały wysyłane przez samego Kukiza są kompletnie sprzeczne. Raz zapowiada powrót na scenę zaraz po wyborach, przy innej okazji mówi o budowie list wyborczych i struktur ruchu społecznego pozwalających objąć tekę premiera. Wypowiedziom najbliższych współpracowników Kukiza też daleko do spójności. Zza politycznych kulis docierają informacje o oparciu się Kukiza na strukturach Ruchu Narodowego, co dałoby szansę na wjechanie do parlamentu na marce „Kukiz" ugrupowania mającego poparcie na poziomie 1-2 procent, lecz którego struktury rosną dynamicznie w siłę.
Jeżeli to prawda, to postęp w stosunku do politycznego szpagatu, który piętnaście lat temu wykonał Tusk będzie wyraźny. Oto świeżo pasowany na generała narodowców Kukiz stanie na czele nie swojej armii, której prawdziwi, jak najbardziej partyjni przywódcy mają swoje polityczne cele, które zbuntowani przeciwko partyjnej Polsce wyborcy Kukiza mają poznać jak najpóźniej. Bo Kukiz jako jedna wielka niewiadoma, dająca nadzieję na zmianę możliwie największej liczbie niezadowolonych Polaków, to podstawowa taktyka w tej grze.
Czy z takiej politycznej kwadratury koła może powstać nowa, lepsza polityczna jakość, czy też dowiezienie do wyborów obecnego poparcia zakończy się zaciągiem kolejnych zastępów „klasy próżniaczej" i powolną destrukcją wciągniętej w logikę obecnego systemu partii ?
Czas pokaże. Osobiście radziłbym jednak poszukać politycznego klona Donalda Tuska. Ten utalentowany praktyk demokracji, popierany aktywnie przez Kukiza przez czas dłuższy, doskonale wiedział jak zastosować zasadę sławnego teoretyka demokracji Jana Jakuba Rousseau, który twierdził, że „Lud pragnie dobra, którego często nie potrafi dostrzec".
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość