Toruń i Bydgoszcz idą do sądu, bo zdaniem bydgoszczan, sąsiedzi dostarczają zbyt mało odpadów do tamtejszej spalarni, Gdynia i Sopot wycofują się ze wstępnych zobowiązań dostarczania odpadów do planowanej spalarni w Gdańsku, wojewoda blokuje spalarnię w Warszawie. Spierają się gminy zrzeszone w związkach w Olsztynie, Poznaniu i Białymstoku. Im bardziej rosną opłaty za śmieci, tym trudniej dogadać się samorządowcom - czytamy na portalsamorzadowy.pl
Z 36 gmin, które w Olsztynie wspólnie zainwestowały w budowę Zakładu Unieszkodliwiania Odpadów Komunalnych, chętnie wystąpiłaby większość, tyle że nie mogą, bo i tak musiałyby ponosić koszty utrzymania instalacji i spłat kredytów zaciągniętych na jej budowę. Płacą więc za odbiór tony odpadów więcej niż inni i zastanawiają się, czy poprzeć budowę spalarni.
– Spalarnia nazywana jest szumnie „domknięciem systemu”, a tak naprawdę to uwikła nas na 20 lat. A trzeba pamiętać, że my już spłacamy pożyczkę, bo zakład to nie tylko środki unijne, ale i pożyczka z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska – prawie 50 mln złotych, które przecież trzeba zwrócić – mówi wiceburmistrz Pasymia Maria Jolanta Cejmer.
Takiego błędu, jak gminy sąsiadujące z Olsztynem, nie chcą popełnić w Gdyni, Sopocie i Słupsku – samorządy tych miast wycofały się z inicjowanego przez Gdańsk projektu budowy spalarni odpadów.
Twierdzą, że projekt, który miał zagwarantować stałą stawkę za utylizację odpadów, im się nie opłaca. Zakład Utylizacyjny w Gdańsku, na terenie którego ma powstać spalarnia, oszacował bowiem cenę za odbiór tony odpadów na 300 zł (cena maksymalna).
Obecnie w zakładzie zagospodarowania odpadów Eko Dolina, który obsługuje Gdynię, cena za utylizację tony śmieci wynosi od 150 do 170 zł za tonę. Poza tym – jak podkreślają urzędnicy – mechanizm umowy, którą mają zawrzeć gminy, jest taki, że będą musiały – tak jak w olsztyńskim ZGOK – płacić tyle, ile zażąda spalarnia.
– Byliśmy zwolennikami budowy spalarni dla całego regionu, dla metropolii. Wspieramy większość projektów o charakterze metropolitalnym – mówi Marcin Skwierawski, wiceprezydent Sopotu, dla Gazety Wyborczej. – Problemem były warunki, które zaproponowano gminom. Gospodarując finansami publicznymi, czyli pieniędzmi mieszkańców, nie mogliśmy podjąć decyzji, by płacić dwukrotnie więcej za tonę odpadów. Byłaby to niegospodarność.
W podobnym tonie wypowiadają się władze Gdyni. Jak tłumaczy jej wiceprezydent Michał Guć, miasto było zainteresowane udziałem w projekcie, bo miał on zapewnić, że koszty w wieloletniej perspektywie będą pod kontrolą. Ale skoro już na początku mieszkańcy mają płacić dwa razy drożej niż obecnie, to trudno mówić o finansowym bezpieczeństwie.
– Nie dziwię się Gdyni i Sopotowi, że nie chcą wozić odpadów zmieszanych. Oni też mają zakłady, które muszą funkcjonować – mówi dr Barbara Kozłowska z Politechniki Łódzkiej.
Konfliktów będzie więcej
– Takich konfliktów, które kończyć się będą nawet przed sądami, trzeba się spodziewać więcej – przewiduje dr Marek Goleń z SGH w Warszawie.
Przykłady już mamy: w sporze o odpady przed sądem spotkają się Toruń i Bydgoszcz. Prezydent Rafał Bruski uważa, że Toruń nie wywiązuje się z podpisanej umowy i dostarcza bydgoskiej spalarni zbyt mało śmieci.
Problem jest o tyle poważny, że spalarnia zbudowana za prawie 500 milionów złotych po niemal roku działalności ciągle nie może osiągnąć pełnej mocy. W ciągu roku spalarnia poddała utylizacji niecałe 160 tysięcy ton odpadów, a moc przerobowa instalacji wynosi 180 tysięcy ton. Różnica – około 20 tysięcy ton – to zdaniem strony bydgoskiej wynik postawy miasta Toruń, która dostarcza mniej odpadów, niż obiecała.
Spór o śmieci trwa już kilka miesięcy i nie udało się go rozwiązać. Dzisiaj wygląda na to, że włodarze obu miast spotkają się w sądzie. – Jak zawsze, gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze – mówi dr Barbara Kozłowska i tłumaczy:
– Na przykładzie Torunia i Bydgoszczy można zaobserwować, jak ten problem wygląda. Toruń miał już wcześniej dobrze zorganizowany system odzysku i ten recykling był tam wysoki, a to są konkretne korzyści finansowe. Nie przypuszczam, by Toruń nie chciał oddać odpadów niskokalorycznych, ale te, które mogą być jeszcze poddane procesowi recyklingu, sobie wybiera. I myślę, że Bydgoszcz jest niezadowolona z tego powodu, że Toruń nie chce przywozić odpadów wysokokalorycznych, a te wysokokaloryczne to papier czy tworzywa – czyli z kolei to, z czego gmina się musi rozliczyć. I w tym właśnie tkwi problem.
Zdaniem Marka Golenia, problemem jest to, że spalarnie konkurują o strumień odpadów z RIPOK-ami stosującymi mechaniczno-biologiczne przetwarzanie, a tak być nie może.
– To zostało postawione na głowie, bo nabudowaliśmy mnóstwo instalacji MBP ze zbyt wielką mocą przekraczającą już ilość wytwarzanych odpadów, a do tego jeszcze budujemy spalarnie, które też sięgają po ten sam strumień – mówi ekonomista.
Problem ze śmieciami jest także w Białymstoku. Większość gmin wokół stolicy regionu, które miały w białostockiej spalarni spalać swoje śmieci, szuka rozwiązań na własną rękę. Jak tłumaczą, ceny w spalarni są zaporowe. Tym samym Białystok musi dopłacać do funkcjonowania zakładu.
Dzieje się tak, mimo że przed budową spalarni wszystkie gminy wchodzące w skład aglomeracji białostockiej podpisały umowę, w której zobowiązały się do spalania swoich śmieci w zakładzie.
Żadna z nich nie wypowiedziała co prawda umowy zawartej jeszcze w 2010 roku, ale umowy podpisywano w innej rzeczywistości prawnej, dzisiaj gminy przejęły obowiązek kontroli nad odpadami, muszą dbać o bilans ekonomiczny i wywiązywać się z norm recyklingowych.
Na razie nie wiadomo, jak skończy się spór w Białymstoku, może tak jak w Bydgoszczy, czyli w sądzie?
Podobny problem mieli również samorządowcy w Poznaniu. Tam także JST zrzeszone w GOAP nie są zadowolone z tego, że muszą „utrzymywać” spalarnię.
Wójtowie i burmistrzowie podpoznańskich gmin należących do GOAP jesienią ub. roku długo nie mogli dojść do porozumienia w sprawie opłat za dostarczanie śmieci do nowej spalarni. Jakoś się jednak (pod presją jeszcze większych problemów) dogadano sie – co oznacza przystanie na podwyżkę narzuconą przez spalarnię (z 221 do 300 zł za tonę). Czy to jednak rozwiązanie problemu? Członkowie GOAP-u muszą teraz wymyślić, gdzie znaleźć pieniądze na pokrycie rosnących kosztów. Najłatwiejszym wyjściem byłaby oczywiście podwyżka opłat dla mieszkańców.
A tymczasem, jak mówi Marek Goleń, spalanie właśnie dlatego, że jest najdroższe, powinno być marginalizowane. – Pytanie tylko, co zrobić, żeby jak najtaniej zagospodarować tę frakcję kaloryczną, której zakaz spalania obowiązuje od roku? Swoją drogą, jak twierdzą organizacje ekologiczne, ten zakaz jest niewykonalny i był niepotrzebnie lobbowany. On nie był koniecznością narzuconą przez UE – mówi.
Fachowcy ostrzegali
W trzy lata od reformy śmieciowej spełniają się przewidywania tych, którzy ostrzegali, że dość szybko zabraknie wkładu dla spalarni.
– Chyba że będzie dokręcanie śruby, czyli egzekwowanie zakazu spalania frakcji kalorycznej wzmożonymi kontrolami, ale ja tego na razie nie obserwuję i nie spodziewam się w najbliższej przyszłości ze względu na nieszczelność obecnie stosowanych instrumentów kontrolnych i odkładanie w czasie wdrażania nowych – mówi Marek Goleń.
„Dokręcania śruby” rzeczywiście nie widać. W kilku województwach spalarni nie ma, a przecież odpady o kaloryczności powyżej 6 MJ/kg, których już nie można składować, muszą powstawać i tam.
– Wiadomo, jaki ten nasz system jest dziurawy – przyznaje dr Barbara Kozłowska.
Jej zdaniem, jakaś liczba spalarni jest potrzebna, bo mamy dużo zabudowy wielomieszkaniowej, a tam ta selektywna zbiórka nie wychodzi dobrze. Nawet jeśli jest taki obowiązek, to pewien procent tego odpadu zmieszanego zawsze będzie istniał.
– Żeby ten system zadziałał, gminy musiałyby się dogadać i sporządzić umowy, które gwarantują wszystkim równe prawa i nikogo nie faworyzują – podkreśla przedstawicielka Politechniki Łódzkiej.
Zdaniem Marka Golenia nie widać jednak na to większych szans, wręcz przeciwnie – spory będą narastać, bo strumień odpadów zmieszanych będzie malał. – Mamy rozporządzenie o selektywnej zbiórce bioodpadów, a z tego powodu – nawet jak ta skuteczność zbiórki będzie niewielka – przynajmniej 15 procent zmieszanych ubędzie choćby tylko z tytułu wyjęcia odpadów kuchennych, dalej są rosnące wymogi dotyczące surowców wtórnych, nie wszystkie się dobrze palą, choćby szkło, ale przez najbliższe 3 lata co roku mamy ich zbierać o 10 punktów procentowych więcej. Znów po prostu ubędzie nam odpadów zmieszanych – wylicza nasz rozmówca.
Do tego Unia Europejska zaleca działania zmierzające do unikania produkcji odpadów, w założeniu będzie więc coraz mniej tzw. odpadów problematycznych, czyli wielomateriałowych, które nie nadają się do recyklingu (np. koperta z okienkiem czy zeszyt z okładką impregnowaną PCV, nie mówiąc o odpadach z produktów higienicznych) i znów będzie odpadów zmieszanych ubywać.
Jak zauważa ekonomista z SGH, potrzebne są stanowcze decyzje i działania, ale na razie nie ma podstaw do optymizmu, chyba że wykonamy krok w kierunku centralnego sterowania.
– Bo jak ten nasz rynek wygląda? Tu trochę działa sektor prywatny, tam publiczny, to wszystko jest nie do ułożenia i być może żeby problem rozwiązać, trzeba zacząć otwarcie dyskutować na temat systemu nakazowo-rozdzielczego – uważa Marek Goleń.
Skomentuj
Komentuj jako gość